Recenzje > O filmach piórem bibliofila

Sierpień w kinie: „Gang story”, „Przychodzi facet do lekarza” i „Mea culpa”

Gang story (reż. Olivier Marchal)

Gang storyOlivier Marchal, reżyser sławnych „36” i „Tajniaka”. Gdyby jakieś kino miało ochotę przedstawić retrospektywę sztuki tego twórcy, to obok dwóch wymienionych już filmów na pewno znalazłby się właśnie „Gang story” i „MR73”, o którym piszę trochę dalej. Przegląd kryminału francuskiego też nie mógłby pominąć Marchala. Nie tylko jako reżysera, ale również aktora.

Czasami, ba, nawet dość często francuskie filmy, nie tylko kryminały, bo przecież i „Przychodzi facet do lekarza” czy „Nietykalni”, zajmują się tematem mniejszości narodowych i emigrantów. Tak jest właśnie w „Gang story”. Z początkiem lat 70. ubiegłego wieku dwóch chłopaków przy dźwiękach muzyki Led Zeppelin, Deep Purple i Janis Joplin coraz częściej i na dłużej opuszcza cygański tabor. Tabor, który nie wędruje po Francji, lecz stoi na przedmieściach. Tabor, w którym samochodowe przyczepy campingowe zamienione zostały na mieszkania. To osiedle widzimy często. Bardziej w sposób dokumentalny niż fabularny, jak i krótkie sprawozdania z dokonywanych napadów rabunkowych, morderstw. Dominują Momon Vidal i Serge Suttel. Bez upiększeń, bez epatowania, bez specjalnej obyczajowości. Liczą się pieniądze. Po jakimś czasie mówią już o nich „Chłopcy z Lyonu”. To brzmi jak „Chłopcy z ferajny”. Ale, faktycznie, jesteśmy blisko, bo Momon dochodzi do władzy, znaczenia, gangsterskiej wielkości, pieniędzy absolutnie tak, jak przedstawia się to w „Ojcu chrzestnym” i podobnych obrazach. Więzienie jest oczywiście miejscem do przemyśleń, lecz nie moralnych jak chciałby wymiar sprawiedliwości, szkołą kryminalnych artystów, uniwersytetem wszelkich sztuk zbrodniczych. Jest punktem zwrotnym, gdzie powstaje strategia na przyszłość. Momon i Serge trzymają się wypracowanej strategii przez jakiś czas. I to umacnia przyjaźń, choćby w przejmującej scenie gestapowskiego wręcz katowania młodych gangsterów po aresztowaniu. Wiemy, że po tym nie będzie już tak samo. Będzie mocniej, będzie krwawiej, ale i ostrożniej. Bo trzeba zadbać o żonę, dziecko. To Serge odchodzi. Kuszą go pieniądze robione w innym miejscu i na innych „produktach”. Proszek. To już nie napady, dziwki i porachunki o kwartały ulic, tudzież zabawa w podchody z francuską żandarmerią. Znika wtedy, gdy Momon okopuje się w pancernej willi w otoczeniu rodziny, przyjaciół i „żołnierzy”. Film zaczyna się drugi raz. A może po raz trzeci, czwarty, piąty. Jego konstrukcja polega na wracaniu do przeszłości i wybieganiu w przeszłość. To przebitki, klisze Momon, którym sterują, oszukują go, wypchają… Wspaniali są ci ogorzali od południowego słońca mężczyźni mafii. Tacy ciemni swoją cygańskością. Tajemniczy w czarnych koszulach ze złotymi łańcuchami na owłosionych klatkach piersiowych. Ich podziwiamy, zaś sympatią nie darzymy wcale Brandona. Obecnie szefa jednostki przeciwmafijnej, kiedyś świadka aresztowania młodego Momon. Brandon przyznał się, że podziwiał wówczas gangstera. Życzył mu ucieczki. Może dlatego ten honorowy Cygan nie odwrócił się od niego z pogardą…

