Powieści i opowiadania > Gry podwórkowe

W monety

Ejże, ty przecież nie znasz świata bez komputerów. Przecież nie wyobrażasz sobie mieszkania, gdzie w telewizorze były jeden albo co najwyżej dwa kanały. Deszczowe, zimne, wydawałoby się, że smutne dni. Ale nie, tak nie było „na klatkach”! To nie od nas śmierdziało papierosami i wódką. Choć wdychaliśmy te zapachy, które dochodziły z mieszkań. Do tego smród moczu, po nocnym obsikiwaniu kątów między drzwiami do bloku i drzwiami do piwnicy. I było swojsko.

Stoimy w kilku. Z pochylonymi głowami, ze wzrokiem wpatrzonym w lastrykową posadzkę. Łokcie zgięte na wysokości mniej więcej pasa. Dłonie prawie się łączą przy pępku. Najważniejszą jednak rolę odgrywają cztery palce. Dwa z prawej ręki i dwa z lewej. Kciuki i palce wskazujące.

Kieszenie pełne lekkich monet. Szare jak lastryko. Szare jak pogoda. Kilka monet w dłoniach. Ci, którzy stoją odwróceni plecami do podwórka, na zewnątrz, narażeni są na krople wody spadające z daszka nad wejściem do klatki. Jeżeli jest wietrznie i mają pecha, to plecy moczy zacinający deszcz. Posadzka mokra, bo co rusz ktoś wchodzi i wilgoć zostaje na lastryko. Niektórzy z nas nie wytrzymują hazardowego napięcia i także wychodzą poza daszek, żeby ochłonąć.

Te monety to pewnie na początku były dziesięciogroszówki, potem dwudziestki, pięćdziesiątki, w końcu złotówki. I te ostatnie najlepiej pamiętam. Jaka wartość? Chyba niewielka, ale to nie miało znaczenia, bo one nie były przeznaczone do zamieniania na dobra materialne. W PRL-u? A to żart mi się udał! Nie wiem, gdzie trzymali je moi koledzy. U mnie siedziały po prostu w foliowym woreczku. Czasem było ich kilkadziesiąt. Innym razem tylko kilka. W zależności od szczęścia w grze.

Stoimy z kieszeniami ciężkimi od monet. Nie czułem wówczas jakiegoś pożądania pieniędzy. Chodziło o wygranie. Jak w karty. Jak dobrze idzie, jak dobrze trafiasz, jak dobrze kombinujesz, jesteś kimś. To był cel gry. Wyłącznie o to chodziło.

Rzucamy monety po kolei. Taka zasada jak w kartach. Jesteśmy w kółku, więc po kolei, zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Trzeba było umieć rzucać w specyficzny sposób. Te cztery palce, jakiś dziwny ruch nimi, łokcie zachowują się jak część jakiejś maszyny, moneta nabiera rotacji, ale nie leci gdzieś daleko, nie leci łukiem, spada dokładnie między nami.

Śledzisz jej ruch i nakazujesz oczami, żeby spadła na inną. Żeby się nie odbiła od monet, czy posadzki i nie wylądowała poza tą płaską wyspą monet. Jeżeli nie położy się na innej monecie, już prawdopodobnie jest stracona. Chyba, że pozostali w kolejce również nie będą mieli szczęścia i nieuszczuplona pula trafi na twoją kolej. Rzucasz więc i gdy moneta frunie jeszcze robisz ruch palcami, żeby pomóc jej osiągnąć cel. Tak! Leży na stercie. Możesz je wtedy wszystkie zebrać, oprócz jednej, która jest swoistym bankiem, i wsadzić do kieszeni.

Gry podwórkowe - W monetyProste i emocjonujące. Nie masz monet, nie grasz. Kieszenie pełne brzęczących zabawek, jesteś kimś i zadowolony wracasz do domu.

Bywało tak, że rzucaliśmy specjalnie monety tak, żeby na siebie nie nachodziły. Po to, żeby uzbierać większą pulę. W pewnym momencie ktoś dawał sygnał, że dość, i uzyskawszy zgodę pozostałych można było celować w kierunku wygranej.

Ale wcale nie musiało tak być. Zasada równie dobrze mogła polegać na tym, że zabierało się jedynie te monety, które po trafnym rzucie nałożyły się na siebie, resztę zostawiając na posadzce do dalszej gry. Teraz wydaje mi się to całkiem prawdopodobne, nawet bardziej sprawiedliwe. Tyle, że nie o sprawiedliwość tutaj chodzi. A o emocje i nieutratę w szybkim czasie przeciwników.

Ścianka jest wszędzie. Ścianka mogła być nawet w mieszkaniu, ale jakoś nie uchodziło przy domownikach. Pamiętam najlepiej tę przedwojennego budynku, która łączyła się z asfaltowym, prostym chodnikiem od strony podwórka. Wszystko pasowało. Chodnik był asfaltowy, więc bez żadnych szczelin. Złączenie ściany i chodnika też bez szpar, w które mogłyby wpaść monety. Parę kroków wstecz krawężnik, będący naturalną linią dla grających.

Staliśmy właśnie na krawężniku. Nie można było o ociupinkę go przekroczyć. Oczywiście przy rzucaniu. Mogło to być powodem okropnej awantury. Ale wychylać się, to jak najbardziej. I korzystaliśmy. Kolejność zachowywaliśmy jak przy pozostałych grach. Szło od prawej do lewej.

Należało po prostu rzucić monetę tak, żeby znalazła się najbliżej ścianki. Kto tego dokonał, zabierał wszystkie leżące monety. Rytuał był dokładnie taki sam, jak w poprzedniej grze. Łokcie, dłonie, palce. Przestrzegaliśmy tego surowo. Tak samo jak tego, żeby nie przekroczyć stopami linii krawężnika. Ciało wychylało się jednak nienaturalnie do przodu, ręce jeszcze dalej. Wydaje mi się, że nie była to dobra metoda. Traciło się równowagę i rzut był kiepski. Bardziej należało uważać na to, żeby moneta pofrunęła płasko i do ścianki się przysunęła, nie odbijając się od niej. Czyli jak najniżej, jak najdelikatniej, jak najdalej.

Zdarzało się, że rzucona moneta posuwała do ścianki te, które już leżały na chodniku. Nawet dopychała kilka monet do samej ściany. Co się wtedy działo, nie wiem. Jak to rozstrzygaliśmy, nie mam najmniejszego pojęcia.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.