Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona jedenasta

Bez emocji związanych z odległością przystępujemy do wyprawy na drugą stronę wyspy. Wybieramy się na południowo-wschodni cypel, gdzie przycupnęło drugie rodyjskie miasto. To tam spodziewam się fali gorąca z afrykańskich brzegów, stojącego powietrza, upału zapierającego dech w piersiach. To tam ma być jeszcze bardziej sucho, jeszcze bardziej pomarańczowo, jeszcze bardziej skalisto. Obieramy kierunek na Rodos, czyli na północny-zachód. Z tej właśnie strony postanowiliśmy okrążyć wyspę. Jedziemy nową drogą szybkiego ruchu, która przebiega w pobliżu miasta Rodos. Tuż przed nim skręcamy na prawo, w kierunku Lindos. Do tej pory jechaliśmy znanymi trasami. Teraz zaczynają się nieznane krajobrazy. Tutaj ani śladu gór pokrytych iglakami. Za to są widoki znane z westernów Sergio Leone. Meksyk, południe Stanów Zjednoczonych. Jasna, szara, pomarańczowo-żółta wyżyna, poprzetykana porośniętymi rachityczną roślinnością skałami i głazami porozrzucanymi po płaskowyżu. Golusieńkie góry to zbliżają się, to oddalają od nas. Szosa przebiega tak blisko wybrzeża, że nie wnika zbyt głęboko w skały. Na bardziej łagodnych zboczach przyklejone domy, czasami przypominające gniazda szerszeni bądź dzikich pszczół. Jest przeraźliwie jasno. Ani krzty cienia. To przyprawia mnie o podniecenie, jakbym znalazł się w innym świecie, czymś absolutnie bajkowym, nierzeczywistym, jakimś innym wymiarze. Nie dość, że otoczenie i pogoda zdecydowanie inne niż w znanej mi części Europy, to przecież także różniące się diametralnie od tego, co poznaliśmy w bliższym lub dalszym otoczeniu naszego hotelu. Swoje uczucia porównałbym do tego, jak odbierałem rzeczywistość lecąc do Paryża, bądź będąc w synagodze na praskim Józefowie. Porywająca, fascynująca odmienność, pochłaniająca człowieka swoim bezmiarem, niepozostawiająca mu nawet drobinki myśli o znanym mu świecie. Zagarniająca fizycznie, psychicznie, emocjonalnie. Poddaję się temu z jakąś dziwną błogością, rozkoszą. Pomimo tego, że to ode mnie zależy bezpieczna podróż i dotarcie do celu bez niepotrzebnych komplikacji, to jedyne emocje czuję w związku z tym, co za szybami samochodu. A szosa jest prosta jakby strzelił. Wprawdzie po drodze mamy jakieś roboty drogowe, jednak nie jest to żadną niedogodnością. O rzeczywistości przypominają gaje oliwne, pojawiające się kilometrami po obu stronach wyspy. Kończą się jednak, gdy zaczynamy nieznacznie podjeżdżać pod górę, gdy skały zaczynają się przytulać do jezdni.

RodosRodosRodosRodos

Popas robimy nie tak daleko Lindos, bo w Charaki, nad którą wznoszą się ruiny Farakios, oczywiście zamku joannitów. Po wyjściu z samochodu uderza fala gorąca. Nawet minimalnego powiewu, znanego z północno-zachodniego brzegu. Najmniejszy ruch powoduje strumienie potu. Ciało błaga o cień, a najlepiej jeszcze o wygodną sofę, zimny sok wyciśnięty ze świeżych pomarańczy, a potem frappe z kostkami lodu. Wjeżdżamy na ogromny parking, który jest chyba przeznaczony przybywającym tu plażowiczom. Plaża jest tuż, tuż. Ogromna… Na horyzoncie schodzące do morza skały. W tej chwili dość pusto. Być może za gorąco. Jak to absurdalnie by brzmiało nad Bałtykiem, bądź mazurskimi jeziorami. Być może nie ten dzień. Być może nie ta pora. W każdym razie prawie żadnego śladu ruchu turystycznego. Idziemy pustą uliczką w kierunku centrum bardzo małej miejscowości. Na rogu skrzyżowania ulic kawiarnia. Tak jak wszystkie na wyspie wysunięta stolikami na chodnik, ocieniona szerokim dachem. Przy jednym, może dwóch stolikach siedzą miejscowi. Beztroscy, opaleni na ciemny brąz. Przy popielniczce, warcabach, tryktraku, gazecie. Jakże to cudowne, łagodne, przyjacielskie, bezpieczne. Ile w tych ciemnych oczach swobody i tolerancji dla mijającego czasu. Korzystamy w pewien sposób z ich towarzystwa, a ponadto cienia i zimnych napojów.

