Podróże małe i duże > Shqipëria - Kraina Orłów - przewodnik po Albanii

Theth – czyli krótki wypad w albańskie Góry Przeklęte

Staliśmy z M. przy rondzie w centrum Szkodry. Ten lokalny ruch uliczny jest jednak kompletnie odjechany – pomyślałem zdumiony tym, co widziałem. Były tu co prawda jezdnie, był równy asfalt, były chodniki i znaki drogowe, i wszelkie inne wielkomiejskie atrybuty dróg, a mimo to odnosiło się wrażenie, że to tylko dekoracja. Każdy i tak jechał tak, jak chciał, a usiłujący to jakoś ogarnąć, machający bezradnie rękami policjanci, w mym odczuciu tylko ten chaos pogłębiali. Arabskie klimaty...

– To co sądzisz o tych Górach Przeklętych?

– Jedźmy. Trzy dni plaży chwilowo mi starczą. Poruszamy się trochę.

Siedząc już w samochodzie, odpaliłem Automapę. Znalazłem nasz cel, czyli wioskę Theth i z satysfakcją kliknąłem „prowadź do”. Ufff udało się moją M jakoś przekonać... Pierwsze zdziwienie tego dnia przyszło już po 10 sekundach. Czas pokonania niecałych 60 kilometrów, jakie dzieliło nas od serca albańskich Gór Przeklętych, nawigacja oszacowała na... sześć godzin! Patrzyłem na to z niedowierzaniem. Eeeee coś mu się pomerdało pomyślałem i ruszyliśmy. Do Albanii przyjechaliśmy zwykłym osobowym samochodem. Wręcz niższym niż przeciętny samochód. Hondę Civic w żaden sposób nie można określić jako samochód terenowy czy nawet z grubsza „terenówkowaty”. Ruszając w Góry Przeklęte, liczyłem się z tym, że na miejsce po prostu nie dojedziemy. Zawrócę wtedy i tyle. Ale choć spróbuję...

Góry Przeklęte (Albania)Góry Przeklęte (Albania)

Koła samochodu jednostajnie połykały szary asfalt. Słyszałem legendy o dziurawych albańskich drogach, ale najwyraźniej była to już przeszłość. Zabudowania Szkodry zostały daleko za nami i wokół nas rozpościerała się płaska równina z dalekim tłem gór po prawej stronie i wielkim Jeziorem Szkoderskim po lewej. Było gorąco. Nie jakiś tam zaraz niesamowity żar, ale lekki upał był. Klima szumiała, kilometrów ubywało, ale sugerowany czas dojazdu zmieniał się niewiele. Zastanawiało mnie to. Gdzieś tam daleko i wysoko musiała być jakaś zadziwiająca droga – myślałem pełen niepokoju... Wkrótce dojechaliśmy do miejscowości Koplik i z dobrej asfaltowej drogi międzymiastowej, zjechaliśmy na węższą, ale wciąż solidną drogę o standardzie naszej drogi gminnej. Ruch był już tu minimalny, więc jechaliśmy środkiem, bacznie się rozglądając.

Droga nieśpiesznie pięła się w górę. Stoki po obu stronach drogi robiły się coraz bardziej strome, a góry coraz wyższe. Mijaliśmy pola szałwii, gaje oliwne, czasem samotną krowę na poboczu, a czasem stadko kóz... Mieszanina trzeciego świata i jak najbardziej normalnego kraju. Na każdym rogu stare walczyło tu z nowym, tworząc niezwykłe kontrasty cywilizacyjne. Wg nawigacji nadal do celu było ponad cztery godziny drogi, choć zostało mniej niż 30 kilometrów.

