Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona pierwsza

Dzień pierwszy

Trochę śmiesznie z lotem na Rodos, bo podają różne czasy przelotu w obie strony. Jak mogłem się nie zorientować, że chodzi o różnicę czasu?! W każdym razie w samolocie przestawiam zegarek i jest okay.

Bałem się. Niby to mój trzeci lot. Pierwszy jednak w dzieciństwie, a dziecko przecież inaczej to znosi. Fascynacja, przygoda. No i był krótki, bo tylko z Warszawy do Krakowa! Nie wiem do tej pory, czy wówczas S. chciał mi zrobić przyjemność, czy rzeczywiście nie dostał biletów na ekspres do Krakowa i dalej do Zakopanego. W każdym razie było cudownie w tych zgrzebnych latach osiemdziesiątych. Kolejny to kilkanaście minut awionetką nad miastem. Po znajomości. I raczej dla wygłupu niż na poważnie. Z kolei ten trzeci dwa lata temu był już bardzo poważny, bo do Paryża. Chociaż tylko dwie godziny i przyćmiony przecież wizją niecałych dwóch tygodni w najpiękniejszym mieście Europy. Wówczas tylko E., O. i ja. Pełna odpowiedzialność za rodzinę. O. miała wówczas siedem lat i wszystko komentowała. My trzymaliśmy się za ręce, jakby samolot miał za chwilę spaść, a ona opisywała w drobiazgach to, co dzieje się za oknem: ludzi już nie widać, samochody jak mrówki, domy jak pudełka zapałek. Pamiętam jak rozbawiła nas informacja, że na zewnątrz jest minus pięćdziesiąt stopni. Komentowaliśmy to żartami w towarzystwie po locie do Rodos: jak to możliwe, że jest tak zimno, przecież jesteśmy bliżej słońca?

Bałem się. To fakt. Strach typowy dla mnie. Depresyjny. Czy fobia? Chyba nie, bo bez problemu jadę na lotnisko, nadaję bagaże, czuwam nad O., rozmawiam, kupuję prasę do samolotu, wchodzę do samolotu, zapinam pasy. Na wiele tygodni przed wakacjami cieszyłem się wylotem. Podniecało mnie to. Gdy widziałem samolot na niebie, gdy tylko słyszałem, rozpamiętywałem nie sam lot, ale Paryż. Miłe skojarzenia, miłe wspomnienia. Palę papierosa wieczorem na balkonie. Na ciemnym niebie światełka pasażerskiego samolotu. To Paryż. Inny, lepszy świat. Miejsce o wiele mi bliższe niż to, w którym jestem teraz. Dziwne, nawet zatrważające. Nienormalne chyba. Im bliżej wylotu, tym było gorzej. Myślałem o katastrofie. Jak będzie przed, jakie będą ostatnie chwile. Jak będziemy się trzymać za ręce. Co powiemy? Czy stać mnie będzie na słowa otuchy? W umyśle pojawia się codziennie pewnik katastrofy, śmierci. Tak myślałem o wakacjach, o cudownym, gorącym Rodos. O dwóch tygodniach z S.

A lot był spokojny. W porównaniu z ”paryskim” nadzwyczaj spokojny. Żadnego kołysania. Nawet start, który dwa lata temu odczułem niezbyt sympatycznie, okazał się dla mnie bezproblemowy. Oczywiście na lotnisku, niby dla podtrzymania rozmowy, zadawałem S. pytania na temat samolotu i lotu. Jak duży może być samolot, jak najdłużej S. leciał samolotem. Do usłyszanych odpowiedzi dorabiałem sobie teorię i plan najgorszych wydarzeń. Nic szczególnego się nie zdarzyło. E. chyba też zniosła spokojnie lot. Ja spałem i czytałem. O. oglądała widoki przez okno. Oj, a było co oglądać, gdy nadlecieliśmy nad Morze Śródziemne!