RodosRodos

Kusi nas groza góry, której nie zasłaniają dachy domów. Wyobrażam sobie, że tak musiała wyglądać Masada. Może to nawet nie kwestia wyobraźni? Może pamiętam jakieś zdjęcia tego płaskowyżu? Nie namyślamy się długo i zagłębiamy w uliczkę, która powinna prowadzić prosto pod tę ogromną stertę kamieni. Z jednej strony szereg dość nowych dwukondygnacyjnych, połączonych ze sobą domków. Pootwierane okna, drzwi. Na schodach, przy nich ludzie. Siedzą, rozmawiają. Piją kawę. Dobiegają głosy z włączonych radia, telewizorów. Takie małe sympatyczne osiedle. Kończy się ulica, ale i droga. Gdybyśmy chcieli, to nie ma jak podjechać pod górę. Widzimy, że jest ogrodzona drucianą siatką. Próbujemy dostrzec jakieś wejście, ale chyba nie jest dostępna. W przewodniku i na mapie też ani słowa o możliwości zwiedzania. Może dlatego, że faktycznie pozostało tam mało z twierdzy? Tak czy inaczej widok jest imponujący. Z miejsca, w którym stoimy wygląda to tak, jakby na środku azjatyckiej pustyni wykorzystano skaliste zwalisko kamieni i piachu i wzniesiono na tym warownię, która nawet teraz, w dwudziestym pierwszym wieku strzeże mieszkańców u jej podnóża. Oczywiście tak nie jest do końca, bo przecież tuż zaraz jest morski brzeg, więc pewnie twierdza pełniła rolę strażnika do portu, być może jakiegoś centrum handlowego. Może o tym świadczyć także bliskość Lindos. Z drugiej zaś strony wznosi się szary, posępny łańcuch górski, a pomiędzy nim a Farakios widać przesmyk, wąwóz. Może tamtędy można dojechać lub wejść na górę? Kolejny powód do tego, że koniecznie trzeba kiedyś wrócić na Rodos!

