Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona druga

Rodos

Dzień drugi

Wczorajsza kolacja, czy raczej dinner, była znakomita. Na stojącej w jadalni tablicy kredą napisane nazwy dań. Po grecku i po polsku (!). A. i W. podpowiadają, co wybrać. Zwłaszcza W., który widać, że bawi się świetnie. To on, gdy Apostolis przynosi talerze, mniejsze niż obiadowe i większe od deserowych, pokazuje, co należy zrobić. Nie zwracam uwagi na przyprawy stojące na stole. Sól, pieprz, oliwa i chyba ocet. Okazuje się, że to niezwykle ważne. Gdy Apostolis donosi chleb W. wylewa sporo oliwy na talerzyk i dosypuje do niej soli. Macza w tym chleb. Zatem to przystawka. Ten rytuał, czyli najpierw tej mniej więcej wielkości talerze i chleb, z tym, że tak nie do końca krojony, trzeba odrywać bardziej pajdy niż kromki, towarzyszy nam przy każdym lunchu, prawie w każdej restauracji. Nie pamiętam, jakie były główne dania. Niestety to moja wada, że specjalnie nie przywiązuję wagi do tego jak nazywają się potrawy które jadam, z czego się składają, jak zostają przyrządzone. I w przypadku greckiego wyszynku mam lukę w pamięci. Nie przyszło mi do głowy, żeby zapisywać przynajmniej nazwy. Że to będzie kogoś interesować, gdy będę opowiadał o Rodos. Ignorancja, bo nie potrafię i nie lubię gotować, teraz się mści.

Niemiłą niespodzianką jest śniadanie. Stołówkowe. Wędlina, której i tak latem raczej nie jadam, wygląda okropnie. Żółty ser w upale też się poci i nie wygląda, tak samo jak ja, zbyt apetycznie. Pieczywo białe. Raczej nie jadam. Nic ciemnego, żytniego, razowego, litewskiego albo pumpernikla. Mój Boże, co jeść? Kawałki drożdżowego ciasta. Próbuję. Znakomite, ale nie mogę jeść tego zamiast pieczywa. W zasadzie to nie powinienem w ogóle jeść. Zatem kończy się na dwóch kromkach pieczywka z miodem i dżemem. I przy tym zostaję codziennie. W szklanych dzbankach soki. Cudownie, myślę. Wlewam do szklanki, marzę o zdrowym śniadanku, a okazuje się, że sok rozwodniony, bez smaku. Niestety. Nieprzyjemność takiego śniadania czeka nas codziennie. W końcu decyduję się na kawę z mlekiem. Kawa jak ją opisuje Umberto Eco w jednym ze swoich felietonów z „Zapisków”. Piekielnego dzbanuszka wprawdzie nie ma, ale za to filiżanka pomiędzy Takedo espresso a dużą herbacianą. Za każdym razem płyn wylewa się na spodeczek. Za każdym razem grozi niebezpieczeństwo beżowych plam na jasnym letnim stroju.

Narzekam na śniadanie. Zresztą mam w zwyczaju narzekać na wszystko. Więc zdaję sobie sprawę, że S. może mieć tego dość. Inni traktują to raczej jak sytuacyjny humor. A ja tak gadam i gadam, znajdując te wszystkie uczucia pomiędzy. Trochę popadam w depresję, trochę podjudzam towarzystwo. W każdym razie S. traktuje poważnie narzekania na śniadanie i tłumaczy, że na południu Europy śniadanie jest najmniej ważnym posiłkiem. Podobno po późnej i sytej kolacji zazwyczaj na śniadanie pije się tylko kawę. Powiedzmy, że gdyby do dobrej kawy był jakiś owoc, to byłbym zadowolony i chętny do współpracy na turystycznym gruncie.

A. i W. są bardzo dokładnymi, wyrozumiałymi przewodnikami. Może aż nazbyt. A. mówi świetnie po grecku, więc naturalne jest jej przewodnictwo idące przecież w parze z tłumaczeniem. Z kolei W. sprawia wrażenie niezwykle spokojnego i wyluzowanego w dobrym tego słowa znaczeniu. Na pierwszy i drugi rzut oka może być dla mnie ideałem turysty – wędrowca, gdyby nie pewne, aczkolwiek bardzo małe, oznaki takiego niesympatycznego drobnomieszczaństwa. Wydaje mi się jednak, że ma przewagę dobrych cech. Poza tym jest bardzo przyjacielski i chyba wyrozumiały. Czy to dlatego, że ma małe dziecię, które wychowuje bezstresowo? Być może.

