Felietony > Na wspak

Wrocław – miasto spotkań

Wrocław się lansuje i to dość skutecznie, zważywszy na ilość dotacji z Zachodu i studentów przyjeżdżających z innych miast Polski [ponoć co szósty mieszkaniec Wrocławia to student – wychodzi na to, że stolica Dolnego Śląska ma najwięcej: a) mostów, b) kościołów, c) studentów właśnie]. Miejsce urokliwe i z potencjałem – istny raj dla PR-owców.

Jak skutecznie wypromować Wrocław? Puścić na rynek serię teczek ze zdjęciem Ratusza i enigmatycznym claimem: „Wrocław – the meeting place”. Sukces murowany [czyt.: hordy studentów na mityngu w Biedronce, nieopodal akademików].

Miasto spotkań? Podejrzewam, że przy odrobinie szczęścia można by tu spotkać Elvisa, który – jak wiadomo – wiecznie żywy (!). Tylko się trzeba uważnie rozglądać, albo i nie trzeba wcale. Elvis (tudzież inne cudactwo) sam cię znajdzie – czy tego chcesz, czy nie.

Na ul. Młodych Techników

– Chciałbym panią przytulić! – wykrzyknął uradowany kloszard, zagradzając mi drogę chwiejnie, acz stanowczo. Groźbę słowną poparł czynem, rozkładając ramiona – na tyle szeroko, że poczułam pewien dyskomfort.

Krok poczynił do przodu, z ufnym uśmiechem na nieogolonej gębie (nie mylić z gombrowiczowską).

Uskoczyłam zwinnie i przebiegle w bok, prosto w brudną zaspę śniegu, i czmychnęłam czem prędzej.

A ponoć panuje powszechna znieczulica emocjonalna. Widocznie nie w mieście z najdłuższym okresem wegetacyjnym roślin i własnym mikroklimatem.

Co do kloszardów-pieszczoszków – mogą migrować do innych regionów, nie tracąc nic ze swej rozkosznej poniekąd tkliwości. Podobny delikwent (a może ten sam?) napadł niespodziewanie na moją mamę, z tą różnicą, że: a)rzecz miała miejsce 200 km na wschód od Wrocławia, b)delikwent, uprzedziwszy o swych niecnych zamiarach okrzykiem: Muszę panią uściskać!!! , zmiażdżył mą rodzicielkę w niedźwiedzim uścisku, ucałował mamine policzki (oba) i usiłował zaciągnąć w niewiadomym kierunku i celu. To ostatnie mu nie wyszło.

Wrocławscy włóczędzy są mimo wszystko lepiej wychowani.

Free hugsJaponczyk w deszczu

Na przystanku koło Katedry

Stoję i marznę, bo zimno – zimniej niżby się można spodziewać po drugiej połowie marca. Takoż marznie obok mnie dziadek w długim czarnym płaszczu à la Neo z Matrixa i czarnej czapce, która od biedy mogłaby być kominiarką. Ma nade mną przewagę – siedzi.

Marzniemy solidarnie dalej, a tramwaju jak nie było, tak nie ma (i nie będzie przez kolejne 15 minut). Nadchodzi zakonnica. Dostrzegam błysk w oczach dziadka, który momentalnie zrywa się z ławki, ustępując miejsca przybyłej.

– Niech sobie siostra siądzie – uśmiecha się uczynnie. Zakonnica dziękuje i siada. Dziadek kontynuuje:

– Bo wie siostra, ja to mam wielki szacunek do zakonu. Do kleru, znaczy się.

Zakonnica spogląda zakłopotana na dziadka, ja – zerkam dyskretnie.

– Bo księża i siostry zakonne to jest przyszłość narodu, naprawdę.

Konsternacja zakonnicy. I moja poniekąd też.

Nagle dziadek zauważa tak mnie, jak i (dyskretne) spojrzenie. Lustruje chwilę wzrokiem, coś tam sobie kalkuluje, po czym nabiera powietrza i, nie przestając patrzeć w moim kierunku, oznajmia:

– Tak. Bo na współczesną młodzież to nie ma co liczyć.

Spogląda na mnie z wyrzutem.

– Młodzi nie garną się do służby Bogu.

Wyrzut nabiera siły i mocy.

– Im co innego w głowie – prychnięcie. Polemizować nie zamierzam.

Nagle dziadek rozpromienia się i zmienia wyraz twarzy – z rozgoryczonego w smutny i lekko pobłażliwy zarazem.

– Ale nie martw się, dziecko. I tak masz zajebiste rzęsy!

Cóż, dobre i to. Będę kusić Lucyfera powłóczystym spojrzeniem, jak już mnie pochłoną piekielne czeluście.

