Powieści i opowiadania

Utracona tożsamość

Joanna Idzikowska-KęsikBiegła do domu, spóźniona, zmęczona i zdenerwowana, po jałowej dyskusji ze swoim pokręconym promotorem. Kurczę! Na magisterskich nie miała tak „przyczepnego” promotora, jak teraz, na podyplomowych! Myślała o dziecku, które bardzo jej teraz potrzebowało, bo było chore, a ona, zła kobieta, nie miała czasu na swoją kobiecą powinność. Tłumaczyła sobie jednak, że to, co robi, robi nie tylko dla siebie, ale też dla swojej rodziny.

Zdyszana wbiegła na klatkę i zobaczyła, że coś jest w skrzynce na listy. Zdenerwowała się jeszcze bardziej, zanim w torebce pełnej różnych przedziwnych rzeczy, znalazła klucze. Otworzyła skrzynkę, wyjęła kartkę i zdziwiona, zobaczyła pismo mamy, z którą nie dalej niż wczoraj, rozmawiała przecież przez telefon.

Dziwna zresztą to była rozmowa, nie kleiła się. Objęła wzrokiem tekst i poczuła się dziwnie:

„Skarbie napisz do mnie bo ja mam w skrzynce listy”

Nielogiczny tekst bez znaków interpunkcyjnych, tak niepodobny do jej mamy-polonistki. Ale to jej pismo. Troszkę inne, bardziej wysilone, ale jej! Czytała, czytała i nie miała pojęcia, co się stało. Wbiegła do mieszkania. Na stole w kuchni znalazła kartkę od męża z informacją, że mała lepiej się poczuła i wyszli na spacer, ale słowa mamy nie dawały jej spokoju. Usiadła przy kuchennym stole i zeszło z niej powietrze. Nic jej się nie chciało, tak koszmarnie była zmęczona trzygodzinną jazdą pociągiem z Wrocławia do Jeleniej Góry, a kartka od mamy, zamiast ucieszyć, tylko ją zmartwiła.

Siedziała bez ruchu ponad pół godziny. Wykończona była pracą w innym, odległym mieście, pisaniem pseudonaukowej pracy dyplomowej, brakiem snu. Wstała i leniwym krokiem przeszła do łazienki. Kąpiel zawsze stawiała ją na nogi, moczyła się więc kolejne pół godziny w zbyt gorącej wodzie z pachnącymi lawendą olejkami. Słuchała w kółko, jak Toni Braxton śpiewa prosto z trzewi swój genialny przebój „Unbreak my heart”; uwielbiała tę piosenkę, choć pod tekstem, ze swoją niezależnością, nigdy by się nie podpisała. Kochać trzeba, owszem, ale najważniejszy jest związek z samym sobą, a uzależnienie od drugiej osoby tylko umniejsza naszą osobowość. Ona kochała wiele razy, nawet do zatracenia, ale wiedziała, że pewnych granic się nie przekracza, że należy jakąś cząstkę siebie, zostawić tylko dla siebie.

– Skarbie, jesteś już w domu? – usłyszała głos męża.

– Jestem w łazience – i ledwo zdążyła odpowiedzieć, mała już siedziała przy wannie.

– Cześć, mamuniu! Byliśmy z tatulkiem nad rzeką Bóbr i narwaliśmy kwiatków dla ciebie.

– Dawaj buziaka, bo strasznie się stęskniłam – powiedziała i przyciągnęła małą do siebie.

– Fuuu – powiedziała dziewczynka. – Mokra jesteś, mami, wychodź już z tej wody, to ci bajeczkę opowiem z przedszkola!

Sylwia miała nieco ponad dwa latka, ale była na tyle samodzielna i tak świetnie mówiła, że nie było żadnego problemu z przyjęciem jej do maluchów. Skazana też była na to, że będzie jedynaczką, więc tym bardziej zależało im na tym, aby była wśród dzieci.

Kochała to swoje dziecko, jak każda matka, nad życie, bo jego stworzenie wiele ją kosztowało. Z nadczynnością tarczycy, z którą się borykała od czasów liceum, każdy lekarz odradzał jej zajście w ciążę. Ale pragnienie było silniejsze i zaryzykowała. I choć większość z tych dziewięciu miesięcy spędziła pod kroplówką w różnych szpitalach, to jeszcze dwa dni przed porodem oczarowała lekarza, wyszła na przepustkę i pomalowała nowiutkie, drewniane łóżeczko w kolory tęczy, bo wyczytała, że dzieci powinny być otaczane kolorami. Sylwia czuła, jak bardzo jest kochana i świetnie się rozwijała, nie było też problemów z jej adaptacją w przedszkolu, bo lubiła być wśród innych dzieci.