W maciupkiej, bo składającej się z kilku domów wiosce Boge, minęliśmy samotny sklep, pod którym parkowało kilka wieeeelkich terenówek. Stojący obok nich Albańczycy długo za nami patrzyli. Chyba żyli z wożenia turystów w góry i nie byli nami tu zachwyceni. Tuż za Boge droga nosiła ślady świeżej działalności drogowców. Droga była w różnych stadiach budowy. Znacie to z naszego podwórka. Marudna to jazda, powolna, ale da się jechać. Droga była tu już drogą typowo górską, ostro pnącą się do góry na kolejnych serpentynach. Kręciło się tam sporo robotników i co czas jakiś trzeba było minąć się z koparką czy wywrotką. Ogólna życzliwość. Nikt na mijankach nie robił problemów i nawet pracujące właśnie maszyny robiły przerwy, by zjechać na chwilę z drogi i nas przepuścić. Obowiązkowe machnięcie ręką w podzięce i dalej... W chwili gdy to piszę, zapewne ta droga jest już skończona, więc nie będę się może nad tym rozpisywał. Trwało to może godzinę i już byliśmy na Przełęczy. Ma pewnie jakąś nazwę, ale nie miałem jakoś głowy, by jej szukać na mapie. Z nawigacją działy się zaś cuda. Mijając na jedynce kolejne serpentyny pod górę, czas jaki nam teoretycznie pozostał do dojazdu, topniał jak śnieg na wiosnę i wkrótce z pozostałych czterech godzin zrobiły tylko się dwie. I to „prując” pod górę na jedynce! Wyobrażam sobie, jak ta droga musiała wyglądać wcześniej, skoro przewidywano aż tak długi przejazd. Cały czas obiecywałem M, że od Przełęczy droga będzie już znaaaacznie lepsza... Jakżeż się myliłem!

Na Przełęczy wjechaliśmy w chmury, bowiem latem bardzo często w Górach Przeklętych pada po południu deszcz. Nagrzane masy wilgotnego powietrza znad Adriatyku sunąc wzdłuż coraz wyższych gór, schładzają się i w efekcie dają niemal codzienny deszcz. To dzięki nim zieleń w wokół była tak świeża i inna od reszty gór Dalmacji, wysuszonych raczej na pieprz. Droga zmieniła się, miała tylko 3 metry szerokości i była klasyczną górską szutrówką. Niemiłosiernie krętą do tego. Od dłuższego czasu jechałem już tylko na jedynce. Najpierw z powodu stromizny i prac drogowych, a tu już z czystej ostrożności. Nasz samochodzik nie był do takich dróg stworzony, ale póki droga była równa nie widziałem zagrożenia. Pomału, bo pomału jechaliśmy sobie. Zostało nam 15 kilometrów do celu i dopiero tu zrozumiałem, że żadnej „lepszej drogi” już nie będzie. Całość tej trasy pokonam do końca na jedynce. Musiało to trochę potrwać i dopiero teraz uwierzyłem w te półtorej godziny, jakie nam zostały do celu.

Góry Przeklęte (Albania)Góry Przeklęte (Albania)

Deszcz ustał i zaczęło nawet nieśmiało świecić słońce. M już od dłuższej chwili milczała. Co tu kryć. Była mocno tą drogą przerażona. Jechałem het popod chmurami w zasadzie w poziomie drogą przyklejoną do stoku. Po lewej ściana po prawej przepaść. Taaaa... no super. Właśnie zacząłem się zastanawiać co się stanie gdy pojawi się ktoś z naprzeciwka, gdy jak na zawołanie wyłonił się zza zakrętu stary bus-mercedes, który w tych stronach robi za komunikację zbiorową. Kompletnie nie miałem koncepcji, gdzie mam zjechać i jak my się w ogóle miniemy. Po obu stronach wolna przestrzeń wynosiła nie więcej jak 20 cm. Na szczęście albańscy kierowcy znają tą drogę na pamięć i albo sami zawczasu zjeżdżają w pozostawione co czas jakiś na poboczach nisze, albo trzeba ciut cofnąć samemu, jak się taką niszę właśnie minęło. Niestety mijanie się, to jest za każdym razem podnoszące ciśnienie wydarzenie, bo czasem mijające się samochody dzielą... centymetry.