W tramwaju

Wracamy z Wyspy Słodowej [słowo-klucz – kto z Wrocławia, to wie, o co chodzi; kto nie z Wrocławia, to wiedzieć nie musi]. Ja i znajomi – sztuk trzy. Godzina późna, mimo to tramwaj nieco zapełniony. I nagle, cóż widzę: wolne siedzenie. A przynajmniej częściowo wolne – jeśli nie liczyć tekturowego pudełka po pizzy. Sięgam po pudełko, chcąc usiąść. I nagle, cóż czuję: a)w pudełku coś jest, b)to coś wydaje się ciepłe, c) i pachnie.

Otwieram (pudełko) nieufnie i oczom (swym) nie wierzę: nietknięta połowa pizzy. Konsternacja – czy aby jadalna? Może zatruta? Znajomi zastanawiają się: a jak obsikana?! Uryna szkodzi? Gawiedź w tramwaju chichocze dyskretnie, niemniej dopingująco. Ryzyk fizyk.

Pizza była jak najbardziej jadalna, nawet smaczna. Tramwaje z darmowym cateringiem – tylko we Wrocławiu. I ty możesz podzielić się posiłkiem.

Wczesny GambiniTramwaj zwany pożądaniem

W tramwaju (ponownie)

Jadę z pokaźną grupą Francuzów, prawdopodobnie z Erasmusa. I tu dygresja:

Studenci z wymiany dosłownie oblegają całe miasto, spotykam ich wszędzie: począwszy od uczelni, na Biedronce kończąc [tak – tej Biedronce z nadwyżką studentów]. Ostatnio widziałam na ulicy grupę Włochów/Turków/Greków (???), w każdym razie śniadzi byli. Tacy chłopcy z ferajny, tyle że nieuzbrojeni (?). Wszyscy w ciemnych okularach, z żelem/brylantyną na włosach i w skórzanych kurteczkach, w dodatku rozpiętych. Mniejsza o to, że padał deszcz ze śniegiem, było zimno, a wszyscy w miarę normalni ratowali się kapturami, szalikami i czapkami z pomponem. Przez chwilę poczułam klimat „Ojca chrzestnego” i „Donny’ego Brasco”. Bezcenne.

Underground niemoralnieAle kino

Wracając do Francuzów w tramwaju: jedziemy w nieznane, oni gaworzą w rodzimym języku, ja zerkam dyskretnie (takoż reszta gawiedzi wokół). Przede mną, na zewnętrznych siedzeniach – niecodzienna para [pojęcie jak najbardziej ambiwalentne]. On w obcisłych rurkach, taki emo-type – włoski wyprostowane, grzywka przysłaniająca część twarzy, jakaś tam chustka zwiewna tudzież szal. Jego towarzysz wizualnie podobny, tylko dla odmiany z misterną koafiurą – cały w loczkach. Siedzą w przejściu, zwróceni twarzą w twarz. I tak się jakoś pochylają ku sobie, to znów odskakują, jakby niezdecydowani. Kędzierzawy cherubinek podejrzanie swobodnie łaskocze emo-boya po policzku, emo-boy z kolei wyczynia cuda ze swoją białą wełnianą czapką – raz zakłada, raz ściąga, miętosi w dłoni, rzuca czapą w cherubina, po czym brutalnie usiłuje zgubę odzyskać. Oboje chichoczą konfidencjonalnie i coś tam trajkoczą po francusku.

Gawiedź w tramwaju zezuje. Czekamy na rozwój wypadków.

Nie zapominajmy, że żyjemy w kraju tolerancyjnym, a Wrocław to miasto kosmopolityczne.

Emo-boy podejmuje męską decyzję i zdecydowanym ruchem wciąga czapę nie tyleż na głowę, co całą twarz – aż po szyję. Jako że nic nie widzi, próbuje wymacać przestrzeń dokoła, wyciągając rękę. Udaje mu się wymacać kolanko cherubina. Dobre i to.

Nie poprzestaje jednak na tym – przesiada się. Teraz stykają się z cherubinem ramionami.

Nadchodzi długowłosa niewiasta, świergocząc po francusku. Cherubin delikatnie masuje ramię emo-boya, który konsekwentnie dusi się w czapce.

Gawiedź ciągle czujna.

Nie zapominajmy, że w Polsce generalnie nie patrzy się prosto w oczy i nachalnie, bo to zdecydowanie w złym tonie. Co innego patrzeć, ale udawać, że się nie patrzy wcale.

Z pary zrobił się trójkąt. Panowie siedzą, dziewczę stoi. Szybka zmiana ról – i cherubin styka się ramionkiem tym razem z niewiastą. Emo-boy, pozbawiony siedziska, uchyla nieco czapy i zaczyna zerkać łakomie na dopiero co zwolnione miejsce koło mnie.