Ileż to wódy przelało się przez kryminały. Głównie amerykańskie. „JB” króluje w rękach Schneidera. Policjanta z „MR 73”. Choć nie tylko whisky. Bierze wszystko, co podleci. A nie raz butelka ląduje na ścianie. Także nie do końca pusta. Whisky i deszcz. Smród moczu. Kac. Tym cuchnie Daniel Auteuil i ekran. Policjant, którego wyciąga z aresztu przyjaciel. Którego osłania, nie tylko w czasie akcji, lecz głównie poza nimi, szefowa – kochanka. Jednokrotna? Tego się nigdy nie dowiemy. Dwie są w tym filmie sceny wielkie. Jedna to ciąg sekwencji w miejskim autobusie. Pijany kompletnie, w okularach z pomarańczowymi szkłami, palący papierosa, dramatycznie niezależny i zniewalająco odrzucający życie Schneider ryzykuje życie swoje i innych. Jesteśmy prawie na kartach „Pod wulkanem” Lowry’ego. Chyba największej powieści o upadku alkoholika. Druga to szaleńcza, histeryczna konfrontacja ze złym policjantem, choć trzeźwym, wymuskanym i pewnym swego. Wiemy, że teraz ręce mundurowych przerwą tę kolejną hańbiącą scenę, ale tylko w trakcie, bo skończy się w innym miejscu, w innym czasie. Schneider, ten demon zła dla innych i własnego nieszczęścia, budzi sympatię mimo wszystko, choć ciągle czujemy smród zaszczanych spodni i nikotynowo-alkoholowy oddech. Justine nie pojawia się znienacka. Jest ciągle, od początku. Bo fabuła prowadzona jest w dwóch warstwach. Schneidera i Justine. To oczywiste, że się zejdą. Lecz nie. Proszę sobie nie wyobrażać, że będzie po amerykańsku. Nie będzie. Będzie bardzo po europejsku. Naprawdę obrzydliwie smutno, tragicznie. Z deszczu trafi widz do więzienia, gdzie wyrok dożywocia odsiaduje nawrócony prawie Hannibal Lecter. Nie zajdzie tam jednak Schneider. On odwiedzi klasztor. Smród kaca reżyser zamieni na zapach nowego życia w przejmującej scenie połogu. Dlaczego przejmującej? Nie odwracajcie wzroku, widzowie. Umknie wam Schneider. Nie umknie za to jego przyjaciel. Śmierci straszliwej i okrutnej. Schneiderowi nie zostanie nic oszczędzone. Do klisz wypadku, zdrady i unoszącej się nad nim nago skandynawsko-pięknej kochanki, charczącej żony wśród bieli i krzyży, dojdzie krwawy strzep przyjaciela. A Justine? Do końca życia w szafie, słysząca i pozbawiona nadziei, rodziców, siostry, ojca dziecka… A może i nie. Spotkała przecież pijanego anioła zemsty.

Olivier Marschal zaprasza… Zaprasza do igrania z własnymi nerwami.

Przychodzi facet do lekarza (reż. Dany Boon)

Przychodzi facet do lekarzaZnamy te niezbyt wyszukane dowcipy zaczynające się od słów: „Przychodzi baba do lekarza”. Królowały szczególnie na przełomie lat 80. i 90. Teraz jakby mniej się ich opowiada. Ile ich powstało? Sto? Tysiąc? Milion? Mówienie o kobiecie, o pani baba jest głupie, dyskredytujące, poniżające, deficytujące. Wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał, a śmiały się z tych żartów również panie. Mimo ciągłego upadku obyczajów „baba” gdzieś się schowała. Być może nowe pokolenie znalazło zamienniki, być może równie uwłaczające synonimy. Zatem „baba” nie wychodzi z domów pokolenia, które tworzyło owe żarty. Teraz powiedzieć „baba”, to jak użyć w złości słowa „babsko”. Złość, ona to tłumaczy. A facet? Dalej istnieje na ulicach. Po prostu mężczyzna. Tylko krócej i nie bezpośrednio. Facetem jest każdy pan, każdy mężczyzna. Nie ma w tym niczego uchybiającego. Czy zatem w tej francusko-belgijskiej komedii, w tłumaczeniu jej tytułu na polski warto, było adekwatne użyć tego wyrazu? Tutaj facet nie pasuje ani do śmieszności, ani do nijakości, ani do choroby czy nawet nieszczęścia. Nie pasuje także do lekarza. Nie mam pojęcia, co kryje się za facetem. Ot, jacyś faceci wymyślili takie, a nie inne tłumaczenie, żeby skojarzyć to widzom z siermiężnym dowcipem sprzed lat, co być może miało spowodować większą sprzedaż biletów. A szkoda.

