Recenzje > O filmach piórem bibliofila

Październik w kinie: „Jak ojciec i syn”, „Wakacje Mikołajka”, „Omar” i „Służby specjalne”

Jak ojciec i syn

Jak ojciec i syn (reż. Hirokazu Koreeda)

Reżyserem jest Hirokazu Koreeda, którego filmy nagradzane były od 1995 roku kilkukrotnie. Ostatnia produkcja pochodzi z maja 2013 roku, a polską premierę miała ponad rok później. Po prawdzie to nie miałem ochoty na oglądanie. Chyba bałem się egzotyki Dalekiego Wschodu. Tym bardziej, że temat obrazu przedstawiany w opisach i reklamach był smutny, ponury, ciężki i poważny. Wyobraźnia podpowiadała mi ascetyzm scen, minimum dialogów i kamienne twarze bohaterów. Nic z tych rzeczy. Japońskość jest bardzo delikatnie zaznaczona. Raczej dotyczy tylko korporacyjności i związanej z tym roli męża i ojca. W zasadzie można to też odnieść to do i zachodniego kręgu kulturowego. Tradycja japońska pokazana jakby od niechcenia. Domowy ołtarzyk zmarłych rodziców. Tradycyjny strój starszej kobiety. To wszystko. Żadnych nachalnych odniesień do wychowania, spędzania wolnego czasu. W zasadzie wszystko zrozumiałe z punktu widzenia Europejczyka. Pewnie taka konstrukcja fabuły miała swój cel. Być może film specjalnie skierowany na rynek europejski. Może dlatego odniósł sukces w Cannes.

No i w końcu temat. Japoński i jakby nie japoński. Bardzo mocno osadzony w japońskiej historii, lecz także związany ściśle z problemami adopcji. Przede wszystkim zaś zadający mnóstwo pytań. Reżyser tak okrutnie je formułuje, że po kilku sekwencjach, po jednej scenie widz jest gotowy uznać, że jest już pewien odpowiedzi, gdy zaraz zostaje zarzucony wątpliwościami. To dziwne, ale nie jest na planie filmowym nerwowo. Aktorzy się nie miotają. Chyba owo targanie się z wątpliwościami, z kolejnymi krokami po rzeczywistości odbywa się wewnątrz. Ich twarzom nie brak mimiki, choć jest ona zamknięta w karbach smutku i zdziwienia. Smutku z powodu tragedii. Zdziwienia, bo jakże Los mógł doświadczyć właśnie nas… Nas, czyli dwie rodziny z tego samego miasta, acz jakże innych jego poziomów, innych dzielnic, innych majętności, innych pozycji. Status materialny przekłada się tutaj na wszystko. Na wygląd, na stosunki między małżonkami, na smutki i radości, na rozmowy i zabawy z dziećmi, a co najważniejsze na wymagania w stosunku do nich. Reżyser potrafi pokazać to w niezwykle ujmujący sposób. Ten „gorszy” tata tarza się ze swoimi dziećmi w basenie z piłkami na placu zabaw, kąpie się z nimi w maleńkiej wannie, naprawia zabawki. Ten „lepszy” zamienia z synem zdanie wieczorem po powrocie z pracy, gdy dziecko jest już w pidżamie. „Gorsze” dzieci bawią się na ulicy, gdy matka pracuje w barze. „Lepszy” chłopiec uczy się grać na pianinie, nie mając ani z tego radości, ani talentu. U Koreedy dowolnie można zamieniać się epitetami. Nic nie jest doklejone na stałe. Wszystko podlega interpretacji. Nie ma lepszego, czy gorszego miejsca. Tak samo jak nie wiadomo, co jest ważniejsze, czy więzy krwi, czy wychowanie. Być może wydaje się, że odpowiedź jest jasna i czytelna. Ale to pozór. Mimo szczęśliwego zakończenia zostaje ogromna trauma iluś tam miesięcy tragicznego balansowania dziecięcymi uczuciami i brakiem wrażliwości ze strony państwa i medycyny. Konkluzja jest chyba taka, że jesteśmy w podobnych sytuacjach zdani tylko i wyłącznie na siebie, a film nadal trwa…

Wakacje Mikołajka (reż. Laurent Tirard)