Teraz siedzieli we trójkę i jedli przygotowaną przez Adama kolację, śmiejąc się i rozmawiając o tym, jak minął dzień. Lubiła te ich wieczorne spotkania przy posiłkach, uwielbiała patrzyć na podobieństwo swojej córeczki do męża, którego kochała od wielu lat, od czasów szkoły średniej.

Poznała go na pielgrzymce pieszej z Wrocławia do Częstochowy, bo w rodzinie była akcja pt. wyprowadzamy Zuzę ze złej ścieżki prowadzącej w ateizm i cioteczny brat, Mariusz, starszy od niej o czternaście lat, artysta plastyk, namiętnie co roku zabierał ją na pielgrzymki, a ona chodziła, bo ostatecznie były to wakacje i mogła sobie pograć na gitarze, czym w domu wprawiała mamę we wściekłość. Podszedł raz do niej w czasie kolacji wysoki, niebieskooki blondyn i od tej pory szli sobie razem, dwa lata z rzędu, a gdy na koniec, poprosił ją o adres, bezczelnie, jak na głupią i butną gówniarę przystało, stwierdziła, że nie zadaje się z ludźmi z zawodówek i że może do niej napisać, jak się dokształci. No i dostała we wrześniu miły list, w którym napisał, że rozpoczął naukę w technikum, a że zapewne, z zaocznymi nie chciałaby mieć do czynienia, poszedł do dziennej szkoły z internatem, a potem pójdzie na anglistykę. I od tej pory byli już właściwie nierozłączni, najpierw jako świetni przyjaciele, potem jako para, aż wreszcie, już w trakcie studiów, jako małżeństwo.

Po kolacji Adam wykąpał małą i usiedli razem w pokoju z kubeczkami gorącej, pachnącej herbaty.

– Zuza, widzę, że coś cię gnębi, co się dzieje? Coś nie tak na uczelni?

– Nie, na uczelni i w pracy w porządku, chociaż mam dość tych dojazdów pociągiem, niech mi naprawią to auto, bo zwariuję.

– To co jest? – zapytał i przytulił ją mocno.

Wstała, poszła do swojego pokoju i wróciła po chwili z kartką od mamy w dłoni:

– Przeczytaj.

Cisza. I jego wzrok biegnący po kartce kilkanaście razy w tę i z powrotem

– Chyba ma depresję. Zawsze przecież poprawiała mnie, jak jej się coś nie podobało w moich wypowiedziach – powiedział. – Dzwoniłaś do nich?

– Nie, nie ma sensu. Przecież w sobotę mamy tam pojechać. Może wyprowadzka Tomka, ten jego nagły ślub, tak ją wyprowadziły z równowagi? Ona zawsze kochała go bardziej a może inaczej niż mnie? Napiszę jej kartkę z Wrocławia, może chce sobie posprawdzać, może brakuje jej pracy? Może to rzeczywiście jakaś ciężka depresja?

– Ja bym zadzwonił do ojca, Zuzka, a ty rób, jak uważasz. Masz jednak rację, pojedziemy, zobaczymy, może trzeba będzie też pójść do lekarza. A teraz chodźmy już spać, bo ty jutro wstajesz o świcie.

*

„Mamutko, pozdrawiam Cię najmocniej i najserdeczniej z Wrocławia. Kocham, przytulam i uśmiech przesyłam, ZuzAnka.” – napisała i wysłała kartkę. Nie wytrzymała jednak i zadzwoniła do ojca. Usłyszała, że nie chciał jej martwić, ale z mamą dzieje się coś złego, pewnie ma depresję po przejściu na emeryturę. Przepracowała tyle lat, a teraz, od września, nie może sobie znaleźć miejsca. Nie poszła do liceum, w którym uczyła, nawet w Dzień Nauczyciela, chociaż była zaproszona i przez uczniów i przez dyrektora, zachowuje się… nie tyle dziwnie, co inaczej. Zuza umówiła się z ojcem, że zadzwoni do znajomej psycholożki, może ona coś poradzi. Pomyślała, że chyba powinna pomóc im obojgu. Zadzwoniła do koleżanki, która jednak odesłała ją do swego znajomego psychiatry. Zapisała numer i adres. Zaczęła płakać.

