Podróże małe i duże > Shqipëria - Kraina Orłów - przewodnik po Albanii

Prokletije (Góry Przeklęte) 2009, cz. 1 – Niezapomniany smak wody

Wstęp, czyli kilka słów o Górach Przeklętych

Góry Przeklęte (Prokletije) - najwyższe pasmo Gór Dynarskich położone na granicy albańsko-czarnogórskiej oraz w Kosowie. Większa część z najwyższym szczytem Maja e Jezercës (2694 m n.p.m.) leży w Albanii.

Nazwa Prokletije oznacza „przeklęte” i wiąże się z budzącym grozę widokiem niedostępnych, skalistych szczytów, na których nawet w lecie połyskują płaty śniegu. Jest to rejon dziki, słabo zaludniony i bardzo rzadko odwiedzany przez turystów. Ale dzięki temu przyroda jest tutaj niemal nienaruszona!

Góry zbudowane są ze skał krystalicznych, piaskowców i łupków. Lokalnie występują też wapienie i dolomity. O ich powstaniu zadecydowała orogeneza alpejska, lecz dzisiejszą rzeźbę zawdzięczają lodowcowi, który wkroczył tu w plejstocenie, pozostawiając po sobie liczne cyrki z jeziorami. Tam, gdzie występują skały wapienne, powstały groty i jaskinie.

Różnorodność typów krajobrazu, flory i fauny zaowocowała powstaniem licznych parków narodowych, m.in.: PN Thethi, PN Valbona (oba w Albanii).

Spotkanie z Przeklętymi

Pomysł wyjazdu w góry Albanii narodził się w zeszłoroczne wakacje na szczycie Kom Vasojevicki w masywie Komovi w Czarnogórze, kiedy to przed nami ukazał się przewspaniały widok na albańskie Prokletije – dzikie, nieokiełznane, surowe, wspaniałe. Wystarczyło, że spojrzeliśmy na siebie i już wiedzieliśmy, o czym każdy myśli - za rok jedziemy w góry Albanii!

I tak też się stało, minął rok i ruszamy, w czteroosobowym składzie: Wiola, Gabi, Paweł i ja – skromny narrator.

Trasa nam znana z poprzedniego roku - kierunek Podgorica, potem Tuzi i granica czarnogórsko - albańska. Bardzo miły celnik zajął się naszą odprawą. Wskazał Pawłowi drogę po jakże ważny kwitek umożliwiający poruszanie się po albańskich drogach. Wbił pieczątki do paszportów i mirësevini w Albanii.

Po przekroczeniu granicy od razu obieramy kierunek na miejscowość Koplik (ok. 15 km od granicy). Mijamy po drodze twierdzę Rozafa w Szkodrze. Zwiedzaliśmy ją rok temu, tym razem sobie odpuszczamy. W Kopliku jesteśmy umówieni z księdzem Artanem, poznanym za pośrednictwem Internetu. Zgodnie z ustaleniami Ksiądz Artan podaje nam adres rodziny, u której zostawimy samochód na czas pobytu w górach. Informuje też, gdzie w Kopliku możemy zamienić euro na albańskie leki (kurs 128 leków za 1 E).

Tutaj powinni postawić znak nakazu jazdy prostoZły kierunek

Bierzemy namiary, wymieniamy waluty i ruszamy w stronę Boge - 32km od Koplika. Mamy informacje, że droga to nowiutki asfalt, ale jednej rzeczy nie dosłyszeliśmy, że na skrzyżowaniu trzeba jechać prosto a nie skręcać w prawo. Niestety, my skręcamy i po przejechaniu kilku kilometrów (początek drogi to taka amerykańska droga przez pustynię Nevady – długa, pagórkowata prosta) trafiamy pod jakiś zamknięty obiekt z budką strażnika. Musimy wracać... potem już bez problemów dojeżdżamy do Boge – i faktycznie –kilkanaście kilometrów przed wioską zaczyna się nowy asfalt - malownicza droga górska.

AsfaltOsiołki

Dom Preka i Hanny mieści się niemal na końcu wsi, stąd fragment musimy pokonać szutrem. Na spotkanie z nami wychodzi Hanna. Przesympatyczna osoba, nie pytając poczęstowała mnie i Pawła piwkiem, dziewczyny dostały sok pomarańczowy.