Wakacje Mikołajka„Wakacje Mikołajka” wyreżyserował ten sam artysta, który w 2009 roku stworzył filmowego „Mikołajka”. Jeżeli pierwszy film o przygodach francuskiego urwisa był raczej adaptacją, choć swobodną, wybranych fragmentów książek Goscinny’ego i Sempego, to „Wakacje” powstały jedynie na motywach książki. Jestem daleki od tego, żeby napisać, iż to źle. A jestem wielkim wielbicielem „Mikołajków”. Na półkach stoją wszystkie dotychczas wydane książki. W kredensie stosowny kubek. Pierwsze książki wypożyczałem. Pamiętam, że wymieniałem się nimi z najbliższym sąsiadem. Potem zaczęło się kupowanie. Jeszcze w latach 80. ubiegłego wieku. Dzisiaj nie jestem przekonany czy czekać na wydanie filmowych Mikołajków na blue ray. Co mnie nie przekonuje? Aktorzy? Są doskonali. Rodzice Mikołaja zdecydowanie utożsamili się na scenie z ich literackimi pierwowzorami. Bohater? Cóż, można było jakoś bliżej rysunków Sempe’go. Oczywiście to kwestia wyobraźni reżysera, widzów i możliwości wyboru wśród małych aktorów. Filmowy Mikołajek jest jakiś taki bliższy polskim bohaterom Bahdaja czy Niziurskiego, których to pisarzy kilka książek sfilmowano dawno temu. W „Wakacjach” ponadto stracił swoją perspektywę narratora w pierwszej osobie. Nie jest to bohater, który ze swojej dziecięcej perspektywy opowiada o problemach dorosłych. W filmie z 2014 roku jest już tylko świadkiem. Tutaj prowadzone są dwie akcje. W świecie dzieci i w świecie dorosłych. Niestety te światy nie przeplatają się ze sobą, nie uzupełniają, nie zderzają, bawiąc przez to humorem sytuacyjnym i nieporozumieniami w rozwiązywaniu problemów odległych od siebie o kilkadziesiąt lat. One jedynie się krzyżują na chwilę i zaraz rozjeżdżają. Widz z tego niczego nie ma. Fakt, Laurent Tirard doskonale pokazuje, że dzieci są jak dorośli (jak u Niziurskiego) a dorośli jak dzieci. Tyle że nie jest to tak uroczo łotrzykowskie, jak u polskiego pisarza. Tutaj jest smutne, poważne, romantyczne, ba! niepokojące nawet. Jeżeli ktoś spodziewa się zekranizowanych fragmentów książki, to będzie rozczarowany. Jedyne dwa doskonałe żarty w stylu Goscinny’ego to stratowanie Rosoła na początku wakacji i sekwencje budowy zamku na plaży. Parokrotna próba zabawienia widza thrillerem i horrorem kompletnie nieudana. Nie budzi uśmiechu. Bardzo poważne problemy dorosłych nie zostały przepuszczone przez durszlak dziecięcej wyobraźni. O swoich sprawach dorośli opowiadają sami i przez to fabuła odchodzi od lekkości literackiej „Mikołajków”. I jeszcze jedno. Bunia. U Goscinny’ego bardzo zabawna. U Tirarda po prostu irytująca. Oczywiście miłośnicy serii książek powinni zobaczyć film. Dorośli pewnie jakoś zniosą dubbing. Dzieci, mam nadzieję, popatrzą na swoich rodziców, nauczycieli i sąsiadów tak, jak patrzy na nich Mikołajek w książkach. Jedno jest pewne, że Laurent Tirard zrobił film dla dzieci i dorosłych. Podobnie jak Goscinny. Choć z całkiem innym pomysłem.

Omar (reż. Hany Abu-Assad)

OmarCzy to chamsin przed dziejami przywiał klątwę na wieki wieków? Czy to za jego sprawą eskalacje kolejnych intifad? Khamsin, samum: pięćdziesiąt dni, trucie. Dlaczego zatruwany jest ten cudowny śródziemnomorski klimat gorących suchych lat i łagodnych zim czasami przemieszanych z suchą pustynną falą? Pięćdziesiąt dni to dziesiątki, setki lat. A miesiącami można jedynie wpatrywać się w błękitne, lazurowe niebo. Chłodnymi wieczorami wkładać sweter i spacerować zielonymi gajami, gdzie liście oświetla jaskrawy księżyc, od którego odbijają się szaro-żółte wzgórza. Lecz zamiast tego każdej godziny modlą się z jednej strony muru, nie w synagogach, lecz na rogach ulic, o szczęśliwy powrót szkolnego autobusu. O dzień bez mężczyzny, kobiety odzianych nie w ubrania zachodnich marek, lecz w trotyl, PMW, tetryl, pentryt, heksogen. Za ścianą kilkumetrowych betonowych zasieków modlitwy te same prawie. Nie w meczetach, lecz z dłońmi na karku, z oczami wpatrzonymi we własne stopy. Z modlitwą o życie swoje… Godzina za godziną pod błękitnym niebem. A pomiędzy nimi Hamas, Brygady Męczenników Al-Aksa i Szin Bet, wewnętrzna służba wywiadowcza, z pomieszanym morałem, różnym czy tym samym może celem, metodami innymi, lecz jednakowymi.