RodosRodos

Szosa do Lindos cały czas się wznosi. Głazów, samotnych skał, pomarańczowego i szarego piachu coraz więcej. Szosa przemyka stworzonymi przez nie wąwozami. Niezwykle to urokliwe. Na myśl przychodzą miejsca ucieczek czy zasadzek z książek Karola Maya. Wyjeżdżamy nagle na prostą i znajdujemy się na ogromnym, aż po horyzont, płaskowyżu. W krajobrazie tylko dwie zmiany, ale jakie! Po prawej góra Marmari, wznosząca się na prawie pięćset metrów ponad poziom morza, więc na wyspie dość imponująca. Kolejny wielki, żółtoszary kopiec, usypany, wydaje się, z piachu i głazów, przypieczętowujący surowość płaskowyżu, który w tym jaskrawym słońcu jawi się nam jako pustynia popiołu i żwiru… Z lewej zaś nagle urywa się patelnia płaskowyżu. Asfalt niknie w dole zielonej powodzi, tunelu, wąwozie, dolinie, kotlinie. Chyba każdy z tych wyrazów może doskonale opisać to, co widzimy. Nie przejmujemy się, że przed nami rój samochodów osobowych, autobusów i ludzi, przemieszczających się bez ładu i składu. Zjeżdżamy w dół. Wąska droga, prawie na całej długości ogrodzona kamiennym murem oporowym. Nie pamiętam, ale chyba za chodnik służył wydzielony z jezdni pas, oznaczony białą farbą. Więc tłum ludzi po obu stronach. Samochody za nami, przed nami i z naprzeciwka. Coś bardzo fajnego, ekscytującego. Nie turystyczna metropolia, ale jednak takie fantastyczne wschodnie zamieszanie, gwar, nieopanowany niczym ruch, tumult. To wszystko ciągnie w dół, albo z powrotem na ten ogromny parking. Za chwilę dowiadujemy się dlaczego. Wjeżdżamy na coś w rodzaju bardzo małego placu, a raczej ronda, bo po środku namalowane, ale ledwo widoczne, kierunki ruchu. Stoją tam dwaj policjanci, zabraniając wjazdu dalej i kierując wszystkich albo pod górę, czyli z powrotem, albo trochę w bok, chyba nad morze, gdzie jest port i zatłoczone niemiłosiernie, maciupkie parkingi. Nie ma co ryzykować kluczenia i szukania wolnego miejsca. Jedziemy do góry. Mnie to się podoba. Więcej spaceru, więcej widoków. Lubię te krzyki, piski, klaksony, nawoływania, ten turystyczny szum. Pamiętam, żeby zaparkować tak, by zapamiętać miejsce, nie zgubić samochodu. Wyasfaltowany plac jest ogromny. Ta płaszczyzna przecięta jest szosą, którą przyjechaliśmy. Trudno jednak się połapać, gdzie jest jej krawędź, gdzie zaczyna się parking, chociaż gdzie niegdzie widać paski miejsc postojowych. W jedno takie wjeżdżamy. Błogosławiona klimatyzacja! Co byłoby, gdybyśmy po paru godzinach musieli wsiąść do naszego golfa?! Tutaj żółty fox będzie opalał karoserię w najgorszym południowym skwarze. Po powrocie wsiądę pierwszy i przy zamkniętych przez chwilę popracuje silniki klimatyzacja, i już będzie można jechać. Niebywały luksus!

RodosRodosRodosRodos

No i sobie idziemy tędy, którędy przed parunastoma minutami jechaliśmy. Jeden, dwa, trzy zakręty w wąwozie. Przytulamy się do ogromnych, jasnych głazów, żeby nie zostać potrąconymi przez samochody i… osiołki. Idą biedaczki pod górę. O maści we wszystkich odcieniach brązu i szarości. Połączone powrozami, przymocowanymi do uzd. Zwykle po trzy, cztery. Na pierwszym osiołku okrakiem właściciel w słomianym kapeluszu. Każde zwierzę osiodłane. Na samym spodzie tego, co składa się na swojego rodzaju siedzisko, leży brązowe siodło. Pewnie pod nim znajduje się jakaś derka, czy koc. Przynajmniej mam taką nadzieję ze względu na wykorzystywany ośli grzbiet. Potem coś drewnianego, co też przypomina siodło. Nawet bardziej, bo z przodu ma łęk, a z tyłu wypustki, przywodzące na myśl oparcie dziecięcego krzesełka. Na tym wszystkim coś w rodzaju krótkiego, kolorowego materaca. Wychodzi na to, że właśnie na tej górze, przypominającej spanie królewny, tej na ziarnku grochu, siada turysta. Ten widok powoduje, że osiołków po prostu mi żal. Gorący, skalisty jar zamienia się nagle w zielony tunel. Widok zatyka dech w piersiach! Przed nami rozpościera się skaliste królestwo. Warte pieśni, jak ta, którą wyszeptał w Morii Gimli na cześć Królestwa Durina.