RodosRodos

A. wydaje się rankiem zdenerwowana. Z jednej strony to mnie niepokoi, z drugiej aż nazbyt rozumiem. Niepokoi, bo moja wrażliwa natura odbiera takie sygnały w sposób bardzo czuły i od razu odbija się to na moim nastroju. Rozumiem, bo pewnie czuje się odpowiedzialna za urządzenie nam przynajmniej pierwszego dnia, ze wskazaniem kierunków poruszania, najbliższych sklepów i równie potrzebnych spraw. A co najważniejsze – wypożyczenie auta! Ach, Mój Boże, gdy tylko w ubiegłym roku usłyszałem od S. o wakacjach w Grecji i wypożyczeniu samochodu żeby poruszać się nim w celach zwiedzania, przeszedł mnie zimny dreszcz. Ta sama sytuacja jak z lotem. Parę razy taka bzdura spowodowała nieprzyjemne skutki. Różni ludzie, niemający pojęcia o współczesnej Grecji, wyspach greckich, wypożyczaniu samochodów, gdy opowiadałem im o planowanych wczasach, opowiadali niestworzone okazało się już później rzeczy, które tylko siały lęki i niepokoje w mojej i tak znękanej duszy. Dzień przed wylotem, już w Warszawie, zacząłem marudzić, że boję się kierować po wyspie. No i miałem nauczkę. S. poniosły nerwy. Drugi raz w życiu widziałem go takiego i nie było to miłe. Przesadziłem, czy może on nie zdołał się opanować. Tak czy inaczej winą obarczyłem wówczas siebie. A to zaważyło już na moim samopoczuciu już przez całe najbliższe dwa tygodnie. Ukrywałem to, czasami nawet zapominałem, ale niestety ciągle ciągnęło się wraz ze mną nieodłączne przygnębienie, jakieś rozdzierająco smutne rozdrażnienie. Oczywiście żadne już słowa tego nie przegnały, żadne prezenty i mieszanki alkoholu z antydepresentami. Siedziało, pożerało. Błękit, słońce i góry zamieniało w duszy na dżdżystą północną jesień. Przewracało nocą z boku na bok, wyciągało kolejne papierosy z pudełka, nie pozwalało czytać, przytwierdzało w dzień do łóżka kamieniem młyńskim, kazało kulić się na nim i przytwierdzało do ust nieśmiały uśmiech dla pozoru, dla innych.

To miało być 200-300 metrów od hotelu. Wychodzimy małą grupką. Zewsząd ogarnia nieznane. Nie wiemy co jest poza zasięgiem wzroku. Trochę zieleni przy hotelu. Dalej to już tylko olśniewająca biel. Gdy po kilkunastu minutach oczy się przyzwyczajają, w oddali widać góry. Wydają się wysokie. Ich pasmo rozciąga się daleko. Dostrzegam, że się obniżają. Myślę o tym, jak przejeżdża się przez nie na drugą stronę wyspy. Jesteśmy blisko morza. Widać je między domami. Idziemy lewą stroną szosy. Asfalt bardzo porządny. Pobocze to pył i kurz, wznoszące się wraz z każdym naszym krokiem. Nie ma za bardzo jak się rozglądać, bo między nami paraduje dwójka dzieci. Ale i tak chłonę to, co mijamy. Wysoka druciana siatka. Ogrodzenie jakiegoś być może sklepu ogrodniczego. Za siatką, spowite w kurzu, stoją w doniczkach rośliny. Ech, rośliny! Kaktusy! Morze kaktusów w doniczkach. Od malutkich po ogromne, które zasłaniają widok na bardziej oddalone części tego ogrodu-sklepu. Prawie nic nas nie mija. Jakby wymiotło samochody. Nie tylko samochody, bo i z rzadka widać ludzi. Po kilkudziesięciu metrach, oddalając się od gór, a zbliżając do morza, skręcamy w lewo. Po obu stronach budynki. Niby jak u nas, ale jakże inaczej. Na poboczu znaki drogowe. Sklepy, domy mieszkalne, przystanek autobusowy. Nie wiadomo czy jesteśmy w mieście, czy na wsi. Nie ośmielam się przyczepić etykiety. Już do końca wakacji tutaj nazywam takie miejsca bardzo ogólnie i bezpiecznie – miejscowościami. To druga, nagła różnica, obok jasności, którą odbieram. Zatem wszystko zalane bielą, pomarańczem, kurzem. Oczy można ukoić patrząc na morze lub w niebo. Przez kolejne dni widzę, że tafla wody ma co najmniej kilka barw: od granatu po lazur. Od zgniłej zieleni po kolor wczesnowiosennych liści. Przez dwa tygodnie na błękitnym niebie widziałem tylko trzy obłoki. Bardzo białe, bardzo małe i bardzo ażurowe.