Tuż za Przełęczą jest plac, przy którym stoi jakiś pomniczek. Nie wiem, o co chodzi. Czy to jakiś albański poeta ma tu swe miejsce pamięci, czy może dzielni partyzanci coś nabroili... nie wiem. Lokalny język jest tak hermetyczny, że nie zdołałem się nawet domyślić co on czci. Zatrzymaliśmy się tam po prostu po to, by ochłonąć. Taka uważna jazda niespecjalnie do tego dostosowanym samochodem jest zwyczajnie męcząca. Wokół były zaś wspaniałe Góry Przeklęte. Dopiero tu zacząłem dostrzegać ich ogrom i piękno. Wspaniałe, wapienne, białe skały wietrzejące w dalekich żlebach sprawiały stąd wrażenie leżącego tu i ówdzie śniegu. Soczysta zieleń buków i klonów w dolinie mocno z nimi kontrastowała. Wokół nas były szpilkowe lasy regla górnego. No wysoko żeśmy już zajechali! Gdzieś tam daleko w dole leżały maciupkie zabudowania Theth. Nasz cel wydawał się być na wyciągnięcie ręki. Tyle że... ponad kilometr niżej. To tam musieliśmy zajechać i jasnym było, że zacznie się jeszcze trudniejsza część drogi. Od teraz musieliśmy bowiem jechać tylko w dół, a że nie da się jechać cały czas na hamulcu (bo się zwyczajnie spali klocki hamulcowe) musiałem zjeżdżać powoli na pierwszym biegu, hamując tylko czasem, jak stromizna zaczynała wygrywać z hamującą mocą silnika.

I tak jechaliśmy, jechaliśmy... i nadal jechaliśmy. Droga ślimaczyła się potwornie, bo jechaliśmy te kilkanaście kilometrów w tempie szybko idącego człowieka. Nie było na niej większych trudności. Była w miarę równa. Tylko te serpentyny i serpentyny. Kamienie monotonnie szurały pod kołami. Co czas jakiś byłą kolejna mijanka z jakimś samochodem. Generalnie wśród mijających nas aut królowały wielkie terenówki o jakimś kosmicznym prześwicie i lokalne busiki (dożywające tu swych dni). Pomału wyjechaliśmy z regla górnego i wjechaliśmy w pachnący i kipiący zielenią liściasty regiel dolny. Dojechaliśmy do wielkiej tablicy: „Parku Kombetar Theth”. Na małym placu po wielkim szyldem urzędował pracownik Parku Narodowego, więc zatrzymaliśmy się na chwilę, by z nim porozmawiać. Na przypiętej do piersi tabliczce wyczytałem, że ma na imię... Jimmy. Zapytany o lepsze drogi w okolicy nienaganną angielszczyzną odparł: „Better way? This is the BEST way!” Taaaa... Jak wkrótce mieliśmy się przekonać, w Theth po prostu nie ma dróg w naszym rozumieniu, a kiepska szutrówka jaką jechaliśmy, mogłaby robić za autostradę tak była równa i bezpieczna! Niżej minęliśmy jeszcze stado kóz prowadzone przez dwóch pasterzy, zaczęliśmy pomału mijać pojedyncze hotele i pensjonaty, a w końcu za ostatnim zakrętem wyłonił nam się betonowy most i wiodący nas dotąd Krzysiu Hołowczyc z Automapy oznajmił nam swym aksamitnym głosem, że jesteśmy na miejscu. Juhuuuuu! Już się bałem, że mi moja kochana M zejdzie mi z tych nerwów na zawał!