Warszawskie lotnisko zrobiło na mojej drobnomieszczańskiej naturze wrażenie. Ta część po odprawie bagażowej. Stal, szkło, kolory. Wypiłem świetne zimne piwo. Może to trochę uspokoiło? W samolocie dorzuciłem do tego kanapkę z serem i Remy Martin. Może dlatego spałem? Jednak jestem uzależniony od nikotyny. Chciało się papierosa. Dlaczego nigdzie nie ma ”smoking area”? Ale obyło się bez pastylek. To też jakiś sukces.

RodosRodos

Uderza gorąco. Ale najpierw ten niesamowity błękit wokół samolotu. Błękit nieba, błękit morza. A może to lazur? Podobno mężczyźni nie potrafią właściwie dostrzegać i opisywać kolorów. Ja z pewnością. W każdym razie dookoła niebiesko. Jeżeli można tak powiedzieć, to przeraźliwie niebiesko. A pod nami mnóstwo wysp. Mniejsze, większe. Rozpościera się przed moimi oczami to, co przez wiele lat mogłem sobie tylko wyobrazić z atlasu. Myślę o tym, że jednak mam szczęście. Tylko czy nie za późno? Czy to coś we mnie zmieni? Uderza bardzo. To gorąco. S. mówi, że odczuwamy to tak dlatego, że wyszliśmy z samolotu. Och, chyba nie. Naprawdę inaczej się oddycha. I wszystkimi pozostałymi zmysłami inaczej odbieram. Czy zdołam się przyzwyczaić do świata, gdzie nie oddycha się nigdy mroźnym powietrzem, drzewa nie bywają gołe, a niebo nigdy jest całkiem ołowiano-szare?

RodosRodos

Długo, bardzo długo czekamy na bagaże. Pierwsze nasze spotkanie z rodyjskim, a i chyba ogólnie greckim, „wolno, wolno” i absolutnym nie przejmowaniem się niczym. Stajemy w okolicach ekranu, na którym podają, że tutaj mają się pojawić bagaże z naszego lotu. Lotnisko pustoszeje, a tu nic. Zaczynam wariować od niepalenia, potrzeby zobaczenia, co jest na zewnątrz i gorąca. W końcu jakiś ruch w całkiem innym miejscu hali. Chyba dostrzegamy tam kogoś z pasażerów naszego lotu. Podobno tam pojawiają się bagaże. Jesteśmy tak zmęczeni, że z trudem rozpoznajemy nasze walizki i plecaki. Jakby czegoś brakowało. Nie, jednak dociera. Żarty o pobycie bez bagażu już realizowały rzeczywistość w mojej głowie. Byle co, a ja zaczynam panikować. Niestety tak będzie ciągle, pomimo tego, że będę się starał nad tym panować.

RodosRodosRodosRodos

Posuwamy się wolno za A. i W. Witają się z jakimś niskim, szpakowatym mocno jegomościem. Pierwszy raz słyszę grecki. Podobno mamy ruszać w kierunku samochodu, bo to właściciel naszego hotelu. Przyjechał po nas. Coś w rodzaju niemłodej już furgonetki. Biała, pordzewiała i brudna. Później zorientuję się, że to standard. Powiedziałbym, że nawet mi to odpowiada. Przez grzeczność dla samego siebie, dla podtrzymania opinii o mnie samym, szepcę, że samochód jest brudny. Tak naprawdę takie nie przywiązywanie wagi do spraw niewartych, żeby się nad nimi specjalnie pochylać, bardzo mi się podoba. To chyba kwestia jakiegoś odpoczynku, odrzucenia stałego napięcia. Już marzę, żeby jakoś to przenieść do mojego polskiego życia. Długo nie mogę zapamiętać, jak ma na imię właściciel. Apostolis. Krząta się wokół nas. Pakuje bagaże do auta. Jest niezwykle pomocny. W zasadzie nie wygląda przez to na właściciela, ale jakiegoś pomocnika. Mamy jechać w dwóch ratach. Więc z S. stajemy z boku na papierosie. Ale nie. Jedziemy wszyscy. Fajnie to wygląda. W takim samochodzie, z walizkami na kolanach. Do hotelu podobno blisko. I tak jest rzeczywiście. Jednak nie pamiętam prawie niczego z tej krótkiej jazdy. Jestem podekscytowany, ale i zmęczony. Zbliżamy się do Rhodian Sun. Wrażenia? Palmy, białe domy. Polskie upały z przełomu czerwca i lipca początku lat dziewięćdziesiątych to nic w porównaniu z tym tutaj.