Taki sobie możemy wymyślić prolog, uwerturę, intro do tego filmu o Izraelu, Palestynie, Wzgórzach Golan, Zachodnim Brzegu. Filmu wyreżyserowanego przez Palestyńczyka urodzonego w Izraelu, imigranta do Holandii z izraelskim paszportem. Filmu, który nie epatuje wybuchami, rozrywanymi ludzkimi ciałami, ulicznym szlochem, obrazami świątyń żydowskich i muzułmańskich. Gdyby nie przemknęła kobieta w burce, gdyby nie mężczyzna w fezie, gdyby nie Gwiazda Dawida na ścianie, mógłby to być każdy inny kraj. Abu-Assad nie zwraca nam szczególnej uwagi na konflikt izraelsko-palestyński. Nie podnosi dramatu tylko tej wojny. Wydaje się być przekonany, że o tym wiemy z wiadomości telewizyjnych, prasy, Internetu. Tragiczne obrazy za sprawą mediów zrobiły się tanie, jakby puste szklanymi oczami trupów izraelskich uczniów i ledwo wchodzących w dorosłość palestyńskich wyrostków, spalonych wraków samochodów. Dramatem jest życie w permanentnym stanie wyjątkowym. W recydywie stanu wyjątkowego. W piekle urządzanym sobie stale, ciągle, bez ustanku, bez chwili wytchnienia. W dzień, nocą, na każdym placu i na każdej ulicy.

W szaleństwie Omar już się urodził. Praca i plany na przyszłość wydają się takie same jak w Europie, Stanach Zjednoczonych. Mniej lub bardziej udane, ale jednak niewyrzucające poza nawias społeczeństwa. To dziwne, ale rodzina milczy. Nie wymieniają ani jednego słowa. Jakby stan wyjątkowy zamknął im usta na zawsze. Jakby tak było od czasu ich urodzin i urodzin ich rodziców. Jakby to milczenie i swojego rodzaju pogodzenie się było dziedziczone w genach i wyssane z mlekiem matek po obu stronach muru. To milczenie jest wszędzie. W tupocie biegnących nóg wąskimi uliczkami, gdzie barkami można obijać się o ściany budynków z obu stron. Milczenie jest w ruchu głowy Palestyńczyka, który wskazuje drogę ucieczki przez własne mieszkanie. Milczenie to bezgłośnie wydawane rozkazy izraelskiej policji. Milczeniem jest naciśnięcie spustu karabinu wycelowanego w żydowskiego żołnierza i przypiekanie jąder w więzieniu Szin Bet. I miłość jest milczeniem. Miłość oszukana, zdradzona, jak intryga przyjaciela, który za męskie pożądanie w muzułmańskiej społeczności płaci wrogim służbom specjalnym torturami fizycznymi i moralnymi Omara. Trudno wyrazić jak wielki to dramat. Skonstruowany jak szekspirowski, antyczny. Najgorzej, że wprawiający w głębokie przygnębienie, ponieważ niemający nic wspólnego z walką o wolność kraju, narodu, lecz zdecydowanie będący konsekwencją stanu, w jakim znajdują się i pewnie będą przez lata społeczności po obu stronach muru.

Nie wierzę, że nie zobaczymy „Omara” w kętrzyńskim cyklu „Kino Konesera”. Bo przecież Nagroda Specjalna Jury w Cannes, nominacja do tegorocznego Oscara i wyświetlany na 30. Warszawskim Festiwalu Filmowym.

Służby specjalne (reż. Patryk Vega)