Weszli do domu. Tato siedział w dużym pokoju ze spuszczoną głową, ale na ich widok wstał i bardzo się ucieszył. Tulił małą długo, a córkę wycałował po rękach. Należał do tego gatunku dżentelmenów, którzy własne córki traktują jak damy, bo na damę starał się ją wychować

– Gdzie mama, tatusiu? – spytała Zuza.

– Gdzie babi, gdzie? – wrzeszczała Sylwia

– Nie wiem. Zwyzywała mnie takimi słowami, jakich przez 35 lat od niej nie usłyszałem, trzasnęła drzwiami i wyszła. Może poszła do Tomka, ale jak do niego dzwoniłem, to mówił, że jeszcze jej tam nie ma.

Zuza spojrzała na Adama, nie musieli nic mówić, wyszedł, jak tylko się ubrał.

– Jadłeś coś, tato?

– Nie, ona wciąż przypala obiady, już kilka czajników spaliła, nastawia wodę, wychodzi, do zamrażarki wkłada koper i natkę pietruszki, bez woreczka, to potem leci na wszystko, mówię, tłumaczę, proszę i nic. I tak zaczęła kląć, że uszy puchną. I ciągle kupuje nowe papierosy, bo nie wie, gdzie je schowała. I nie bierze w sklepach reszty… Jeden znajomy sprzedawca na rynku mi oddał, bo kupiła jogurt i dała stówę, co robi z resztą kasy, nie wiem, ale chyba będę musiał przejąć kontrolę nad naszymi finansami. Zbierałem tobie, dziecko, na nowy samochód – mówił i prawie płakał.

– Tatuś, spokojnie. Zaraz zrobię obiad, ty się pobaw z Sylwią, tylko się troszkę uspokój.

– A wczoraj złapałem ją na tym, że zamiast czesać, wyrywała Wacusiowi sierść i przeklinała nad kociakiem, jak szewc. Do sąsiadki wczoraj powiedziała: won suko. Wyobrażasz to sobie?

Usiadła ojcu na kolanach i przytuliła go, ich cichym zwyczajem, głaszcząc po łysince i całując w czoło.

– Pójdę z nią w poniedziałek do psychiatry, wzięłam wolne, poleciła mi go Kaśka, pamiętasz, ta z równoległej klasy z ogólniaka, z którą byłam w Paryżu, studiowała psychologię na KUL-u.

– Tak, pamiętam Kasię – powiedział i uśmiechnął się. – Ładna czarnulka!

Uśmiechnęła się w duchu do taty i jego ulubionego typu urody, długowłosej czarnulki, takiej, jak mama.

– Tato, nie zapominaj, że jestem blondynką – uśmiechnęła się. – Idę, zrobię obiad, mam nadzieję, że Adam zaraz wróci z mamą.

Pocałowała jego i Sylwię i poszła do kuchni, gdzie na kątniku siedział biedny, głodny, wystraszony Wacuś, ich wielki, perski, czarny kocurek z ogromnymi, żółtymi oczami.

– Cześć, bestia, chodź, mordeczko kochana.

Wacek był tak niedopieszczony, że łasił się do niej chyba z pół godziny. Nie chciał nawet jeść, chciał się pieścić. Zobaczyła ze smutkiem, że ma wyrwaną sierść na grzbiecie do krwi. Zaczęła podejrzewać najgorsze, ale odgoniła od siebie złe myśli, przemyła ranę, dała kotu jeść i skupiła się na obiedzie.

Po wizycie u psychiatry świat wywrócił się do góry nogami. Potem jeszcze kilku psychologów, psychiatrów, neurologów, pobyt mamy w klinice na obserwacji i ta cholerna, najgorsza z możliwych diagnoza! I ten zagubiony jeszcze bardziej niż mama, biedny ojciec. Później trzeba było wziąć do siebie kota i zatrudnić panią do pomocy, ale większość z nich nie była zbyt uczciwa albo, przestraszone same odchodziły po paru dniach. Tomek się odsunął, chciał żyć, pracować, więc ona oddała duże, służbowe mieszkanie, jakie Adam dostał od pracodawcy, kupiła kawalerkę w swym rodzinnym mieście i właściwie tylko w niej czasem nocowała, bo choroba mamy postępowała w zastraszającym wręcz tempie. Doszły problemy z dojazdami Adama do pracy w Jeleniej Górze, roztrzaskał dwa samochody, a jej odechciało się studiować, pracować w obcym mieście i pisać pracę o autystykach i jednocześnie biegać za mamą, jeszcze mniej komunikatywną, niż ci wszyscy autyści i aspergerowcy razem wzięci. Mamą, która wychodziła z domu w nocy z bochenkiem chleba pod pachą, w listopadzie, w kapciach i krótkiej koszuli nocnej, która zachowywała się coraz bardziej irracjonalnie…

