Recenzje > O filmach piórem bibliofila

Wrzesień w kinie: „Magia w blasku księżyca” i „Dochodzenie”

Magia w blasku księżyca (reż. Woody Allen)

Magia w blasku księżycaDrodzy Państwo, jestem zachwycony! Dawno nie było w kętrzyńskiej „Gwieździe” takiego weekendu. Od piątku seans po seansie Woody Allen i „Lucy” Luca Bessona. Trudny wybór. Zwyciężyła jednak sympatia do Allena. Tym bardziej, że film miał polską premierę ledwie kilkanaście dni wcześniej. Poza tym do tego reżysera pasuje frazes, że „się go kocha, albo nienawidzi, nikt nie pozostaje obojętny”. Miłość do Allena jest szalona, namiętna. Z trzaskaniem drzwiami, obrażaniem się, cichymi dniami i awanturami, podczas których słychać wśród krzyków brzęk tłuczonego szkła. To także szorstka przyjaźń, jak ta łącząca dwóch znanych polskich polityków.

Jakie filmy oglądać w tym szaro-czarno-czerwonym kinie, jeśli nie Woody’ego Allena, czy produkcje europejskie typu „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął”, niedawno idący w tak zwanym Kinie Konesera? Otóż to, kino konesera, kino studyjne – jakże właściwie oddają te słowa wnętrze sali projekcyjnej. W dziwny, niewytłumaczalny, wręcz magiczny, że się odniosę do tytułu, sposób wszystko się skojarzyło z allenowskim przedstawieniem retro. I późne popołudnie, z już chylącym się ku zachodowi wrześniowym słońcem. I upał, tak rzadki w tym okresie i w tym klimacie, a jakże przecież pożądany. I budynek kina, gdzieś w podwórzu wyłożonym szarym brukiem, iluminowany niczym najlepsze paryskie, wiedeńskie, czy praskie zabytki, to błyskający ceglaną czerwienią, to przedwojennie uciekający w cienie swoją architekturą. I obsługa wewnątrz bardziej pasująca do teatru niż kina w powiatowym mieście. Te mundurki, cicho stąpające obuwie. Na ścianach plakaty. W głębi szatnia. Bilet urwany, można wejść do sali, gdzie aż wstyd zachować się inaczej niż przynajmniej w teatrze zarzueli. Oczywiście, jesteśmy przyzwyczajeni. Ta piosenka… Te reklamy… Wszystko ma swoje prawa. Nie musimy tego akceptować, lecz spróbujmy zrozumieć. Nie należy także szukać snobistycznych stwierdzeń, że wstyd w takim miejscu wyświetlać filmy, o których mówi się, że są przeznaczone dla szerokiej publiczności. Jak ostatnio powiedziała w rozmowie o książkach pewna osoba: „nie przekłada się na wyniki ekonomiczne”.

Piątkowy seans „Magii” pewnie nie przełoży się na wyniki ekonomiczne. Wszakże byłem ujęty tym, jaka publiczność oglądała wraz ze mną film. Nieprawdopodobnie szeroki przekrój wiekowy! Och, Panie Allen, umiesz Pan zainteresować różnych widzów. Czymże zatem przyciągnąłeś do kin? Co tym razem nie przełoży się na wyniki ekonomiczne? Ano opowieść o dobru i złu w konfiguracjach, manierze, atmosferze i swoistej kulturalnej łagodności połączonej z odrobiną intelektualizmu, którą tak u Allena podziwiam, bo wydaje mi się, że to odblask dawnej chwały Monarchii Habsburskiej. Jakby w Allenie odzywały się geny, jakby one dyktowały scenariusz… Do tej artystycznej, rozbrykanej inteligencko scenerii włącza reżyser wiele z tego, co historia opowiada o przełomie lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Ponury nastrój fine de sicle zniknął, został przetrawiony przez pierwszą wielką wojnę. Społeczeństwa podniosły się z ruin ekonomicznych i kulturowych. Cień faszyzmu nie jest jeszcze wszędzie tak wyraźnie dostrzegalny. Świat się bawi. Świat się interesuje wszystkim. I nauką, i paranauką. Szkiełko i oko są w tym samym tyglu, co wirujące stoliki. Naukowiec prezentujący swoje wynalazki budzi takie same zainteresowania jak medium. Obaj przyciągają podobne rzesze publiczności. Zarabiają równe pieniądze. Lub nie… Świat żyje.

Rzecz zaczyna się dość złośliwie, jak to u Allena, w Monachium, w 1928 roku. Taki prztyczek w nos pozostałościom po Republice Weimarskiej. Momentalnie przenosimy się na Lazurowe Wybrzeże, którego wille, pałace i krajobrazy wyjęte wprost spod kamer operatorów filmów będących adaptacją kryminałów z Panną Marple lub Herkulesem Poirot. Postaci dość skromna ilość. Kostiumy wzbudzają podziw. Wnętrza wspaniałe. Samochody zachwycają. Drobiazgi materialne, choć na tym reżyser się nie koncentruje, dopracowane. Znajdujemy się w końcu lat 20. i jest nam nadzwyczaj sympatycznie. A fabuła, mimo że bardzo wspaniałomyślnie i dobrotliwie traktująca dramaty wewnętrzne, nie jak w „Blue Jasmine”, czy „Co nas kręci, co nas podnieca”, jednak wzbudza zainteresowanie nie tylko frywolnością i infantylnością. To dość poważna rozprawka na temat tego, czy naprawdę dobro jest dobre, zło jest złe i czy mamy być na pewno przekonani do swoich wyborów i wtłoczonych od dzieciństwa imperatywów. Mimo tej przenikającej wszędzie powagi film bliski jest XXI-wiecznym produkcjom Allena, czyli „O północy w Paryżu” i „Zakochani w Rzymie”. Ciepłym, mówiącym o miłości, o pięknych zdjęciach, niezwykle muzycznych.