Wiedziałem, że za parę miesięcy stworzę mit z tych wakacji. Wiedziałem, że ze łzą w oku będę oglądał nieudane zdjęcia. Wiedziałem, że wspominał będę to wszystko z rozkoszą, błogością i tęsknotą. Lecz jeżeli Rodos przynosi teraz nie tylko same radosne i miłe obrazki, to Lindos jest rajem, równym, ba! przewyższającym, zapamiętane w dzieciństwie Zakopane i Tatry. Srebrne, rozświetlone klejnotami i łuczywami komnaty tolkienowskiej Morii są już tylko wspomnieniem nawet dla członków Drużyny. Tatry nie będą już nigdy takie same, zakryte mgłą, chmurami i deszczem, bardziej metaforycznymi niż meteorologicznymi. Zakopane nie odrodzi się torcikiem marcepanowym w Orbisie, Nutellą i pewexowskimi czekoladami Sucharda. Lindos spełnia wszystkie warunki, żeby zająć ich miejsce. Z ogromnej, podziwiając ją z bliskiej odległości, skały wyrastają mury joannickie, jakżeby inaczej, twierdzy. Czy to słońce, czy rozgrzane powietrze, czy może bliskość dwóch błękitno-lazurowych przestworzy, morza i nieba, powoduje, iż widok sprawia figle oczom okrytym przeciwsłonecznymi szkłami? Nie wiadomo, gdzie swoje działanie zakończyła natura, a gdzie kuł i układał bloki skalne średniowieczny artysta. Żeby tylko to! Nie sposób dostrzec, rozeznać, co stanowi podstawę dla tego monumentalnego przedsięwzięcia. Na ile to wiatr, deszcz i sól morska żłobiła w tej górze tunele, schody, progi, przejścia, a na ile wykonali je starożytni budowniczy czy zakonni bracia. Pozostaje mi tylko podziwiać ten pomnik, tę świątynię, kpiącą z przemijającego czasu, kpiącą z kolejnych bogów, zbawicieli, bo przecież stanowiącą hołd złożony jedynie słońcu, niebu i morskim wiatrom. Bez tej wyniosłej skały starożytni nie wznieśliby tak imponujących kolumn, które stojąc jakby zawieszone w tym bezmiarze błękitnego sztandaru nieba z wysoko zawieszonym słońcem, jakby godłem owego miejsca, zdają się kwintesencją świętości, czymś w rodzaju antycznej Arki Przymierza, do czego wieki później dobudowali mury, szranki, otwory strzelnicze joannici, zrzucając ze świątyni oliwki i winogrona, żeby na ich miejscu położyć ludzki strach i miłość boga-ojca.

RodosRodos
RodosRodosRodosRodos

Ale to nie koniec. Kolejne dziedzińce wyłożone płaskimi kamieniami, ocienione kilkudziesięciometrowymi strzelistymi skałami-ścianami. Kolejne piaskowe schody o wysokich stopniach, gdzie z jednej strony można bezpiecznie oprzeć się o skałę, a z drugiej straszy prawie górska przepaść. Kolejne wykute w skale komnaty z ciemnymi dziurami, które pewnie służyły za cele mieszkalne lub spichlerze. Coraz wyżej. Nie warto liczyć kolejnych „pięter”, ale jesteśmy coraz bliżej nieba. Po drodze siadamy na chłodnych głazach w najbardziej mrocznych zakamarkach, na szerokich schodach, które są ostatnią prostą ku Akropolowi, w końcu pod kolumnami, żeby nabrać sił i odwagi, aby podejść ku krawędzi. To w końcu coś ostatecznego. Coś symbolicznego. Kres wędrówki dla starożytnych i kres wędrówki nas, turystów.