Po przepakowaniu i zaparkowaniu auta (na podwórku w towarzystwie ptactwa domowego) ruszamy dalej do Thethi - naszej górskiej bazy wypadowej.

Objuczeni jak woły, w pełnym słońcu zaczynamy iść drogą – do celu przed nami 32 km. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie szedł z ciężkim plecakiem w albańskim słońcu taki szmat drogi. Wiemy, że poprowadzono szlak z Boge do Thethi przez góry ale i jego pokonanie z tobołkami zajęłoby pół dnia. Postanawiamy złapać okazję. Wiola próbuje przekonać pewnego Albańczyka, żeby zawiózł nas do Thethi, ale ten, choć był bliski przekonania, odmawia z powodu obowiązków zawodowych. Po kilku minutach z góry zjeżdża Ford Transit i sam kierowca zaczyna nas dopytywać, czy nie chcemy przypadkiem do Thethi. Oczywiście, że chcemy, gość spadł nam jak z nieba, bo w takim żarze zasuwać z plecakami to samobójstwo. Po negocjacjach stanęło, że weźmie nas za 45 E. Wcześniej ustaliliśmy między sobą, że pojedziemy za max 10 E/ os. Cena nam pasuje, ładujemy się do busa i ruszamy. Potem okaże się, że przepłaciliśmy, bo w drodze powrotnej wezmą od nas po 500 leków (4 E/ os.).

PrzeklęteGabi i Wiola podziwiają panoramę Przeklętych

Droga faktycznie niesamowita. Transit się nieco męczy, najgorsze są mijanki. Co prawda są miejsca do mijania ale, zgodnie z prawem Murphego, na mijanki trafia się zawsze tam, gdzie jest najtrudniej i gdzie nie ma miejsca na dwa samochody. Ale za to jakie widoki, im bliżej przełęczy Thethores tym szerzej otwiera się nam perspektywa na Przeklęte.

Bufe nie bufeProsimy kierowcę, żeby wysadził nas pod bufe (knajpą) i ponieważ z uzyskanych informacji wynikało, że w Thethi jest tylko jedno bufe, nie precyzujemy o jakie bufe nam chodzi. Kierowca też nie pyta, tylko potakuje głową więc wszystko się zgadza i dowozi nas pod bufe, ale jak się później okaże to nie jest TO bufe. Do prawdziwego bufe trafimy parę dni później a obiekt, przed którym teraz się znajdujemy przypomina raczej zwykły dom, nie knajpę.

Posiłek w Bufe, w tle pewnie Maja AljisNasz „kelner” zaprowadza Wiolę do kuchni i pokazuje co ma w lodówce. Wiola wybiera dla nas kiełbaski i pomidory a właściwie nie wybiera tylko bierze co jest. No i piwko jeszcze, tego akurat w lodówce nie brakuje. Co prawda woleliśmy prawdziwe bufe z pieczonym baranem ale nie narzekamy. A sceneria, w której jemy… aż nie chce się ruszać dalej - tym bardziej, że wokół dość miejsca na rozbicie namiotu.

Pora ruszać dalej, tego samego dnia mamy jeszcze dotrzeć do przełęczy Qafa Peje i dalej do Buni i Gropeat – naszej bazy noclegowej.

Zaczynamy schodzić w dół drogi, tylko tak naprawdę, to nie wiemy gdzie iść... zatrzymujemy stopa, jakaś półciężarówka zabiera nas na pakę i wysadza na rozstaju dróg przy... mapie! Ooooo mapa, tego się nie spodziewaliśmy! Przecież tu nie mają żadnych map! A jednak. Od razu wzbudzamy zainteresowanie dzieciaków bawiących się w pobliżu. Kiepską angielszczyzną zapraszają nas do siebie, czy to na nocleg, czy na jakieś zakupy. Z mapy wynika, że na przełęcz Qafa Peje wiedzie oznakowany szlak! Nawet pstryknęliśmy mapce fotkę.

MapkaZnaki

Taaaak zaczyna się - umieszczanie map i znakowanie szlaków, za parę lat będzie można kupić mapę Przeklętych w empiku. Po wejściu na drogę widzimy jeszcze znak z info, że oprócz szlaku na Qafa Peje jest jeszcze szlak na Qafa Valbone.