RodosRodos

Cóż, o hotelu miałem całkiem inne wyobrażenia. Ale dlaczego miałyby się zrealizować? Nigdy nie byłem na południu Europy. Tanie hotele praskie, ryskie, tallińskie to nie było nic szczególnego. Nie znajdywałem w wyobrażeniach porównania. Chyba sugerowałem się widzianymi przelotnie reklamami, folderami. Jednakże jest bardzo miło. Kolejne spotkanie z miejscowym luzem, swoistym „take it easy” po grecku. Żadnego zamieszania z kluczami, kolejką przy recepcji, opierania się o walizki. Bagaże zostawiamy w holu, a Apostolis prowadzi nas do czegoś w rodzaju tarasu. Drewniane stoliki, wiklinowe krzesła i fotele. Pośpiech nie jest wskazany. Przecież jesteśmy na wakacjach. Rozsiadamy się. A. i W. rozmawiają z Apostolisem. Pojawia się jeszcze ktoś. Podobno któryś z jego synów. Dopiero po paru dniach potrafię ich rozpoznać, ale nie pamiętam, który kręcił się koło nas pierwszego dnia. Być może był to najsympatyczniejszy z nich – Nikos. A może Stavros, który najczęściej siedział w recepcji i barze. Bo chyba nie Jorgos, którego widziałem przelotnie może ze dwa razy? W każdym razie dostajemy drinki. To pinacolada. Niezwykle orzeźwiający i słaby. Łagodny w smaku i raczej słodki. Z mleczkiem kokosowym. W drugim tygodniu wakacji jest dla mnie wieczornym przebojem. W pierwszym będzie coś całkiem innego. Rozmowy toczą się w greckim i angielskim. Na razie brak mi odwagi, żeby w nich uczestniczyć. Od czasu do czasu wyduszam coś grzecznie po angielsku. Mam, zatem czas, żeby obserwować. Publiczna część hotelu dość elegancka, jak dla takiego drobnomieszczanina jak ja. Pomimo tej niby elegancji odczuwam wszechogarniający luz. Apostolis nadal niezwykle serdeczny, ciągle uśmiechnięty i nadal we wszystkim pomocny.