Dany Boon, reżyser i główny aktor komedii zachwycił mnie dwukrotnie. W „Dalej niż Północ” i w „Nic do oclenia”. Oczywiście nie są to komedie tak poważne niosące za sobą przesłania jak „Nietykalni”, lecz przemawiają do widza także czymś innym niż tylko żartem. Powiedzmy sobie tak: „Nietykalni” bardziej uczą, niż bawią, dwie wyżej wspomniane komedie bardziej bawią, niż uczą, zaś „Przychodzi facet…” tylko bawi. I przez większość czasu bawi siermiężnie. Genialnego pomysłu na komedię, jak choćby w „Gościach, gościach” nie ma. Świetnego aktorstwa jak u Louisa de Funesa także nie widzimy. Nie wspominając o Braciach Marx, choć to nie ten kontynent… Uplasowałbym raczej „Faceta” na poziomie serii „Taxi” i postawił obok „Killerów” Machulskiego.

W najnowszej komedii Boona nie dostrzegam mimo najszczerszych chęci niczego poza zabawą. To prawda, miejscami całkiem śmieszną. Wyżyny rozśmieszania aktor osiągał, gdy poniżał się jako hipochondryk rozpaczliwie poszukujący i potrzebujący nie zrozumienia, ale najzwyczajniej w świecie przytulenia do piersi. Tyle że tą piersią jest owłosiona klatka przyjaciela – lekarza. No i zaczynają się kłopoty. Absolutny rozgardiasz i bałagan rodzinno-społeczno-zawodo-przyjacielski. Nasz bohater, który uroczo wykrzykuje, że nie nazywa się Antonem Miroslavem, a jest francuskim hipochondrykiem, miejscami potrafi być groźniejszy dla otoczenia tajfunem niż Bracia Marx, czy Godefroy de Montmirail i Jacquouille ramię w ramię. Bawilibyśmy się tym do końca, bo wydawało się, że Dany’emu Boonowi starcza pomysłów aż nadto, gdyby nie koncept zamiany. Och, jakże ograny! Jakże wiele razy wspaniale zagrany! Ile trzeba mieć fantazji i finezji, żeby nie znudzić. Reżyser nie miał. Aktor miał. Dlatego jestem rozdarty. Znakomita przecież, niezobowiązująca, lekka, europejska, na bazie dotychczasowych francuskich doświadczeń komedyjka akurat na lipcowy wieczór. Niewyszukane gagi, mimo że Dany Boon dwoił się i troił na scenie. Do czasu pojawienia się Antona Miroslava wszystko szło pierwszorzędnie. Kad Merad był bezkonkurencyjny, w swoim zbłąkaniu między przyjacielem-pacjentem a małżonką, która wykorzystywała okrutnie zdezorientowanie męża i cierpienie Romaina obrzucając ich obu bon motami: „Żeby mieć guza, trzeba mieć mózg”.

Pisałem, że nie dostrzegam czegoś innego poza zabawą. Inni dostrzegli. Zarzucali reżyserowi próby przemycenia rozliczeń z kolonializmem, wycieczki w stronę Rosji, Bałkanów, konfliktów cywilizacji starej Unii z obrzeżami Europy, kwestie niezrozumienia problemów i potrzeb, zarzuty wobec polityki państwa całej Unii. Tak, owszem, jest to dostrzegalne, jeśli się ma ochotę psuć sobie zabawę i wytykać coś więcej reżyserowi niż tylko potknięcia w żartach. Czasami warto być trochę mniej poważnym.

