Recenzje

„Mistycy i narkomani” – Wojciech „Tarzan” Michalewski

Nie lubię słowa „kultowy”. Zewsząd je słyszę. Kultowe są już seriale sprzed paru lat. Kultowe zabawki ubiegłorocznego sezonu. Kultowe gry komputerowe. Nie jest kultowym coś, co wzbudza emocje, jest już ukryte, okryte kurzem, co przypomina dawne lata, wzrusza, wyciska łzy z oczu? O czym mówimy, co wspominamy z jakąś celebrą, co już nie jest w tych okrutnych czasach komercji powszechne. Bo to dzieło, o którym mówi słownik, że jest bardzo ważne dla jakiegoś pokolenia, gdyż wyraża jego doświadczenia i postawy. Na przykład książka…

Tak, ta książka jest kultowa. Bo wielu uważa za kultową postać Wojciecha „Tarzana” Michalewskiego. Bo wielu uważa polski ruch hippisowski za kultowy. Na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku wielu z mojego pokolenia miało „ciąg” na wszystko, co związane jest z hippisami. Gdzieś tam wśród wszelkiego rodzaju kontestacji rastafariańskiej, punkowej, skinowskiej i przeróżnej maści tychże krzyżówek niektórzy odnajdowali swoje miejsce nie w ruchu hippisowskim, którego naprawdę już nie było, ale w pewnych symbolach duchowych i materialnych. Fuck hate, Are people, are one, Make love not war – to wypisywało się na ścianach, zeszytach z wierszami, listach do przyjaciół, t-shirtach, przyozdabiając owe „sentencje” pacyfką, którą niektórzy rozbudowywali po chrześcijańsku poziomą kreską. Szklane koraliki na przegubie dłoni, długie włosy, kolczyki w uszach, trampki lub zamszowe buty… W natłoku tychże symboli, w większości przyniesionych z Zachodu (boję się wymieniać filmy, tytuły płyt bluesowo-rockowych i książek od Ginsberga, Burroughsa, Kesseya, Huxleya, Kerouaca po Hellera i Whartona), pojawiały się polskie rodzynki. Dla mnie najważniejsze, a może i jedyne, były trzy: „Życie w drodze: Antologia poezji hippisów” wydana w 1986 roku, fragmenty, strzępy osławionej „Wyspy” i, wydani sześć lat po „Antologii”, „Mistycy i narkomani”.

Powieść, jak sam o tej książce mówi autor, nie jest ani wielką literaturą, ani nie jest starannie wydana. Jednak czasami, jak właśnie z kultowymi dziełami się zdarza, nie jest to absolutnie ważne. A może właśnie takie ubytki przydają cech kultowości książce chociażby. Chciałbym, żeby tak było w tym przypadku. Gorąco wierzę, że tak jest. I nie chodzi tu o „Tarzana”, hippisów, publikację. Chodzi tylko i wyłącznie o mnie samego. O moją pamięć o kilku słonecznych dniach pewnego lata, o kilku koncertach w osławionej przez hippisowskie zloty Brodnicy, o Dżemie w Katowicach… Takie tam popłuczyny po dekadzie lat 80. Bo lata 70. ocalały tylko dzięki Annie „Mamie” Radeckiej…

Nie wiem czy warto pisać cokolwiek o „Mistykach i narkomanach”. Wydaje mi się, że wszystko, co napiszę, będzie głupie lub po prostu śmieszne. Nie wiem, czy warto. Wszystko o książce, wiele o polskiej kontestacji napisał Marek Sokołowski w „Posłowie: Pacyfizm, kontestacja, hipisi”. Ale, ale. Nie mogę też udawać, że ta pozycja nie dała mi nic poza wzruszeniem, poza wspomnieniami o kilku zielonych latach. Bo to wszystko czasami bardzo boli. Przeczytałem książkę trzeci czy czwarty raz. Zabolało znowu. To fragmentami i mój prywatny film. Nie tylko w promieniach brodnickiego słońca. Michalewski boleśnie przypomina mój ciemny pokój, gdzie ciąłem się żyletką po rękach, które już na zawsze będą wyglądać jak kalendarz Robinsona, jak napisała w jednym z wierszy zawartych w „Antologii” wspominana przez „Tarzana” Katarzyna Anna Dziki. Albo, że skombinowałem opakowanie relanium i wróciwszy do domu zżarłem w całości. Wstyd. Teraz to tylko bolesny wstyd. Czy tak wstydził się Michalewski dopisując ostatnie zdanie swojej powieści? Nie dla porównania do własnych szczeniackich doświadczeń chciałbym, żeby tak było.

