Wakacje z dziećmi to najfajniejsza forma wypoczynku. Nigdy się nie nudzisz, od komedii do horroru. Człowiek też jest lekko rozluźniony, a że w duszy gra jeszcze muza punk-rockowa, tym bardziej jest czadowo.
Kudowa-Zdrój to piękne miasto. Zawsze z sentymentem wracam w te okolice. Choć średnia wieku w parku zdrojowym przekracza 65 lat, lubię ten klimat. Panie w koralach i czerwonych szminkach przechadzają się tam i z powrotem, wyszukując przystojnych panów w białych koszulach. Cudownie. Tylko smutno było patrzeć jak owe panie pląsają same na dancingu. No gdzie ci mężczyźni?
Kudowa to światowe miasteczko, przyjeżdżają Niemcy, Rosjanie, słyszałam też i Skandynawów a jednak jakość usług czy to w sklepach, czy w budach w parku, czy w restauracjach pozostawia wiele do życzenia. A przecież klient nasz pan.
Wchodzę do pewnej restauracji z dziećmi, biorę do ręki menu i od razu ceny mnie powalają. Podchodzi kelner…
– Co podać?
– Nie dziękuję, już wychodzimy.
– Proszę usiąść, na pewno pani coś znajdzie dla siebie.
– Nie dziękuję.
– A czego u nas nie ma, co jest w innych restauracjach? – w jego głosie pojawiła się nutka irytacji.
– Nie macie porcji dla dzieci.
– No droga pani, to trzeba czytać, oczywiście że są. Jeśli pani zamówi normalną porcję i powie, że chce połówkę to nasz system naliczy pani 70% ceny od normalnej ceny – wykrzyczał mi prosto w twarz kurdupel kelner.
Na sali nastała cisza. Gdzieniegdzie było słychać leniwe mlasknięcia. Wszystkie oczy wpatrzone we mnie. Wstałam od stolika lekko speszona.
– Dzieci wychodzimy.
– No ale proszę zostać, może jednak wybierze pani coś dla siebie i dzieci. – brzmiało to raczej jak rozkaz niż prośba.
– Wie pan co, panie kelner, JEBAĆ PANA SYSTEM.
Jak wychodziłam to na sali jeszcze coś mówili o mojej kulturze, o moich biednych dzieciach, i o mojej matce. Szliśmy w milczeniu. Dzieci zerkały na mnie, ja na nie.
Nagle Paweł (8 lat) wypalił:
– Mamo, ja nie wiem co to znaczyło, ale ja cię kocham.
Już dawno nie czułam się tak dobrze.
Na drugi dzień postanowiliśmy zwiedzić zamek w czeskim mieście Nachod. Kupiliśmy bilety, a pani w kasie kazała czekać na przewodnika. W międzyczasie zebrała się czteroosobowa wycieczka z polski i trzech Czechów. Pojawił się przewodnik, rozdał książeczki i machnął ręką „za mną”. Weszliśmy do komnaty jakiejś księżniczki i tu stanęłam jak wryta. Pan przewodnik o wyglądzie krecika, nawijał po czesku historię tej komnaty.
– Proszę pana, ja nie rozumiem i dzieci też.
– Ĉte?
– ???? Co Ĉte?
– Kniha.
– A gdzie polski przewodnik? Przecież tu praktycznie sami Polacy zwiedzają ten zamek.
– Nerušit, nerušit.
Zamilkłam. W zamku wiało nudą, nic nie rozumiałam, niczego nie można było dotknąć. Doszliśmy do ostatniej komnaty, a pan krecik zadał zagadkę. Stała tam mosiężna ogromna waza z pokrywą, a pytanie brzmiało: Co to je? Do czego to służyło? Po chwili ciszy Paweł wystrzelił:
– Chyba ktoś kupę tu walił, bo tyle pokoi przeszliśmy, a żadnego kibla nie widziałem.
Jak wychodziliśmy z zamku pękaliśmy ze śmiechu. Krecik burczał coś pod nosem o děti.
– Pawełku, ja nie wiem co on tam burczy, ale ja Cię kocham.
Już dawno nie czułam się tak dobrze.