RodosRodos
RodosRodos

W końcu docieramy do pokoi. Apostolis oczywiście targa walizki. Na pierwsze piętro. Długi, wąski korytarz. Ciemny, bo drzwi do pokoi po obydwu stronach. Dopiero w końcu korytarza światła dużych okien. Wygląda to jak z opowieści ludzi, którzy byli „po drugiej stronie”. Ciemny tunel, a na jego końcu oślepiające światło. Pokoik malutki. Trochę źle się czuję, bo lubię mieć swobodę na wakacjach w przypadku kiepskiej pogody. Ale tutaj przecież nie będzie kiepskiej pogody! Któregoś dnia, gdy zwiedzamy starożytne Kameiros i S. opowiada, że pomieszczenia mieszkalne antycznych Greków były bardzo małe, ponieważ oni tam tylko spali, a całe życie odbywało się na zewnątrz, przypominam to sobie. Faktycznie, pokój służy tylko do spania i ewentualnie do sjesty. Jest przedpokój z szafą, łazienka całkiem czysta, ale miejsce prysznicowe archaiczne. Niczym nieoddzielone od pozostałej części łazienki. Woda leje się po całej i spływa do otworu kanalizacyjnego na środku podłogi. W pokoju są całkiem fajne szafki z szufladkami, jakby stylizowane na kilkudziesięcioletnie co najmniej. Jeden fotel, duże lustro i lampki nad łóżkami. Nad dwoma łóżkami! Gdzie jest trzecie? Mówimy o tym z A. przy kolacji. Od razu interweniuje u Apostolisa. Ma być dostawione łóżeczko polowe i przyniesiona lodówka. E. nie chce naciskać. Ale wszyscy twierdzą, że za to płacimy i ma być. No tak, czas, w którym tutaj obiecuje się zrobienie czegokolwiek musi być mnożony co najmniej przez trzy. Jeszcze tego nie wiemy. Przyzwyczajeni, ba! uwiązani do natychmiastowości i bieganiny denerwujemy się, dyskutujemy, komentujemy. Spokojnie, spokojnie, przecież to wakacje. Nikomu nie powinno się do niczego śpieszyć. Łóżko nadchodzi późnym wieczorem, a lodówka dopiero następnego dnia. Teraz już rozumiem, że dla Apostolisa to absolutnie nie było „dopiero”. Jakże bardzo teraz podziwiam tego człowieka.

RodosRodos

Nie pinacolada, ale frappe jest dla mnie przez pierwsze dni kwintesencją greckości. Mrożona kawa. Aż dziw, że jeszcze ładnych parę lat temu nie lubiłem kawy. Wakacje na Rodos tylko spotęgowały moją miłość do zapachu i smaku kawy. Frappe podawana jest w wysokich szklankach. Barman pyta, czy ma być z mlekiem i czy słodka? Z mlekiem biorę zawsze, bo innej kawy sobie nie wyobrażam. Pewnie grzeszę, bo w domu piję też z mlekiem tę robioną w ekspresie. Wychodzi coś w rodzaju dużego espresso z mlekiem. Gdyby S. to widział, złapałby się za głowę! Oj, nasłuchałbym się! Najpierw pijam niesłodką, potem parokrotnie próbuję słodką. I ta, i ta jest znakomita. A słodką frappe zamawiam po tym, jak rozsmakowałem się w elliniko gliko. Ale to jeszcze nie teraz, bo na razie uzależniam się od frappe, pijąc ją dwa-trzy razy dziennie.

RodosRodos

Tak zmęczeni, że nie podnieca nas nawet klimatyzacja w pokoju i dwa piloty do tego urządzenia. Nastawiamy na jakąś rozsądną temperaturę i do łóżek. Nie ma kołder! Malutka poduszeczka i zamiast kołdry tylko prześcieradło. Po nocy już wiemy dlaczego.

Zasypiam z bardzo przykrym uczuciem, że tak mało spraw dostrzegłem pierwszego wieczoru.

RodosRodos

Ciągle wracam myślami do samolotu, do podróży. Chcę się jakoś zaszufladkować. Czy jestem domatorem, czy może ciągną mnie dalekie kraje? Najlepiej czuję się w domu, czy jednak wolę wyruszać w podróże, zwiedzać niewidziane dotąd miejsca? Skąd ta potrzeba szufladkowania? Czy w ogóle trzeba, powinienem, muszę, czy tak trzeba myśleć? Nie daje mi to spokoju. Nie wiem, gdzie mi lepiej. Inaczej, nigdzie mi nie jest dobrze. Czasami czuję się bardzo dobrze w domku. W otoczeniu książek, z rodziną. Radość z tych ścian znanych od lat. Pewien spokój. Innym razem coś korci, wierci, nie daje psychicznego komfortu. O wyjeździe myślę z podnieceniem, z radością. Kiedyś symbolem podróży był pociąg. Ile wspaniałych uczuć, łez radości, czegoś niezwykle sympatycznego, ukochanego związanych z pociągiem. Nawet tym wstrętnym z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy jeździłem do Warszawy. Nos przylepiony do szyby. Czy już wówczas czytałem? Czy brałem ze sobą któregoś „Tomka” Szklarskiego, „Winnetou” Maya, a może jeszcze bardziej opasły tom „Trzech Muszkieterów” Dumasa? Czy w przerwach w czytaniu doklejałem nos do szyby, żeby dostrzec dalekie światełka w ciemności? Zimna szyba, stukot pociągu. To wszystko tworzyło specyficzny, prawie magiczny nastrój. Ile można wpatrywać się w ciemność? Więc pewnie czytałem. Wtedy nie byłem jeszcze tak notorycznie zmęczony i ospały wytworami przemysłu farmaceutycznego. Podniecenie sięgało zenitu, gdy pociąg wjeżdżał Warszawy. Warszawa jakaś tam, kolejna, jeszcze jedna, inne domki, inne kamienice, inne płoty. Dlaczego? Wyobraźnia coś wyczarowywała? W końcu tunel, długi, ale z nadzieją cudownego finału.