Dochodzenie (The Killing)

Dochodzenie (The Killing)Najprościej w świecie jestem naiwny, niedouczony i niedoświadczony. Któregoś razu byłem w „Gwieździe” na dość dobrym filmie i nie zorientowałem się, że seans odbył się w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki i Filmu. Wszystko było jak zawsze: bilety, reklamy, gasną światła, film, światła włączone, wychodzą widzowie. Przejrzałem na oczy, przeglądając stronę internetową Miejskiej Biblioteki Publicznej i zakładkę DKKiF. Zobaczyłem tamże informację o filmie, na którym byłem. No tak, notka na plakacie wszystko wyjaśnia. Nie zwróciłem wcześniej uwagi. A spoglądając na internetową plisę Klubu, wyobrażałem sobie coś całkowicie innego. Być może było to spowodowane doświadczeniami z pierwszej połowy lat 80. ubiegłego wieku. Mianowicie, osiedlowy dom kultury, jakaś sala katechetyczna, czytelnia, tam telewizor, jeden z pierwszych w Polsce odtwarzaczy video, krzesła, fotele, czasami miejsca na poduszkach na podłodze, i szedł film, którego nie uświadczysz w telewizji, a i w kinie niekoniecznie. Oglądanie w mniejszym gronie, w ciaśniejszej sali ma swój urok. Inny niż projekcja kinowa. Wystarczy jedno zdanie i dyskusja o filmie się rozkręca. I tak sobie myślałem, że teraz to dopiero są możliwości. Miejsc mnóstwo. Siedzenia wygodniejsze. Telewizory, ekrany, monitory ogromne. Jeżeli można obejrzeć mecze na Placu Piłsudskiego, to, dlaczego, gdzieś tam w miłych zakamarkach kultury czegoś, co jest trudne dostępne z wielu powodów. Na przykład serial… Choćby „Forbrydelsen”, duński majstersztyk, baza i kanwa poniekąd dla „The Killing”. Oba, pod polskim tytułem „Dochodzenie”, są trudno dostępne: płyty dvd bez polskiej wersji dźwiękowej i napisów, w telewizji tylko cyfrowo-kablowej, w Internecie wiadomo – kradzież. I tak sobie bezpodstawnie, idealistycznie i nieodpowiedzialnie zamarzyłem, że w DKKiF można by zrobić maraton serialowy. W przypadku „Dochodzenia” niezwykle interesująca byłaby rozmowa na temat porównania obu wersji, aktorów występujących w obu wariantach, miejsca akcji, ba! wszystkiego. Stąd pójść można już daleko, bardzo daleko. Do dyskusji o skandynawskich kryminałach, książek napisanych na podstawie scenariusza, bo przecież wyszła już trzecia część „Dochodzenia” autorstwa Davida Hawsona.

Po obejrzeniu wszystkich serii „Forbrydelsen”, czekając na czwartą, w końcu skapitulowałem przed amerykańskim mocarstwem. Przeprosiłem Stany Zjednoczone Ameryki Północnej i zacząłem oglądać „The Killing” z prawie obrzydzeniem odwracając wzrok od reklamy serialu, wprost przeciwnie niż było to w przypadku duńskiego pierwowzoru. Zaskoczenie ogromne. Ląduję zatem w Seattle, mieście, w którym prawie nigdy nie świeci słońce. Dni deszczowych więcej niż suchych. O błękicie i słońcu lepiej zapomnieć. Czasami tylko przejaśnia się tuż przed zmrokiem i można z okien wieżowców popatrzeć na portowe żurawie, indiańskie kasyno, mosty samobójców w niknących refleksach dnia. Ląduję w środku październikowej kampanii samorządowej. Wybory burmistrza. Kandydaci na pierwszy rzut oka to mordercy, jeśli nie córki Larsenów, to z pewnością miasta. Dwadzieścia sześć dni przekonują o tym widza, gdy samorządowi bohaterowie rozrywani są przez policję, dziennikarzy i samych siebie nawzajem. W potokach deszczu wysiadają z policyjnych aut wełniane, w kolorach przygnębiających, swetry, jeansy, bluzy z kapturem zakrywające tatuaże na karku. W przemoczonych butach stają przed politycznymi garniturami Armaniego, nieco tańszymi swoich poruczników, żeby być ruganymi i pozbawianymi odznak. Buty te depczą podłogi domów i mieszkań, roznosząc w proch i pył rodzinny spokój, zostawiając wraz z błotem skrywane w szafach trupy i duchy przeszłości najzwyklejszych na pozór mieszkańców miasta. Indianie, Polacy, sierocińce, ratusz, kluby anonimowych narkomanów. Witamy w Seattle.

A może coś innego z wytwórni BBC, produkcji angielskiej, francuskiej, ale nie tylko? Proszę bardzo, lecz uwaga, to nie są tylko kryminały. W widza trafia dość ostry obyczajowo-psychologiczny pocisk. „Pięć dni. Zniknięcie”, „The Tunnel”, „Injustice”, „Case histories”, „Inside men”, „System sprawiedliwości”, „Budząc zmarłych”, „Tajemnice Laketop”, „Morderca z Whitechapel”, „Na granicy cienia”, „Złodziejka”, „Ripper Street”, „Życie na Marsie”, „Broadchurch, „Most nad Sundem”.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.