Po około 10 minutach marszu mijamy według nas ostatnie zabudowania i zaczynamy wchodzić do lasu. Ale coś mi nie pasuje, nie ten kierunek, nie mam dość przekonania, że na pewno idziemy dobrze bo nie ma np. charakterystycznego krzyża nad "ostatnią" wodą w Thethi. Skoro już tyle się trudzą ze znakowaniem szlaków, powinni dać znak, że w takim a takim miejscu jest rozejście szlaków na Peje i na Valbonę...

Zaczynamy wchodzić stopniowo coraz wyżej - zmęczenie zaczyna dawać się we znaki. Paweł wyprzedza zdecydowanie nas wszystkich. Ja wlokę się za nim, dziewczyny nieco dalej za mną. Gdy wychodzimy z lasu, trafiamy na wypłaszczenie. Zaczyna się robić ciemno, postanawiamy rozbić nasz obóz. Hehe, na samym środku szlaku.

Maja AljisPrzeklęte w zachodzącym słońcu

Po rozbiciu namiotów robimy mały rekonesans po okolicy, zaczynamy studiować z Pawłem mapę z której wynika, że na Qafa Peje to raczej na pewno nie idziemy. Porównując z mapą przy drodze dochodzimy do wniosku, że poszliśmy drogą na Qafa Valbone.

Albańczycy poprowadzili ładnie oznakowany szlak z Thethi do... zakładamy, że do samej Valbony, za co jednak nie mogę ręczyć głową, gdyż nasza grupa nim nie szła. A zachód słońca nad Przeklętymi piękny, i ta cisza... cudowne uczucie.

Robimy kolację i postanawiamy iść szybko spać. Rano czeka na nas zejście w dół i szukanie właściwego szlaku na Qafa Peje...

Przeklęte w zachadzącym słońcu

Niezapomniany smak wody

Fotka zrobiona ranoRano wstajemy wcześnie (wszystkim spało się dobrze...), śniadanie, zwijanie namiotów i wracamy do Thethi. Od rana grzeje niemiłosiernie (P.S. przy szlaku stoi znak - TAXI Shkoder). Kilogramy na plecach dodatkowo dają znać o sobie...

Po dojściu do "głównej" drogi decydujemy się iść wzdłuż niej w prawą stronę obok potoku. Przez jakiś czas nie ma żadnych znaków - czyli... jest dobrze! Z mapy wynika, że żeby dojść do szlaku na Qafa Peje trzeba pokonać fragment drogi nieoznakowanej. Idziemy i… trafiamy do BUFE! Tak! to jest TO bufe Zamawiamy "kater birra", pijemy ze smakiem złocisty trunek, spoglądamy na piekącego się baranka i obiecujemy sobie w drodze powrotnej wstąpić na sztukę mięsa.

W BufeLodówka

BunkierPo chwili relaksu pora ruszać dalej. Pozdrawiamy kosiarzy trawy i upewniamy się, że na pewno idziemy na Qafa Peje. Dostajemy odpowiedź twierdzącą a i niedługo potem pojawia się znów znakowany szlak - ten na pewno musi prowadzić na przełęcz Peje. Mijamy też bunkry - hehe, partyzanci Tity mogli zaatakować od strony gór, jakieś elitarne jednostki.

Wreszcie dochodzimy do źródełka z krzyżem nad nim. To ostatnia woda na szlaku na Peje... Gdy dochodzi południe, żar z nieba jest nie do wytrzymania (ks. Artan mówił nam, że nadchodzące dni będą niezwykle gorące, a skoro to mówi Albańczyk, to co ma powiedzieć ktoś z dalekiej północy?), pijemy litry wody i zaraz tyle samo oddajemy litrów potu. Decydujemy się na postój, bo w takim upale iść się nie da . Odpoczywamy około godziny i pakując się trafiamy na... skorpiona!

SkorpionekMała, czarna bestia... Wiola i ja spotkaliśmy swojego "pobratymca" spod znaku zodiaku. Skorpion skorpiona nie ruszy.