Zachowuję się jak pies. Przebiegam wokół Akropolu. Węszę. Kusi mnie krawędź. Z wielu stron nie ma murów. Można tu brodzić w mniejszych i większych kawałkach skał, kamieniach, odłamkach kolumn, murów. Trzeba jednak uważać, żeby nie podejść zbyt daleko, żeby nie przegapić tej poszarpanej linii poziomu Akropolu, a skalnego urwiska. Potem podchodzę do murów. Przylepiam się do strzelniczego otworu. Widoki! Ale na razie marzę o czymś innym: Zdjąć sandały, pobiegać między kolumnami, jak w ekranizacji „Śmierci na Nilu”. Potem przytulić się do którejś i osunąć opierając się plecami. Usiąść pod nią i co jakiś czas przewracać się z cienia na słoneczną stronę. I być przez chwilę samemu. Jednak trzeba wracać, bo E. i O. też gdzieś tutaj biegają, zaś S. został u podnóża schodów. Jak przykro mi się zrobiło, gdy zobaczyłem go siedzącego na jednym ze schodków. Biedny, samotny. Jeszcze tylko chwila i zaraz zbiorę naszą grupę. Zaraz będzie gadatliwie, trochę swarliwie. Po prostu fajnie!

RodosRodos

Acha, widoki! To już recydywa skalnych urwisk tutaj na Rodos. Zlewają się błękity, tumanią, wciągają, mamią, koją… Zostawmy więc sobie te morsko-niebiańskie krajobrazy na kiedy indziej, bo już jesteśmy nimi nasyceni. Jasne, że i wysepki. Niektóre wyraźne, inne zamglone, jakby za delikatną, mglisto jasnoniebieską haleczką kochanki. Ale to też znamy. Za to zapiera decha w piersiach, zachwyca, podnieca, okręca to, co zaczyna się prawie pod naszymi stopami i potem setkami metrów ciągnie w kierunku morza. Port, atol, zatoka! Woda tak czysta, że widzimy skaliste dno. Że dostrzegamy bez problemów granice kolejnych głębokości, podmorskich, podwodnych szelfów. Istny cud filmu o morzach południowych. Istny festiwal kolorów zielonego i niebieskiego. Tafla morska, świat podmorski… To wszystko widzimy z Akropolu. Na ile jest to boskie, na ile dołożyła się do tego ręka człowieka? To wszystko otoczone jest skałami wyrosłymi z morza, tworzącymi naturalny port. W środku statki, łodzie. Nie jest to jednak port, gdzie jeden przy drugim, w kilku rzędach, stoją żaglowce, motorówki, tak jak na mazurskich jeziorach, bądź nad Bałtykiem. Nie, tutaj łodzie są jedynie drobnym, ale niezwykle pięknym dodatkiem. Taką ozdobą, która nie czyni krzywdy widokowi, nie zabiera go. To jak ilustracja do „Wyspy skarbów”, do „Złota z Porto Bello”, do „Spadkobiercy z Kalkuty”, do „Kapitana Blooda”. Tak, wykwitają tu przed nami morza południowe. Zapachniało Karaibami, Jamajką, Ameryką Środkową. Jakby za chwilę moglibyśmy dostrzec na jednym z drewnianych pomostów kuśtykającego Długiego Johna Silvera, a za nim Ślepego Pew. Czyżby jednak istniała choć nikła nadzieja na porwanie? Takie malutkie, maciupkie? A potem już tylko korsarstwo! Gwałcenie córek gubernatorów i łupienie handlowych statków.

I jakże Lindos nie mógł stać się mitem? To połączenie tatrzańskich górskich wycieczek w spiekocie sierpnia i opowieści S. o przecudnej urodzie skał łączących się z gorącym morzem? Ta wręcz meksykańska pustynia, gdzie zza głazu może wychynąć ostatni z Apaczów, bądź osamotniony w XX wieku Ishi, w połączeniu z piratami wchodzącymi do miasta na nocne pijaństwo! Nigdzie na Rodos nie spotkały mnie takie skojarzenia, których powodem były krajobrazy. Nigdzie, tylko tutaj, odkryłem urodę skał i morza. Ale to nie wszystko. Zostawiam w końcu urokliwe atole i spoglądam w drugą stroną. Niewiarygodne jak może być czyste miasto! Jeżeli miałbym dorzucić jakieś skojarzenia, to widzę jakieś połączenie nagle odrestaurowanego Machu Picchu, przeniesionego ze skalnej półki pod nią, oraz wyobrażonego, wyidealizowanego, jak sam wódz wszystkich Apaczów Winnetou, puebla Mescalerów nad Rio Pecos. Ależ mnie ponosi wyobraźnia! Jednak dlatego jest to nadal takie piękne. W tych rzędach białych domków mógłbym mieszkać. Tam nieść idylliczne, może trochę gnuśne życie małych potrzeb, małych płaskowyżów, niewysokich skał, ale wielkich swoją intensywnością krajobrazów. Tak, owszem, już kołacze się pytanie, czy w Lindos wynajmują kwatery?