Zaparkowaliśmy pod kamiennym płotem pola namiotowego i poszliśmy się rozejrzeć i rozpytać. Theth to mała górska wioska, przez którą w ostatnim czasie musiała przejść spora powódź, bo ślady gwałtownego żywiołu były wszędzie widoczne. Domy stały z dala od koryta rzeki (zapewne pobudowane tam wielowiekowym doświadczeniem) więc nic im się nie stało, ale lokalna infrastruktura trochę ucierpiała. Tu i tam brzegi potoku były podmyte, słup energetyczny został chyba złamany, bo zastępował go surowy świerkowy pień, z którego dopiero co zaczęła obłazić kora.

Góry Przeklęte (Albania)Góry Przeklęte (Albania)

Do Villi Gjecaj, która była naszym celem, zostało jeszcze 300–400 m. Było to solidne i całkiem współczesne domostwo z wszelkimi wygodami, a nawet z panelami słonecznymi na dachu. Droga do niego nie była jednak współczesna... Musiałem ze sto co większych kamieni odrzucić, bym w ogóle mógł pomyśleć o pokonaniu jej naszym samochodzikiem. Ale udało się (rzecz jasna po albańsku – tylko na jedynce!) i staliśmy oto na zapleczu naszego celu!

Albania wcale nie jest krajem tanim. To znaczy może i jest tania, ale jak się mówi po albańsku i posiada miejscową walutę. Wystarczyło tych atrybutów nie mieć, by od razu wpaść w zupełnie inne relacje cenowe. Coś jak kiedyś w nieboszczce ZSRR, gdzie inne były ceny dla tubylców, a inne dla obcokrajowców. Tu gdzie byliśmy, walutą było euro, a nie leki, a cenę wyznaczali zachodni turyści. To windowało stawki. Trzeba się jednak twardo targować, bo pierwsza usłyszana cena bywa kosmiczna. Po długich targach udało nam się więc zjechać do znośnego 30 euro za noc za dwie osoby (fakt, że w pachnącej białej pościeli i w pokoju z prądem, ciepłą wodą i osobną łazienką), ale o wyżywienie musieliśmy stoczyć kolejną batalię. Stanęło w końcu na 7 euro od głowy za samą kolację. Starsi Albańczycy w ogóle nie znają języków obcych. Jak już, to ewentualnie parę słów po włosku. Nadzieja w młodych, którzy uczą się w szkole angielskiego i proste dialogi można z nimi prowadzić, ale jedynie w podstawowym zakresie.

Ogarnęliśmy się w pokoju po męczącej drodze i poszliśmy na kolację. Para Szwajcarów obok, objaśniła nam drogę do Blu Eye, czyli naszego jutrzejszego celu. To małe jeziorko czy raczej stawik górski, w bocznej odnodze głównej doliny. Nic wielkiego. Nie mieliśmy ani żadnych map, ani przewodników i w ogóle cała nasza obecność tu była odrobinę „na wariata” (choć stosowny strój w góry był w torbach – jak najbardziej), więc nie chcieliśmy porywać się na ambitniejsze cele. To był raczej zwiad, więc te cztery godziny marszu urokliwą doliną, kąpiel w stawiku i powrót w zupełności nam na jutro wystarczało.

Góry Przeklęte (Albania)Góry Przeklęte (Albania)

Tymczasem podano kolację. Grubo krojony chleb, osełka masła, parę kawałków baraniny, jakieś sery, wino. Wszystko własnego wyrobu. Potem poszliśmy jeszcze do lokalnego baru, by zmyć stresy drogi lufką lokalnej raki (albańska wersja rakiji – wódki na śliwkach, z których słyną całe Bałkany) Noc minęła spokojnie. W takich dziczach zwykle śpi się rewelacyjnie. Ranek był zaś bezchmurny i rześki. Jak w Tatrach we wrześniu. Wręcz chłodno. Siedziałem na progu domu i patrzyłem na wspaniałe lazurowe niebo. Nie było śladu po wczorajszych upałach na nizinach. Wysokość robiła jednak swoje.