Mea culpa (reż. Fred Cavayé)

Mea culpaRola główna Vincenta Lindona nie odbiega od rzemieślniczej biegłości aktorskiej Daniela Duvala z „Gang story”, a nawet zbliża się do genialności Daniela Auteuila z „MR 73”. Francuski kryminał od lat ma świetną markę. Przecież Louis Malle, cała seria z Alainem Delonem i Jeanem-Paulem Belmondo, no i w końcu popisy Gerarda Depardieu, tudzież Auteuila. To wielka konkurencja dla amerykańskiego kina kryminalnego począwszy od „Bullitta”, „Francuskich łączników” i Harry’ego Callahana, ponieważ w mniejszym lub większym stopniu niosą ze sobą ogromną dawkę dramaturgii obyczajowej z dreszczem sensacji policyjnej. Mają to coś, co z kolei wyodrębniło się w kinie skandynawskim w kontekście psychologii społecznej i politycznej.

Nie da się żyć, gdy każdego dnia, każdej godziny wbija się w duszę i roznosi umysł na strzępy, zostawiając krwawe ślady serca i mózgu czarno-biała reminiscencja huku. Miesza się z pięknem błękitu, lśnieniem słońca. Nie wiadomo, co było przed, co było po. Granica zamazana w okropnym bólu, którego pokorna kara nie umniejsza, nie wynagradza, nie oczyszcza.

Patrzą wielkie oczy dziecka zza restauracyjnego stolika. Nie ma słów, o których marzymy, których pragniemy. Padają pytania wywracające uczucia, ba! miłość na drugą stronę. Przemożnym pragnieniem jest wyjść, zostawić. W końcu tak się staje.

Policjant, mąż, tata. Jego pokora i pozorne pogodzenie się z losem są wybitnie zagrane. W czerni ubioru, z pooraną przeszłością twarzą, ale jakąś determinacją ukrywającą się w opuszczonych wzdłuż ciała rękach Simon jest niezwykle bliski choćby szwedzkim policyjnym bohaterom. Jakże mu niedaleko do Martina Rohde z „Mostu nad Sundem”. Wystarczy iskra, żeby opuszczone dotąd ręce i zmęczone nogi dostały histerycznej wprost siły. Ta iskra pochodzi oczywiście od dziecka, które mimo że uratowane, będzie żyło z traumą po wsze czasy. Tak, tak. Trauma po wielekroć. Jakby, cholera, przechodziła genetycznie z ojca na syna. Jakby każdy uczynek mający chronić syna zamieniał się w powód do niebezpieczeństwa. Być może wisi nad tym wszystkim miecz Damoklesa dzierżony w dłoniach Francka Vasseura, przyjaciela. Człowieka, policjanta, który stracił żonę przy narodzinach córki. Vasseur jest niezwykły. Trzy dość krótkie sceny i wiemy wszystko. Amerykańska metodyka policyjna z początku filmu. Wielka miłość i tęsknota za wysłaną na wakacyjny tydzień córeczką, do której dzwoni, stojąc nad krwawymi zwłokami. Pragnienie bycia z kimś za wszelką prawie cenę – sekwencje z prześliczną kobietą o innym stosunku do obyczajów.

A potem mamy już Amerykę i bardziej Clinta Eastwooda niż Ala Pacino czy Gene’a Hackmana. W torbie ląduje cały policyjny arsenał. Vasseur zapomina o córce. Trupy padają po drodze. W dyskotece. W magazynach. W pociągu. Oszczędzony zostaje niezbyt lubiany kumpel. Dostaje jedynie w twarz. Tak pro forma. Po drodze do czego to francuskie Chicago, Nowy Jork, Los Angeles? Nie, nie dlatego, żeby akcja była wartka. Tak sobie po cichutku myślę, że po to, żeby zmylić widza. Zapomnieliśmy o tytule. Przypisaliśmy go nieopatrznie, nie zastanawiając się zbytnio do Simona. Złożyliśmy na ołtarzu kina akcji. Lecz „Mea culpa” i to bardzo maxima wstaje z grobu. Przechodzi dreszcz.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.