Felietony > Na wspak

O głośności wszelakiej

Kasia FrukaczUdałam się do kina na „Czarnego Łabędzia” – wiedziona entuzjastycznym rykiem narodu, takimż odzewem Amerykańskiej Akademii Filmowej oraz miażdżącą krytyką użytkowników Filmwebu. Opinie internetowych filmoznawców-speców mam zwykle w tym konkretnym organie, o którym Wańkowicz napisał onegdaj: część to ciała sympatyczna, skromna, zdolna do samozaparcia. Nauczona doświadczeniem i własną życiową przekorą, wyznaję jednakowoż prostą dewizę: im gorzej piszą sieciowi eksperci – tym lepiej to świadczy o filmie. Filmweb „Łabędzia” zbluzgał okrutnie. Czyli mi wyszło, że pójdę.

Poszłam. Ugruntowałam przy okazji prywatne – choć równocześnie podzielane przez zwarty kolektyw – przekonanie, że polskie odpowiedniki anglojęzycznych tytułów są rozwiązaniem poniekąd kiepskim. „Swan” brzmi eterycznie, a nawet powabnie (wypisz wymaluj – baletnica w puentach i kryształkach Swarovskiego na chudym kuprze). W przypadku rodzimej translacji obcujemy natomiast – my widzowie – z topornym dylematem natury leksykalnej. Rzecz się rozchodzi o ogonki, zagubione w gąszczu słowiańskich spółgłosek. Gramatycznie poprawny ŁabĘdź idzie oto w konkury z gramatycznie niepoprawnym, lecz fonetycznie kuszącym ŁabĄdziem. Rodowity wrocławiak, prof. Miodek, przytoczyłby w tym miejscu mini-wykład o meandrach lingwistycznych polskiej mowy. Ja natomiast – uznając za słuszne wyjście alternatywne – rzeknę prosto: mówmy „Łabundź”. Albo (jak się ktoś odważy): „Lebiedź” – po rusku. Z grubsza.

Zatem obejrzałam głośny film o demonicznych baletnicach, świadoma wynikających z tego faktu zagrożeń. Otóż w naszym postmodernistycznym kręgu kulturowym wszystko, co amerykańskie i głośne, jest złe – bo wtórne. W dobrym tonie jest być cichym, jako że wtedy jesteśmy niszowi. Czyli w założeniu – nikt nami nie kupczy, gdyż, aby kupczyć, trzeba mieć potencjalnych nabywców. Oczywiście upraszczam, świadoma odstępstw od reguły. W przypadku Aronofsky’ego zachodzi jednak okoliczność znacząca. Bo on jest modny – w dość komercyjnym, medialnie chwytliwym wydaniu. Być może to kwestia doboru tematów i charakterystycznej obudowy. Zmetaforyzowany banał i wizualnie efektowna, lecz balansująca na krawędzi kiczu narracja to połączenie skrajne – tym bardziej, gdy zamierzone. W przypadku filmów celowo przerysowanych zawsze znajdą się krytykanci.

Dyskredytacja dyskredytacją, ale ja nie o tym. Personalnie „Łabędzia” uznaję, popieram i doceniam – a kicz i banał, i przewidywalność mam w Wańkowiczowskim przybytku skromności. O gustach się jednak nie dyskutuje, toteż nie zamierzam. Natomiast społeczny odzew – to co innego. Zachodzi w tym wypadku zjawisko typowe: najgłośniejsza premiera roku (tj. trzech pierwszych tygodni stycznia). Facebookowe subkultury trąbią jednogłośnie – że byli, widzieli i wyrobioną opinię mają (względnie: niekoniecznie byli, ale widzieli i opiniują). I teraz tak: walczyły onegdaj konkurencyjne obozy w sprawie domniemanego gwałciciela – Polańskiego. Teraz natomiast pyskują przeciwstawne kółka ornitologiczne: „Lubimy Łabędzia” vs. „Łabędź do stawu”. Ci pierwsi – bałwochwalczo, z dziękczynnym uwielbieniem. Ci drudzy – typowo, bez większego polotu.