Jednak oddanie jej do ośrodka lub hospicjum nie wchodziło w grę. Ojciec by tego nie przeżył. Byli zgodnym, kochającym się małżeństwem. Na spacery i zakupy chodzili za rączkę, wspierali się zawsze i bardzo kochali, tylko teraz problem polegał na tym, że ojciec nadal ją kochał, a ona skasowała go w swej ulotnej pamięci.

Ona, kobieta, która uchodziła za chodzącą encyklopedię, która wychowała dwoje dzieci, tak dbając o nie i ich edukację, że w czasach zatęchłej komuny, prywatnie, nauczyli się angielskiego do tego stopnia, że Tomek zdał na filologię angielską, a Zuza zdała bez problemu egzamin FCE. Ona, ich mama, która w Pewexie kupowała im pastę do zębów, bo w sklepach była tylko ta ohydna Nivea, podpaski Zuzie, żeby nie bała się swej kobiecości. Ona, która biegała do lasu na jagody, żeby Tomkowi poprawił się wzrok, bo wyczytała, że to ma sens; nauczyła się szyć i robić na drutach, żeby mieli ładne, kolorowe ubrania w tej nudnej, komunistycznej rzeczywistości, czytała im „Ulissesa”, gdy mieli po pięć lat! Ona, ich najukochańsza mama, ginęła teraz w oczach, jej cudowną, ekspresyjną osobowość pochłonął niemiecki doktor, na którego do tej pory nie wynaleziono lekarstwa.

Któregoś dnia, widząc, jak bardzo ojciec chudnie i cierpi, Zuza ustaliła z Adamem, że w wakacje zamieszka z mamą, a ojca wyślą do sanatorium. Pojechał niechętnie, ale namówiła psycholożkę Kaśkę, żeby mu wytłumaczyła, jak bardzo potrzebny jest mu odpoczynek do dalszej opieki nad żoną. Mama już wtedy prawie nie jadła, bo zapominała o jedzeniu, ale chodziła jeszcze i czasem nawet mówiła, choć i mowę choroba zaczynała już zabierać. Adam zawiózł ojca do sanatorium i pojechał z Sylwią nad morze, bo też był zmęczony zaistniałą sytuacją, ostatecznie to byli tylko jego teściowie. Zuzanna siedziała w domu rodziców, czytała książki i robiła notatki do pracy dyplomowej. Miała tego już bardzo dużo, w komputerze dwa rozdziały, ale lubiła ręcznie pisać, bo wtedy więcej zapamiętywała i jak już się naczytała i porobiła notatki, siadała do komputera i dostawała słowotoku.

Czytała akurat dla relaksu o swoim ukochanym Witkacym, jako o pisarzu jedną nogą tkwiącym jeszcze w pięknej epoce okresu Młodej Polski, drugą już w bardziej dynamicznym dwudziestoleciu, gdy do pokoju weszła mama, która spała sobie słodko jeszcze dziesięć minut temu.

– Pani, ja chce to – powiedziała cicho.

– Co chcesz, kochanie? Pić, jeść? Co byś chciała, dziewczynko?

– To – powiedziała i zrobiła siusiu na podłogę, stojąc w ubraniu.

Zuza umyła ją, przebrała, posprzątała i poszła do apteki po pampersy, a kiedy wróciła, zastała ją w pokoju, w którym się uczyła. Mama siedziała na dywanie z segregatorem, a wokół leżały jej notatki… podarte na strzępy. Chciało jej się wyć, miała ochotę uderzyć matkę, krzyczeć. Przygryzła wargi do krwi, z trudem pohamowała łzy, ale wzięła mamę za rękę i zaprowadziła do kuchni, żeby ją nakarmić obiadkiem dla dzieci Gerber, bo ona nie umiała już gryźć. Mama opluła ją kilka razy, marudziła, jak dziecko, ale coś tam udało jej się w nią wrzucić. Potem cyrk z kąpielą, jeszcze większy z pampersem, którego nie pozwoliła sobie założyć, szarpanie, gryzienie, wyzwiska i cała noc czuwania, żeby nie uciekła z domu.