„Mistycy i narkomani” mogli być biblią polskich hippisów, gdyby książka została wydana dziesięć lat wcześniej. Jest lustrem, w którym odbija się kontestacja lat 70. i 80. W latach 90. powieść stała się testamentem nie tylko jej autora, ale pomnikiem wielu wymienionych w niej postaci. Począwszy od legendarnego księdza hippisów Andrzeja Szpaka po poetów-hippisów znanych z „Antologii”, a także już dziewięć lat wcześniej upamiętnionej w wierszu przez „Tarzana” jego żony Marii: dzikiego zwierza wzięłaś pod swój dach / pomału pomału wygłaskujesz / z niego strach / a potem kiedy zasypiamy ty wtulasz / twarz w wilcze kudły / i jesteście bardzo bardzo bezpieczni, w końcu tych, o których mówiono już tylko po ich śmierci…

Mistycy i narkomaniW tym lustrze-testamencie-pomniku widzimy jak naprawdę wyglądało hippisowanie po polsku. Co znaczyło nosić długie włosy, być bez pracy w PRL-u w latach 80-90. Co znaczyło wyłonić się takim właśnie z bramy przed gitowcami, milicjantami, w końcu zadowolonymi z siebie członkami zdrowego socjalistycznego społeczeństwa. Wojciech Michalewski pisze w pierwszej osobie, ale nazywa narratora Waldkiem Majewskim „Szamanem”. Jednak wiemy, przede wszystkim z „Posłowia”, że większość opisywanych zdarzeń to wątki autobiograficzne autora, bądź znane mu z pierwszej ręki ich uczestników. Historia „Szamana” to ewolucja polskiego hippisa od kilkunastoletniego gita po trzydziestokilkuletniego mężczyznę, który nie zamierza zgolić brody ani ściąć włosów, zostając swoistym Robinsonem, starym człowiekiem Ruchu, na wyspie wolnej już Polski. Na niespełna 200 stronach Michalewski zasmuca, przeraża i wzbudza podziw swoją odwagą i wytrwałością. Opisuje bez wybielania siebie, przyjaciół, Ruchu, Polskę i czasy, w których przyszło mu kontestować. Nie można nie podziwiać, nie szanować „Szamana” za jego wyjętą wprost z „Walden” Henry’ego Thoreau teorię (i praktykę!) walki z konformizmem i obyczajowością mieszczańską, która przekładała się po polsku na wędrówki najpierw po jurajskich górkach wokół Krakowa, a potem samotne koczowanie w zgliszczach łemkowskiej chałupy w bieszczadzkich lasach. Nie można oburzać się na społeczeństwo, które widziało jako jedyne lekarstwo na niedostosowaną do PRL-u młodzież w szpitalach psychiatrycznych z psychotropami i posterunki milicji z pałowaniem, biciem, wyszydzaniem, maltretowaniem. Przerażenie wzbudzają fragmenty, w których „Tarzan” podaje przykłady gwałtów, napadów, znęcania psychicznego. Momentami popadamy razem z autorem w szaleństwo. Nie wiadomo, czy spowodowane głodem, samotnością, strachem, niesprecyzowaną tęsknotą, alkoholizmem, prochami, schizofrenią… Może wszystkim naraz? Wizje psychodeliczne, rozprawy filozoficzno-religijne na poły z Burroughsa, na poły z wydawnictw o religiach Wschodu, a po części bełkot o czarnej magii. Niby nic nowego. O takich zainteresowaniach hippisów pisała Anna Radecka we wstępie do „Antologii”. Każdy, kto zetknął się teoretycznie z amerykańską kontestacją beatnikowsko-hippisowską zna ten filozoficzno-religijny konglomerat, który przyjmował wszystko, co było poza oficjalną mieszczańską wizją społeczeństwa. Michalewski wrzuca „Szamana” to w objęcia ramion tychże wizji, to w opary alkoholu, psychotropów, opiatów, ganji, w końcu daje spróbować kompotu. Po drodze („życie w drodze” wszakże!) „Szaman” doświadczany jest wszystkim. Od wszy i pluskiew przez wielotysięczne hippisowskie zloty w Częstochowie, przez śmierć wielu przyjaciół po purytańską indoktrynację. W końcu zatacza swoiste koło i wraca do początków, czyli do kobiety. Jego historia, pijanego i zaćpanego polskiego Joszuy chodzącego boso po śniegu, która zaczęła się od namaszczenia przez Joannę, kończy się na społecznym pracowniku Monaru, u boku Marii, żony i matki jego syna – Tłuścioszka.

„Tarzan” obala wiele mitów. Mówi o tym wprost, ale także przez opisywane zdarzenia. Pokazuje niejednorodność hippisowskiego ruchu, co przecież sugeruje już tytuł powieści. Jednakże do tychże mistyków i narkomanów należy dorzucić wszelkiej maści schizofreników, alkoholików, których nazywa pseudonimami, prawdziwymi lub nie. Kilka postaci odnajdujemy jako autorów wierszy z „Antologii”: „Apacz”, „Pedro”. Po cytowanym w książce „songu” uważny czytelnik pozna jego autorkę. Michalewski pisze o powstaniu „Antologii” i wspomina jej twórczynię – Annę Radecką. Pisze o swoim przyjacielu „Krasnoludku”. Pewnie nigdy się nie dowiem, czy to realna, czy fikcyjna postać. Ten pseudonim, utożsamiany z legendarnym polskim hippisem, był żywy jeszcze w początkach lat 90. Pisze także o początkach hippisowskich, jakbyśmy to teraz powiedzieli – alternatywnych czy niszowych wydawnictw, chyba pierwszym w Polsce hippisowskim piśmie „Kudły”. Cała historia!

Męczy mnie myśl, żeby znowu przywołać „Antologię”. Żeby porównać ten zbiór wierszy z „Mistykami i narkomanami”. Żeby postawić je obok siebie. Żeby ze smutkiem zauważyć, że są to jedyne oficjalne literackie pamiątki po polskich hippisach.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.