RodosRodosRodosRodos

Teraz należy się cofnąć w czasie i troszkę rzec na temat tego, jak weszliśmy do twierdzy, jak dotarliśmy do podstaw Akropolu. Gdy minęliśmy policjantów zawracających samochody z powrotem na patelnię, przed nami wyrosła ściana czegoś, co nazwałbym jakimś wielkim, zadaszonym kramem, jarmarkiem, targiem. Swojego rodzaju miastem w mieście. Coś takiego zawsze fascynuje. Przekraczasz pewien próg i znajdujesz się od razu w innym świecie. To tak jak z szafą u Lewisa. Zatem zrobiliśmy krok i ogarnęły nas jednocześnie duchota i orzeźwiający cień. W zależności od miejsca, w którym akurat będziemy się znajdować, owe doznania będą się zmieniały, przeplatały. Jesteśmy w labiryncie domków, które pewnie służą za mieszkania i za miejsca handlu, za sklepy i za kawiarnie, za restauracje i za stajnie dla osiołków. Jakim cudem owe budynki tworzą całość? Dlaczego nie widać nad nimi nieba? Dlaczego uliczki tworzą labirynt wznoszących się w górę i w dół schodków i wąskich przejść, wyłożonych niewyobrażalnie wyślizganymi kolorowymi kamieniami? W każdym razie trzeba bardzo mocno się skoncentrować, żeby ustalić odpowiedni kierunek przed wejściem do tego Greektown, zapamiętać i umiejętnie się poruszać, odnajdując odpowiednią drogę wśród licznych zakrętów, uważając ponadto, żeby nie przewrócić się na tej śliskiej kamiennej tafli, no i w końcu oprzeć się pokusom jarmarku. Przećwiczyliśmy to z O. schodząc z Akropolu, bo wybraliśmy sobie inną drogę zejścia niż E. i S., którzy woleli wrócić tę samą drogą, którą dostaliśmy się na górę. Schodziliśmy kilkadziesiąt metrów w dół cudownie odsłoniętymi schodami. Chociaż to za dużo powiedziane. Owe schody były ogromnymi, a jakże: śliskimi, płytami, ułożonymi oczywiście tak, że można sobie było po nich swobodnie zjeżdżać, czyli z odpowiednim spadkiem. Za naszymi plecami piętrzy się ogrom skał i ociosanych kamieni, a pod nami białe miasto. Mieliśmy się spotkać „przy osiołkach”. Nie ukrywam, dwa razy musiałem poszukać uliczki z widokiem na niebo, żeby zlokalizować słońce i tym samym kierunek…