No i jadę, a obok mnie Francuz z wełnianą czapą ponownie naciągniętą na twarz – jedzie też. Cherubin czyni jakieś uwagi po francusku, zerkając na mnie zupełnie jawnie, czyli – zdecydowanie w złym tonie (!). Nie wiem o co chodzi, ale świadomość, że obok mnie dorosły i na pierwszy rzut oka poczytalny człowiek udaje duszka Kacpra, wywołuje na mojej twarzy mimowolny uśmiech. Dyskretny, nie nachalny. Co jak co, ale my w Polsce potrafimy się zachować.

W tramwaju – a jakże!

Przysiada się do mnie starszy pan słusznego wzrostu, a i postury pokaźnej. Nosi grube szkła nienaturalnie powiększające oczy. Nienaturalnie błyszczące oczy.

– No, to teraz będziesz siedzieć koło starego dziada.

Zerkam, oceniam, wzrok odwracam.

– Ale starego dziada nie należy się bać – dobroduszny uśmiech. Konsekwentnie patrzę w bok.

– Nie boję się pana.

Chwila milczenia.

– Licealistka?

Z wielkim, ale to wielkim trudem tłumię prychnięcie. Podejrzewam, że za jakieś dziesięć lat będę się mogła cieszyć, że mnie na siłę odmładzają.

– Studentka.

– Ale to I rok, prawda? – dziadek rozpromienia się, bo zaczynam współpracować. Po chwili:

– I pewnie masz świetną chatę, co?

Chyba widzi, że jestem w lekkim szoku, więc z konspiracyjnym uśmieszkiem dodaje:

Bo ja mam dwa pokoje. Wolne. Nowe i z pełnym wyposażeniem. A ty pewnie mieszkasz z koleżankami. Masz dużo koleżanek, prawda?

Nie bardzo wiem, jak to rozumieć.

Przypomina mi się okres poszukiwań mieszkania we Wrocławiu, kiedy to sporadycznie można się było natknąć na ogłoszenia w stylu: „Wynajmę za free, ale chcę coś w zamian”. Patrzę na dziadka i po krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że popadam w paranoję. Ale pierwsze skojarzenie to pierwsze skojarzenie.

Przypomina mi się z kolei dramat Różewicza o jakże adekwatnym do sytuacji tytule „Śmieszny staruszek”. Monolog samotnego starca-dewianta, kolekcjonera lalek, tłumaczącego się przed niemym sądem ze swego perwersyjnego upodobania do dzieci. Groteskowość tego konkretnego utworu jest, nawet jak na Różewicza, imponująca. I nie chodzi tu bynajmniej o patologię. Chodzi o irracjonalny lęk, jaki wywołuje w czytelniku komiczna miejscami spowiedź staruszka.

Wracam na Ziemię.

Przełamując wrodzoną niechęć do wdawania się w pogawędki z obcymi, kontynuuję rozmowę:

– Zawsze pan zaczepia ludzi w tramwajach?

Zawsze. Bo widzisz, ja jestem samotny, mieszkam sam i nie mam z kim gadać. To rozmawiam z ludźmi w tramwajach. Te moje pokoje są naprawdę ładne, nowiutkie, spodobają ci się!

– Mówiłam już panu, że nie jestem zainteresowana.

Staruszek spuszcza wzrok. Jest wyraźnie przygaszony. Zaraz jednak ożywia się.

­– Bo wiesz, u mnie kiedyś mieszkała taka dziewczyna – Klaudia. 19-letnie dziecko oddali pod moją opiekę rodzice! Ona była taka spokojna, tak miła jak ty. Studiowała na Politechnice. Ja jej zawsze powtarzałem: „Zobaczysz, kiedyś będziesz mieć własny gabinet, a na biurku wizytówkę z napisem: <mgr inż. Klaudia S….>. No i ma.”

Staruszek patrzy na mnie niewidzącym spojrzeniem. Nachyla się w moją stronę, mówi szybko, jakby bał się, że nie słucham dostatecznie uważnie.

– Klaudia nie miała chłopaka. Ja mam taki warunek, że dziewczyna nie może przyjmować chłopców w mieszkaniu. Zużywają wodę i ja się ich boję po prostu. Jak Klaudia skończyła studia i się wyprowadzała, to obiecała zaprosić mnie na swój ślub. Widocznie nadal nie ma narzeczonego, bo minęło już 5 lat, a ona nie zadzwoniła.

Jest mi go żal.

Tak żal, że bez słowa sprzeciwu zapisuję w komórce numer telefonu i podpisuję: „stancja Józef”. Bez słowa patrzę, jak pokazuje mi przez szybę swój blok. Nie odmawiam, kiedy prosi mnie, bym powiedziała o jego dwóch nowiutkich pokojach swoim koleżankom. Pochylam głowę, gdy żegna się ze mną i wysiada z tramwaju.

„W takim kontekście będzie to dramat samotności, a nie dewiacji.” – czytam w recenzji „Śmiesznego staruszka” Różewicza.

We Wrocławiu spotykała się Katarzyna Frukacz.
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.