Aronofsky obrywa za to, co zwykle (patrz: akapit wyżej).

Natalie Portman obrywa, bo w każdym wywiadzie powtarza, ile schudła do roli i jak ciężkie były treningi. Mało kto zauważa fakt, że w każdym wywiadzie się ją o to pyta.

Mila Kunis unika oskarżeń. Nie unika za to wstydliwych pytań o wiadomą scenę.

Vincent Cassel sieje spustoszenie w sercach damskiej części publiczności. W filmie gra natchnionego reżysera, który wykorzystuje swą seksualność do psychicznej kontroli tancerek. Czyli, mówiąc kolokwialnie – maca baletnice w kroku (niemniej z wdziękiem). Obrywa za to, że go nie nominowali do Oscara i jest zbyt brzydki w porównaniu z żoną.

Publiczność jednogłośnie docenia natomiast postać lubieżnego staruszka w metrze. Nie dziwi mnie to zbytnio. Nie dziwi mnie także gorycz wypowiedzi mojego znajomego, który szumnie deklarował wykupienie wszystkich miejsc na sali kinowej – byleby tylko głupi ludzie nie komentowali równie głupio sceny masturbacji głównej bohaterki. W przypadku seansu, na którym byłam, śmiali się dość skromnie – gorycz zatem proporcjonalnie mniejsza.

Paradoks pierwszy: najgłośniejsza premiera, a tu strategiczny problem z wyborem kina. Okazuje się, że Polski System Dostępności Kopii Filmowych przeżywa chwile kryzysu, jakiego nie powstydziłby się minister Grabarczyk (a że mu nie wstyd i za własny, resortowy – to swoją drogą). „Łabędzia” można obejrzeć np. w „Heliosie” legnickim, ale już w katowickim nie można. Można w rzeszowskim, nie można w łódzkim. Nie ma „Łabędzia”. I teraz proszę spytać, czy są jakiekolwiek problemy z wyświetlaniem filmu „Och, Karol 2”.

Paradoks drugi: Clint Mansell nie otrzymał nominacji do Oscara za najlepszą muzykę oryginalną, jako że – w odczuciu członków Akademii – brakło oryginalności w dokonanej na potrzeby filmu aranżacji „Jeziora Łabędziego” Czajkowskiego. Jestem skłonna się zgodzić. Nie rozumiem tylko (jako żem prosta i nieobyta), dlaczego z roku na rok nominuje się muzykę do kreskówek.

Paradoks trzeci: absolutnie fascynuje mnie scena z filmu, w której demoniczna baletnica Nina cierpi katusze na kozetce u masażystki/rehabilitantki. Ekranowe nastawianie żebra i ugniatanie nadwyrężonej przepony (nawiasem mówiąc: nieudawane) jest tak naturalistycznie obrzydliwe, jak tylko obrzydliwy w swej prawdziwości może być naturalizm bez krwi i bebechów. Rachityczny korpus Natalie Portman przejdzie zapewne do historii amerykańskiej kinematografii – łącznie z sugestywnym odgłosem wyginanych chrząstek, kłykciów oraz stawów. Wracając do sceny na kozetce: analogicznie do chóralnego chichotu przy wątku onanistycznym, kinowa audiencja nagrodziła leżakową agonię Niny jednogłośnym sapnięciem. Bo to naprawdę wyglądało tak, jak gdyby masażystka dźgała paluchem w próżnię.

Finalna konkluzja – związana z zagadkowym newsem. Czytam oto na Filmwebie o mężczyźnie, który podczas seansu „Łabędzia” zastrzelił w sali kinowej drugiego mężczyznę. Denat podobno zbyt głośno przeżuwał popcorn, czym naraził się krewkiemu sąsiadowi. I teraz strategiczne pytanie: to przeżuwacz zachowywał się zbyt głośno, czy może raczej film wyświetlano zbyt cicho? Medialna głośność, jak widać, zdradliwą jest materią. Filmy, o których się mówi i słyszy za dużo, generują schizofreniczne popędy.

Katarzyna Frukacz
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.