RodosRodosRodosRodos

„Przy osiołkach” także zaczęliśmy naszą wspinaczkę. Stajenka. Żadnej ziemi. Kamienne płyty, cegły. Wszystko pod dachem. Siano. Ale bardzo czysto. Osiołków mnóstwo. Tak jak te pierwsze, połączone powrozami, z materacami na grzbietach. Niektóre stoją w stajence. Inne wracają, inne wyruszają w głąb tego rozkrzyczanego miasta. Nie podoba mi się. Nie, nie chodzi o współczucie dla osiołków. Nie podoba mi się ten materac, który bez wątpienia jest wywrotowy. A widziałem przecież jak wysoko znajduje się twierdza, cel oślej wędrówki. Wiadomo było już wcześnie, że osiołków nie unikniemy. Po pierwsze, osiołkom niedaleko do koni, więc O. na pewno będzie napierała, żeby się na jednym z nich przejechać, a po drugie jasne, że to wielka atrakcja. W zasadzie nie mam nic przeciwko temu. Zaś S. wręcz już wykłada euro, żeby płacić za przejażdżkę. Niestety nadzorca tych przesympatycznych taksówek widzi problem. A my musimy się szybko decydować w tym rozgardiaszu. Chodzi o to, że powiązane ze sobą zwierzaczki muszą wziąć co najmniej dwie osoby. E. stanowczo odmawia wsiąść. Ja też, chociaż się nie boję, a jedynie czuję pewną niestosowność takiego transportu. Ale czego się nie robi dla dziecka. Za chwilę O. siedzi, w końcu ja też. Fatalnie, jadę na pierwszym. Okazuje się, że naszym kierowcą jest kobieta, która co chwila buczy, cmoka, wydaje przeróżne dziwne i niezbyt sympatyczne dźwięki, żeby odpowiednio nakierować osiołki. Póki wznosimy się delikatnie ku górze, jest dobrze. Da się przetrzymać nawet różne progi, schody, chociaż przy ich pokonywaniu osiołek ostro się chwieje, zarzuca. Wiem, że nie wynika to z jego niezdecydowania, czy trudności, które napotyka, ale po prostu z właściwego mu chodu. Okazuje się, że jest dość przyjemnie oglądać świat, ten wschodni kolorowy i rozkrzyczany jarmark z oślego grzbietu, gdy wszystko tak się leniwie przesuwa się koło nas. Osiołki stąpają na tyle wolno, że idący obok E. i S. spokojnie nadążają. Za chwilę wychodzimy na wolną przestrzeń. Droga pnie się już ostro ku górze. Z jednej strony ostre skały twierdzy. Ale wcale nie są przy drodze, nie stanowią naturalnej bezpiecznej osłony, tylko potęgują wrażenie wysokości. Z drugiej wolna przestrzeń z pięknymi widokami zatoki i domów, których dachy już, już są pod nami! Osiołki muszą się naprężyć, natężyć. Czuję to każdym mięśniem. Materac niebezpiecznie zsuwa się do tyłu. Trzeba się chwycić za łęk. Osiołek co chwila robi coś w rodzaju podrygnięcia, więc się chwieje, a ja wraz z nim. No proszę, zamknąć oczy i jesteśmy na zboczach Andów, a nasza przewodniczka na głowie ma peruwiańskie chullo. Niewiarygodne, ale te niby delikatne ośliny bez jakichkolwiek problemów (nie spocone, nie zaślinione, nie sapiące) donoszą nas do samych bram twierdzy. Podjeżdżamy do czegoś w rodzaju kamiennej rampy i wygodnie zsiadamy. Grzecznie dziękujemy pani za jazdę i jeszcze grzeczniej odmawiamy powrotnej drogi na osiołkach.

RodosRodos

Zatem jesteśmy znowu na dole. Przy stajence. E. i S. dotarli wcześniej niż my. Idziemy na lunch. Wspinamy się kamienną uliczką w przeciwną stronę niż Akropol. Na zboczu góry nieprawdopodobne wprost tarasy biało-jasnoniebieskich domów. Jakby owinęła nas grecka flaga. To jasne, że mam skojarzenia z niebieską Gwiazdą Dawida na białym tle. Mam satysfakcję, że żydowskie dziedzictwo ciągnie się za mną wszędzie. Pierwszy, drugi, trzeci taras. Do każdego prowadzą bardzo wąskie i strome schodki. Każdy taras ma jeszcze półpiętra. Więc to cała kaskada mniejszych i większych platform ze stolikami, balustradami, parasolami. Znajdujemy dość spokojne miejsce, z którego mamy prześliczny widok na Akropol, białe miasteczko i zatokę. Za naszymi plecami skalne zbocze z rachityczną roślinnością, wśród której leniwie stąpa koza, zapierając się kopytami by nie zsunąć się wprost na stoliki restauracji!

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.