Musimy iść dalej, słońce wcale nie chce odpuścić... mozolnie zdobywamy wysokość modląc się, żeby nasza przełęcz była za następnym zakosem. Nasze tempo znacznie spada. Ja mam ochotę zrzucić ten plecak, po kiego się tak męczyć? Robimy częste postoje szukając kawałka cienia, a tego jak na lekarstwo. Powoli zaczyna kończyć się woda. Idziemy już sporo czasu. Wreszcie, potwornie zmęczeni po kilkugodzinnej wspinaczce, jesteśmy na Qafa Peje. Widzimy charakterystyczny krzyż, są też znaki ile na Majkę, ile w dół do Thethi...

ZnakiPrzełęcz Peje

Na przełęczy robimy krótki przystanek. Krótki, bo nie ma cienia. Znaku do naszej bazy w Buni Gropeat nie widzimy, jest znak na Bukurę (?), drogą eliminacji obieramy jej kierunek. Jak się potem okaże Bukura to nasze Buni Gropeat. Paweł nas wyprzedza i robi zwiad - mówię mu, że ma wypatrywać szałasów pasterzy. Gdy wraca przekazuje mi, że widział, ale nie szałasy, a namioty i jeziorko. Zastanowiło mnie to, bo niby skąd tam jezioro??? Ono miało być za przełączą, ale już w kierunku Czarnogóry. Postanawiamy cofnąć się na przełęcz, zejść trochę w dół i tam szukać ścieżki do Buni i Gropeat. Oczywiście popełniamy wielki błąd. Nie ma tam żadnego odbicia, żadnej ścieżki do katunu. Znów odpoczywamy, nie mamy już wody, za to jabłka nigdy wcześniej tak nie smakowały! I pomyśleć, że skarciliśmy Wiolę jak je kupowała, „żadnych owoców! Minimalizacja bagażu!!” Wiola się uparła i chwała jej za to. Jakby było tego mało, popełniam zasadniczy błąd proponując trasę "na skróty" do miejsca, gdzie Paweł widział namioty i oczko wodne. Nie dość, że ostro pod górę, to jeszcze jakieś obejścia, tracimy mnóstwo czasu.

W poszukiwaniu Buni i GropeatJuż mi się nie chce iść. Mam dość. Pod nosem rzucam "mięsem" - jak dobrze, że nikt tego nie słyszy. Jest mi wszystko jedno, chcę rozbić namiot gdzie się da... szukam w sobie resztek sił. Po jakimś czasie dochodzimy do... miejsca, gdzie Paweł nas zostawił szukając Buni i Gropeat. Ku..., ale zrobiliśmy kółko. Na darmo namachaliśmy się wracając do punktu, w którym już byliśmy. Szybciej i mniej męcząco byłoby wrócić na przełęcz i dojść w to miejsce "szlakiem". Teraz to czuję w sobie więcej złości (delikatnie ujmując) niż zmęczenia...

Po następnych kilku minutach dochodzimy do miejsca, dokąd doszedł wcześniej sam Paweł. Od razu poznaję, że w dole musi być miejsce na nasz obóz - nasze upragnione Buni i Gropeat i miejsce, w którym jest woda.

Gdy dochodzimy do pierwszego namiotu - Węgrów, od razu pytamy się ich o wodę. Pokazują nam, gdzie jest źródło. Zrzucamy z siebie nasze bety i lecimy biegiem zgasić pragnienie. Jest cholernie zimna, ale to dobrze, przynajmniej nie połknie się jej nie wiadomo ile na jeden raz. Ale i tak każdy robi wielkie łyki. Co za ulga dla organizmu... wcześniej bym nie pomyślał, ile radości można mieć na widok wody. Tego nam było potrzeba. Aqua vitae...

Odświeżamy się, woda jest lodowata, nogi niemal kostnieją. Po napełnieniu butelek na kolacyjne zupki-trupki, rozbijamy obóz - pomiędzy bratankami z Węgier i większym skupiskiem namiotów (czeski obóz). Robimy sobie kolację, a że komary i meszki zaczynają być upierdliwe, nie siedzimy za długo. Podziwiamy tylko Popluksa w zachodzącym słońcu, nawet nie przypuszczając, że nieco w lewo widać przecież Jezercesa, nasz cel na kolejny dzień...

Szybko zasypiamy, rano trzeba wstać skoro świt. Nastawiamy zegarki na piątą Jutro "Majka", a ona przecież niejedno ma imię.

Buni i GropeatPoplusk w zachodzącym słońcu
Robert Durski
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.