I tak to sobie trwało, i trwało, i było coraz gorzej i gorzej. Dziewięć długich lat patrzenia, jak najukochańsza osoba odchodzi w niebyt. Czytania książek na temat choroby, oglądania filmów, w hollywoodzkim stylu upiększonych i przereklamowanych. Zgłębiania na różne sposoby zrozumienia choroby, która niszczyła życie nie tylko jej matce, ale chyba jeszcze bardziej jej i ojcu, czyli tym, którzy świadomie w tym uczestniczyli. Cztery lata stanu leżącego, oklepywania, zmieniania pampersów, zapobiegania odleżynom, kremowania, karmienia przez strzykawkę, potem zmieniania kroplówek. Nie wie już teraz, jak udało jej się skończyć studia podyplomowe, a potem drugi fakultet w cztery lata, pracować na dwóch etatach w dwóch miastach i na wolontariacie z autystami i opiekować się mamą. Nie wie, jak przeżyła dzień jej śmierci: dzień po jej imieninach, dzień przed Dniem Matki. Nie wie, jak zorganizowała pogrzeb, stypę, nie pamięta, jak zemdlała prowadząc zajęcia i jak prowadziła grupę wsparcia dla rodzin dotkniętych chorobą Alzheimera. Nie wie, jak udało jej się nie zwariować, gdy trzy dni po pogrzebie mamy, Wacuś, który ją kochał i uwielbiał do końca, który ciągle gdzieś przy niej siedział, położył się na tapczanie, przestał przyjmować pożywienie, zwinął się w kłębek i umarł. Nie pomogły witaminy, trzech wzywanych weterynarzy – kocurek miał chyba taką wolę, żeby odejść z tego świata.

Nie pamięta nic złego. Pamięta tylko swą bezgraniczną miłość do istoty, która była jej mamą przez dwadzieścia siedem lat i dla której ona była mamą przez kolejnych dziewięć. Pamięta tłum byłych uczniów mamy na jej pogrzebie. Pamięta ból na twarzy ojca, gdy stali nad świeżo usypanym grobem, jego łzy i pełne autentycznej rozpaczy wiersze, w które uciekł po jej śmierci.

Nigdy nie zapomni uśmiechu ślicznego, bardzo kobiecego uśmiechu swojej mamy, jej powiedzonek, pasji czytania książek, uporu w dążeniu do celu. Jej bursztynowych oczu, w których do samego końca tliła się chęć i wola życia, walka o każdy oddech. Z rozczuleniem wspomina ból matki, gdy oświadczyła rodzicom przy wykwintnym obiedzie, że jest wegetarianką. Z żalem myśli o rodzinnych świętach, pełnych miłości, ciepła, wzajemnej akceptacji i tkliwości, prezentów i zapachu pierogów z grzybami zatopionych w pysznym, czerwonym barszczu. Ze wzruszeniem wspomina łzy matki, gdy wraz z laurką na imieniny, podarowała jej swój pierwszy, kiepski wierszyk.

Czasem, gdy spogląda na Sylwię, widzi rysy twarzy swojej mamy, jej temperament i uśmiech i tylko modli się, aby ten cholerny, niemiecki doktorek, nie dopadł więcej jej bliskich. Bo w razie, gdyby dopadł ją, spisała już u notariusza, odpowiedni testament.

*** Widzisz Mamo, minęło pięć lat, A ja pisać nie mogłam o Tobie. Może wtedy zawalił się świat, Gdy myślałam, że nic już nie zrobię? Może było mi smutno i źle, Gdy bezradna trwałam przy Tobie. Moje serce cierpiało jak cień Twej istoty, zgubionej w chorobie. Teraz wiem już, że miłość zwycięża Śmierć, chorobę i inne zgryzoty. Tylko powiedz proszę, powiedz, Mamo, Jak mam żyć, by nie umrzeć z tęsknoty?

Wszystkie postaci i cała historia są absolutnie fikcyjne i nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi osobami i wydarzeniami, każda zbieżność w opowiadaniu jest zupełnie przypadkowa.

JoAnna Idzikowska-Kęsik
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.