Po godzinie byliśmy już na szlaku. Jakiś Albańczyk wymalował ręcznie znaki szlaku z Theth do celu naszej wędrówki. Zapewne widział gdzieś w jakiś górach znaki szlaku i tu namalował podobne, ale chyba wyszedł z założenia, że duże jest lepsze, bo te swoje namalował w rozmiarze XL. O kafejkach czy knajpach na szlaku nie omieszkał rzecz jasna wspomnieć, dodając na kamieniach stosowne wielkie napisy i strzałki, by ich czasem nie minąć. Tu turysta to czysty zarobek. Takie euro na dwóch nogach. Tak więc te trzy grube na trzy palce krechy (dwie białe i czerwona pośrodku) były dziś naszym przewodnikiem. Opis szlaku naszych Szwajcarów był na razie precyzyjny. Jeszcze w Theth, wiedzeni stosownym napisem, stanęliśmy w jakiejś przydrożnej kafejce na kawę. Nigdy w życiu tak dobrej nie piłem. Postawiła nas oboje na nogi i niesieni kofeiną w żyłach, żwawo ruszyliśmy w dół doliny. Szlak nie był skomplikowany. Nawet chcąc, niełatwo byłoby go zgubić. Szło się po prostu ścieżką po lewej stronie wartkiego potoku. To bliżej, to dalej, to wyżej, to niżej, ale kierunek pozostawał ten sam – w dół wąskiej doliny. Cóż za cudowne tam były widoki!

Góry Przeklęte są górami w typie naszych Tatr Wysokich, ale niemal w całości zbudowanych z typowych dla całej Dalmacji miękkich skał wapiennych. To miękkie tworzywo więc woda, lodowce i czas nadały im niezwykle, ostre i drapieżne kształty. Nie ma tu za wiele obłości tak typowych choćby dla podobnie zbudowanych naszych Tatr Zachodnich. Turnie i stromizny są tu naprawdę porywające.

Po godzince lekkiego marszu, doszliśmy do pastwiska, na którym pasło się stadko owiec pilnowanych przez Albankę. Znała wyjątkowo parę słów po angielsku. Musiała, bo prowadziła jednocześnie punkt handlowo-usługowy dla wędrowców. Zimne piwo w jej ofercie było nadzwyczaj kuszące, bo słońce po rześkim poranku zaczynało już nieźle grzać. Ruszyliśmy jednak dalej. Dolina stawała się coraz szersza. Szlak zbliżył się do rzeki, prowadząc między ogromnymi nadrzecznymi głazami, aż wielka strzałka kazała nam przekroczyć betonowy most nad nią i przejść na drugą stronę doliny.

Góry Przeklęte (Albania)Góry Przeklęte (Albania)

Dochodziliśmy do Nderlysaj. Maleńkiej wioski w widłach dwóch potoków, gdzie czas zatrzymał się w miejscu. Kamienne domy, plecione z patyków płoty, pasące się kozy i biegające luzem konie. Wioska ewidentnie kiedyś była ludniejsza, o czym świadczyły ruiny opuszczonych domów. Obecnie tworzyły ją zaledwie kilka rozrzucone chaotycznie domostwa. Potok dopływający do naszego dotychczasowego potoku-przewodnika był przegrodzony małą kamienną tamą, tworząc mały zalew. Szlak zakręcał tam w górę bocznej doliny. Gdzieś tam w górze był nasz cel. Postanowiliśmy jednak chwilę tu odetchnąć. Na wysokim brzegu, na kamiennej platformie nad rzeką, stała mała drewniana budka. Pełniła tu rolę punktu gastronomicznego. Dyżur pełniły tu dwa urocze dzieciaki. Giovana i Jessica... Naciągnęły nas nawet na colę u siebie. Chichraliśmy się trochę razem, odetchnęliśmy kapkę i ruszyliśmy dalej. Teraz szliśmy już tylko pod górę.