RodosRodos

A jak było w ekspresie do Zakopanego! Pamiętam ten pierwszy raz, a raczej jego początek i prawie koniec. Wejście do przedziału sypialnego i noc prawie bez snu. Otwarte okno, przecież to lipiec. Ranek i niecierpliwe wyczekiwanie gór na horyzoncie. I od tego momentu cały czas przy otwartym oknie na korytarzu. Gdybym był normalnym dzieckiem, to skakałbym z radości, gadał bez opamiętania!

RodosRodos

Państwowa wizja kolei zmieniła wszystko. Zohydziła. Nigdy więcej żadnego pociągu, który nie będzie ekspresem czy Inter City. Zatem żadnego. Przecież tutaj takie się nie zatrzymują. Stolica województwa, oddalona o prawie sto kilometrów, też nie ma takiego połączenia z capitalem. Wiele razy cieszyłem się jadąc na wakacje autem. Zmiana krajobrazu, świadomość, że z każdym kilometrem zbliżamy się do czegoś innego, że to już nie nasza kraina, coś nowego. Ale to tylko taka mała radość. Więc tylko raz przeżyłem radość ogromną. Gdy po ładnie kilkugodzinnej jeździe zaczęliśmy zbliżać się do Jeleniej Góry. Nagle wysokie wzgórza. W oddali już jakieś skałki. Średniowieczne ruiny widać z daleka. I zaraz to wszystko zamienia się w góry. Po prawej Karkonosze. Długie pasmo. Mój Boże, siedzę za kierownicą i jednocześnie jadę wśród skał. Serpentyny. Na poboczu odłamki skał. W końcu Szklarska Poręba, gdzie ulice zakręcają pod każdym możliwym kątem. Biegi zmieniam chyba prawidłowo. Działa jakaś podświadomość? Czy odzywają się geny przodków górali?

RodosRodosRodos

Tak teraz działa samolot. Symbol podróży. Najpierw radość, która ma mieć swój finał za ileś tam tygodni. Potem coraz większa depresja. Paraliż i strach. Cudowne myśli o śmierci. Jak to było u Singera? „A nawet gdyby samolot spadł? Niech spada”, jak powiada Grein lecący samolotem po raz pierwszy w życiu. Kim trzeba być, żeby ze spokojem przyjąć lot? Ascetą czy hedonistą? Pławić się w przyjemnościach, żeby z takim nastawieniem myśleć o bliskości słońca i braku ziemi pod nogami? A może mieć za sobą wielkie cierpienia, dni, kiedy śmierć śmieje się prosto w twarz? I nauczyć się być biernym? Największym problemem jest myślenie. Próba zablokowania myśli? Ale to wielka umiejętność. Mózg desperacko chce myśleć. To też z Singera, którego, w postaci audiobooka, nie miałem siły wyciągnąć w samolocie z podręcznego bagażu. Oj, już wówczas czułem, że będą kłopoty z terminami.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.