Co jest nie tak? Wysilam oczy za przeciwsłonecznymi szkłami. Nie, to nie brud. Bieda? Banał. W tym wszystkim dokoła jest coś na podobieństwo nieładu, prawie nieporządku. Taki luz, który urządzili ludzie, którym się donikąd nie śpieszy, którzy nie przywiązują wagi do szczegółów, którzy nie przekładają z miejsca na miejsce przedmiotów, ciągle je układając, żyjąc w ciągłej obawie, że mogą zginąć, zapodziać się. Ludzie nie krzątają się w pośpiechu, więc i te przedmioty leżą sobie nieśpiesznie.

Takie malutkie znaki przydrożne, że wydają się zabawkami. Wyglądają jakby ustawili je robotnicy przy okazji robót drogowych. Na koślawych słupkach, powyginane, zakurzone. Myślę sobie, że pewnie jeżdżą tu tak, jakie są i znaki. Z pewnością te zabawki ustawiały dzieci olbrzymów. Kupiono im pewnie także jasne, pastelowe klocki, żeby pobudowały domki. Jasnożółte, różowe, pomarańczowe, piaskowe. Mnóstwo werand, tarasów, balkonów. Większość nie jest oszklona, więc w ich głębi, w cieniu ukryte mieszkania. Jakby nie było dachów. Płasko. Jeden wielki taras. Czasami, że to dach, a nie olbrzymi taras, wyjaśnia duża bateria słoneczna. I ta cisza. Z rzadka przerywana warkotem silnika samochodu, a o wiele częściej hukiem silników lądujących i startujących samolotów. Tę ciszę przyrównuję tylko do ciszy miast na przełomie nocy i świtu, albo ciszy polskich wsi sprzed trzydziestu lat, gdzie życie zamierało w lipcowe skwarne południe.

Suniemy, zatem poboczem, a mnie sprawia frajdę wtapianie się w drgające od skwaru powietrze.

Jakże sennie. Może osławiona, znana mi z literatury sjesta, bardziej jednak kojarzona z Ameryką Łacińską? W wielu oknach zaciągnięte żaluzje, puste sklepy, puste restauracje. Być może w podwórkach jakieś warsztaty, zakłady, miejscowe biznesy. Też puste. Dziwię się na głos, że nie widać tam ludzi. Dlaczego nie pracują? Nie ma nikogo na zewnątrz. Wyobrażam sobie, że powinien ktoś siedzieć w cieniu i się przy czymś grzebać. W odpowiedzi słyszę, że nie wytrzymałbym pracować w takim upale na zewnątrz. Są pewnie w środku.

Głównym celem jest wypożyczenie samochodu. A raczej dwóch. Na dwie rodziny. Jakoś mniej przeraża mnie wizja kierowania. Wokół pełno tabliczek z napisem „rent car”. Zachodzimy do kilku biur. Chociaż to za dużo powiedziane. Zwykle biurko zawalone papierami a za nim rozwalony na krześle senny jegomość. Jak oni wytrzymują? Na samą myśl włożenia na siebie choćby letnich, jasnych, lnianych spodni zaczynam się nadmiernie pocić. A ci tutaj w niebieskich jeansach, w krytych butach, czasami w koszulach z długimi rękawami, ale rozpiętymi na piersiach na modłę latynoskiego macho. Najpierw A. rozmawia po grecku. Zaczyna się powoli, potem coraz szybciej. Rozróżniam ciągłe „ne, ne”. Później się dowiaduję, że oznacza to potakiwanie. Parę razy odchodzimy z niczym. Podobno nie ma samochodów; wypożyczone. Będą za dzień, dwa. Wygórowana cena. Czasami wydaje się, że A. dochodzi do porozumienia, ale nagle wstaje i z kwaśnym uśmiechem zabiera się do wyjścia. W końcu zmęczeni, po przejściu około 2-3 kilometrów, znajdujemy cień na ażurowym przystanku autobusowym. Palimy. Gadamy. Z jednej strony spieramy się jak Polacy, każdy przedstawiając swoje racje, ale absolutnie nie dążąc do konsensusu. W końcu te rozmowy przerywa S. decydując, że musimy mieć samochód od zaraz, nie czekając na lepszą okazję. Według niego okazją jest to, że uda się wypożyczyć dzisiaj, w niedzielę. Wracamy do jednego z biur. Na podwórzu stoją dwa auta. Stalowoniebieski nissan micra i żółty volkswagen fox. Gdy słyszę cenę wypożyczenia na 12 dni, robi mi się słabo. Podobno ceny poszły w górę z powodu kryzysu, braku turystów. No i na Rodos jest drożej niż na Krecie czy w Grecji lądowej. Bierzemy foxa. Imaginuję sobie, że fox ma takie same rozwiązania deski rozdzielczej jak nasz golf. Jako kierowca to ja podpisuję umowę. Nic z niej nie rozumiem, ale gdy A, przechodzi na angielski jestem przekonany, że sam potrafiłbym uzgodnić warunki. Fox jest trzydrzwiowy. Ostateczną decyzję podejmują E. i O. W końcu to one będą się musiały gramolić na tylne siedzenia. Niestety! i to jest przerażające, fox jest całkiem inaczej urządzony niż golf! Staram się nie panikować. Facet z biura pokazuje gdzie są światła. Dość szybko orientuję się jak działa klimatyzacja, gdzie włącza się wycieraczki, spryskiwacze, jak włączać zapłon. Trochę kłopotu sprawia radio, ale udaje mi się z nim uporać w drodze do hotelu. Bardzo zgrabny samochodzik, który świetnie bierze zakręty. Ma podwyższone siedzenia, więc dla mnie roztacza się całkiem inny widok zza kierownicy niż w golfie. Przyjemnie się tak siedzi wyżej.