Dolina bocznego potoku szybko się zwężała i na koniec potok szumiał już gdzieś daleko w dole w głębokim kanionie, a my dreptaliśmy ostrożnie ścieżką przylepioną do skalnej ściany. Trzeba było uważać, bo z zabezpieczeniami nikt tu nie przesadzał, a to jednak dzikie góry! TOPRU tu nie ma, a o sieci komórkowej poza głównymi drogami też można w górach zapomnieć. Po kolejnej godzinie marszu krętą ścieżką minęliśmy płytkie rozlewisko potoku i ujrzeliśmy nasz dzisiejszy cel.

Blu Eye. Po naszemu Błękitne Oko. Może i jest jakaś jego nazwa albańska, ale miejscowi też mówili o nim z angielska Blue Eye, więc jej nie znam. Dokładnie tak zresztą wyglądało. Wielkie Błękitne Oko otoczone zielenią buków na stokach. Niemal idealnie kołowy, śródgórski stawek o średnicy kilkunastu metrów, otoczony w trzech czwartych stromymi kilkunastometrowymi ścianami. Głęboki na trzy może cztery metry, z malowniczym wodospadem z jednej strony i pełen krystalicznie czystej, szmaragdowej w barwie i niesamowicie do tego zimnej wody!

Rozgrzany marszem, obiecywałem sobie solennie (mimo uczciwych ostrzeżeń Szwajcarów, że woda zimna jak diabli), że wykąpię się w nim obowiązkowo! I wykąpałem się. Trwało to całe 30 sekund. Tyle zwyczajnie wytrzymałem, nim zacząłem odczuwać, że paraliżujące zimno odejmuje mi nogi! Nie uważam się za mięczaka. Zdarzyło mi się kilka razy w życiu wpaść zimą do przerębla, a jednak tak dojmującego poczucia zimna jak tam, nie czułem nigdy. Może to przez kontrast z upalnym popołudniem? Nie wiem, ile stopni ma woda w Błękitnym Oku. Trzy? Pięć? Pływające po niej kry nie zdziwiłyby mnie jednak wcale! Po wyjściu jeszcze kwadrans siedziałem na kamieniu w pełnym słońcu południa, nim uznałem, że znów mi ciepło. M nie wytrzymała wiele dłużej i widząc w wodzie Jej wielkie okrągłe ze strachu oczy, rzuciłem się, by pomóc Jej wyjść ze stawu. Doznania niezwykłego wręcz zimna mieliśmy oboje takie same!

Odświeżeni i schłodzeni udaliśmy się po chybotliwych drabinach w górę skalnej ściany otaczającej nasze oczko na górę. Mieściła się tam kawiarnia. Przedziwna to jednak kawiarnia. Można by rzec tylko dla orłów, bo do przyklejonego korzeniami nad przepaścią starego grabu przymocowano parę żerdzi, na nich ułożono wątłą platformę z patyków i na niej ustawiono parę ławeczek. Całość kilkanaście metrów nad przepaścią! Wrażenia murowane! Młoda dziewczyna (córka właściciela jak wynikało z rozmowy) przyniosła nam wspaniałą parzoną na sposób południowy kawę. Zaufaliśmy (nie bez lęku) konstruktorom platformy i wypiliśmy ją, racząc się naprawdę niezwykłym widokiem.