RodosRodos

W. zasuwa nissanem jak oszalały. Nie przejmuje się żadnymi przepisami. Wprawdzie czeka na mnie, bo jadę za nim, ale i tak mam przedsmak tego, jak wygląda tu jazda. Po drodze tankujemy. Tutaj na każdej stacji benzynowej tankowanie załatwia obsługa. Kierowca tylko płaci. Po angielsku tłumaczę, że nie wiem jak odkręca się zawór do baku, bo dopiero co wypożyczyliśmy auto. „No problem” i „siga, siga”.

Herbata to tutaj rzadkość. Za to wszędzie kawa, woda, soki i białe wytrawne wino. Wszystko z lodem, albo mocno schłodzone, jak wino. „Nasz” Apostolis serwuje młode, różowe wino. W Polsce powiedzielibyśmy, że „własnej roboty”, ale tutaj chyba chodzi o to, że z własnej winnicy. Ohyda! W następnych dniach zamawiamy tylko retsinę. Schłodzona jest świetna. Po chwili, gdy nabiera ciepła, czuć na języku smak żywicy. Zdecydowanie wolę schłodzoną, więc staram się pić szybko. A. opowiada legendę skąd wzięła się w retsinie ta żywica.

Pierwsza noc była fatalna. Pogryzieni niemiłosiernie przez komary. A przecież A. uprzedzała, że będą gryzły. Ból głowy. Zmiana ciśnienia? Klimatyzacja? Upał? Lot samolotem? Budzę się o świcie. Wyłączam klimatyzację i rozsuwam drzwi balkonowe. Nie mogę ponownie zasnąć. Wychodzę na balkon, sadowię się na metalowym, aczkolwiek dość wygodnym, krześle z oparciami na łokcie i słucham Lolitę, obserwując budzący się dzień. To nieprawdopodobne jak daje się odczuwać narastający upał. Temperatura wzrasta z każdą minutą. Zaczyna robić się bardzo przyjemnie, więc przysypiam i spóźniamy się na śniadanie.

Jeszcze przed wypożyczeniem aut zachodzimy do sklepu. Ależ pustki! Kręcimy się między półkami. Sklep dość duży. Mnóstwo towaru na zewnątrz. W środku tylko jedna uśmiechnięta sprzedawczyni. Nikogo na ulicy. Dlaczego nie martwi się, że ktoś ukradnie towar? Rozglądam się za kapeluszem. Muszę mieć koniecznie. Ubzdurałem to sobie jeszcze w Polsce. Ale A. utwierdziła mnie w tym postanowieniu. Na razie jednak muszę się bez niego obejść. Za to kupujemy wszyscy łapcie na plażę i do pływania, które mają nas chronić przed jeżowcami. Przy okazji wysłuchujemy śmieszną historię o miejscowej służbie zdrowia.

Na lunch już samochodami. W. jedzie ostrożniej i wolniej. To on i A. proponują restaurację. Piękne miejsce. Zachwyca mnie bliskość morza, widok, niebo zlewające się z taflą wody, a w oddali, niesamowite! Albo jakieś wyspy, albo turecka Anatolia! Pierwsze spotkanie ze smażonymi kalmarami. Mógłbym je jeść codziennie. Co za frykasy! Siedzimy na werandzie, upajamy się widokami, chłodzi nas wiatr od morza; zastanawiam się dlaczego jestem taki durny, że nie chcę wypić chociaż pół szklaneczki retsiny.

Jaka okropnie, wstrętnie słona woda! Piecze skóra, pieką oczy. Trochę pływam. Dziewczyny szaleją na falach. Ja mam dość. Na szczęście na plaży są prysznice. Okazuje się, że to standard. Potem wyleguję się na leżaku i spaceruję plażą.

W hotelu padam na łóżku i śpię do kolacji. Kolacja znowu niezwykle smaczna. I bardzo syta. Następnego dnia planujemy wyjazd do Rodos. Ale E. i O. mają też ochotę na plażę.

RodosRodos
Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.