Góry Przeklęte (Albania)Góry Przeklęte (Albania)

Wracaliśmy tą samą trasą. Mijając Nderlysaj, daliśmy się namówić, czy raczej znów naciągnąć dzieciakom. Tym razem, jako że zaczynało nam burczeć w brzuchach, zamówiliśmy u ojca Giovany tradycyjny albański posiłek. Była baranina z rusztu, sałatka z pomidorów, lodowata woda wprost z potoku i lufka mocnej raki. Po godzince ruszyliśmy w dobrych humorach dalej. Niestety za Nderlysaj zaczął siąpić normalny tu popołudniowy deszczyk, więc zmodyfikowaliśmy naszą trasę i szliśmy do Theth normalną drogą, a nie szlakiem po drugiej stronie strumienia. Wychodziło na to samo, a zawsze nie wracaliśmy tą samą trasą. Droga to nie jest jednak w tym wypadku dobre słowo. Żadna. Dokładnie żadna osobówka nie miała na niej szansy przejechać nawet 100 m. Wystające głazy wymagały do samochodu śmiałka prześwitu podwozia co najmniej 25 centymetrów. Droga na sporym, kawałku leci po półce przyklejonej do pionowej ściany, co tylko dodatkowo mrozi krew w żyłach.

Szliśmy tak już dłuższą chwilę. Ten deszcz zważył nam trochę jednak humory. Z daleka dobiegł nas głos ciężko pracującego diesla i zza zakrętu wyłonił się lokalny busik. Machnąłem ręką pełen nadziei na podwiezienie i o dziwo busik stanął. Kierowca nie władał żadnym innym językiem oprócz albańskiego, więc posługując się jedynie „międzynarodowym językiem migowym” jakoś wytłumaczyłem mu, w czym rzecz. Bus był w zasadzie pełen. Sami Albańczycy wracający z wycieczek czy może odwiedzin u krewnych. Odniosłem wrażenie, że tylko kierowca był trzeźwy (choć mogło to być jednak tylko złudzenie). Zapakowaliśmy się z trudem do środka. M tkwiła przyklejona półdupkiem do mocno już pijanego Albańczyka, a ja stałem w przejściu, waląc niemiłosiernie głową w półki na każdym wyboju. Jazda odbywała się rzecz jasna na jedynce, taka tu widać lokalna specyfika drogowa, że wyższe biegi nie są używane. Kierowca zajmował się wszystkim tylko nie patrzeniem na drogę. Gadał przez telefon, zabawiał rozmową pasażerów, szukał czegoś pilnie w radiu, a nawet odwracał się, podając komuś telefon trzy rzędy foteli dalej, by i on mógł z kuzynem pogadać. Wszystko to na wąskiej wyboistej drodze szerokości 3 m tuż nad przepaściami. A ja bałem się nawet obejrzeć za plecy! Mijana właśnie (świeża, bo tegoroczna!) tablica pamiątkowa na cześć jakiegoś pechowca, który tu spadł z drogi dowodziła, że nie wszystkim się jazda tu udaje.

Nie wiem, ile to trwało, ale wysiadając na głównym placu w Theth, byliśmy zapewne najszczęśliwszymi ludźmi w okolicy. Stojąc koło samochodu chwilę wahaliśmy się, co robić dalej. Noclegu na kolejną noc nie mieliśmy (brak miejsc zwyczajnie – i tak trafiliśmy na tzw. okienko), byliśmy mokrzy od deszczu i marzyłem już tylko o gorącej kąpieli, by zmyć z siebie trudy dnia. Namiot nie uśmiechał mi się tej nocy wyjątkowo. Popatrzyliśmy na siebie z M. Wracamy? Dziś? Zaraz! Posmakowaliśmy Gór Przeklętych. Starczy.

Droga powrotna była odwróceniem trasy z poprzedniego dnia. Godzina pięcia się coraz wyżej na jedynce serpentynami pod górę, Przełęcz i wreszcie budowana właśnie droga. Po drodze kilka mrożących krew w żyłach mijanek. Obiecałem M, że jak dojedziemy do asfaltu, wycałuję go solennie i przypilnowała, bym to zrobił. Jak można kochać asfaltową drogę wie tylko ten, kto dłuższą chwilę widział tylko gorsze. Godzinę później, już po zmroku, wjechaliśmy do Koplik. Tu już była cywilizacja.

Stanisław Górski
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.