Służby specjalneNiby dobry, a jednak jakaś siermiężność, brak polotu ciągnie się w trakcie filmu przed oczami widzów. Wszystko podobnie już zagrane było. Ani to lepsze od „Pitbulla”, o serialu nie wspomnę, ani nowatorskie w zagraniu, ani w przekazie, ani w teoriach spiskowych. Odniesienia proste, czytelne jak na dłoni. Po bardzo dobrym aktorsko, spektakularnym wręcz, jak kiedyś „Psy”, pierwszym sezonie „Pitbulla”, gdzie Stroiński, Grabowski i Gajos dali nieprawdopodobnie elegancko obrzydliwy popis, jak można zagrać po trosze na poważnie, a po trosze jak u Tarantino, lub w amerykańskim serialowym Fargo, film sensacyjny, można było się spodziewać po Vedze czegoś zdecydowanie więcej. Jeżeli ktoś tutaj domyślił się, że ten film ma być polski i tę polskość trochę tarantinowsko odświeżył, nie za bardzo wzorując się na „Psach”, to tylko i wyłącznie Janusz Chabior, czyli pułkownik Marian Bońka. To tyle i aż tyle, ponieważ jeden aktor (chyba że to monodram) nie jest w stanie „pociągnąć” filmu sensacyjno-politycznego, aczkolwiek każde jego pojawienie się na ekranie, a pojawia się bardzo często, wzbudza u widzów uśmiech. Nie tylko. Bo to dziwny kraj. Widziałem wśród publiczności ludzi kiwających głową z aprobatą przy scenach, gdy Bońka w proch i pył roznosił najzwyczajniejsze, wydawałoby się, sposoby codziennego kulturalnego zachowania. Sympatia do niego, o dziwo i sam to czułem, osiągała w kinie wyżyny, gdy klął jak szewc, wyklinał na czym tylko świat stoi, rugał bez opamiętania kobiety i mężczyzn nie tylko w służbie zdrowia. Robił to w swojej służbie. A może Vedze się przyśniło, że Bońka, stary esbek, jest w swoistej służbie społeczeństwa? Bo obrywa się przecież głównie administracji medycznej i kościołowi? Vega oczywiście słusznie określił obecnych wrogów społecznych, tematem filmu robiąc przede wszystkim politykę, zaś dwa pozostałe miejsca medalowe przydzielając służbie zdrowia i kościołowi katolickiemu. Czy to majstersztyk, że esbek budzi sympatię i jest jakby z nas? Myślę, że można byłoby inaczej wykreować Robin Hooda polskich ulic. Nie będzie ani Gebelsem – starszym aspirantem Gocem z Pitbulla, ani kolejnymi wcieleniami na skrzyżowaniu Jamesa Bonda i Brudnego Harry’ego. Nawet jeśli Vega trochę go kamieniuje, potem zaś uświęca. Fakt, pomysł skopiowany z „Pitbulla”, w ogóle „Służby specjalne” to jakby kolejny odcinek tamtego serialu tylko w innej obsadzie, jest niezły i warty podtrzymywania, żeby obok szybkiego zawodowego życia pokazywać problemy prywatne bohaterów. Z Bońką jest to bardzo udane. Przejścia z nowotworem, pomyłki, nadzieje, upadki są wzięte wprost od nas. Następnie ten zwrot ku Bogu, bardzo specyficzny w formie, ale wydający się niezwykle szczery. Szczęście spotkania spowiednika jest bardzo polskie. Kolebie się gdzieś tam w naszej historii, obija o stan wojenny, ówczesną rolę Kościoła, grzechy takie i owakie. W końcu nieco komediowo obrywa się dewotom przy pierwszej próbie spowiedzi. Ba! Vega ma nawet odwagę pokazać dwa oblicza Kościoła, co przecież jest także jednym z teraźniejszych społeczno-obyczajowych problemów. Gorzej jest nieco z Olą Lach. Stylizowana na „Dziewczynę z tatuażem” w sposobie zachowania, traumą i problemami damsko-męskimi wypada nieźle. Gdyby nie było Chabiora, to Olga Bołądź miałaby status gwiazdy. Najważniejsze, że jej postać jest prawdziwa, narysowana uczciwie, nie ma w niej żadnego naciągania, jakiejkolwiek fantastyki. Według mnie jest zagrana bardzo dobrze z tym swoim smutkiem, zaciętością, pewnym rozdygotaniem, z którego tak doskonale się otrząsa, lecz nie komiksowo a bardzo realnie. Najgorzej wypada kapitan Cerat. Klęską jest jego żona. Ich problemy rodzinne są wydumane. Związek domu dziecka z… domem dziecka kompletnie niepotrzebny. To nieudany wyciskacz łez rodem z telenoweli, sitcomu. W tym przypadku reżyser stracił swoje opanowanie i umiejętne postrzeganie granic przyzwoitego realizmu z „Pibulla”.

A poza tym? Cóż, film to udawanie, że zamiast dokumentu da się zrobić polityczny sensacyjniak. Może to dobrze robią Amerykanie, ale nie jest to moje zdanie. Patryka Vegi spiskowa teoria najnowszych dziejów Polski odgrzebuje w niemiły bardzo sposób knura w barwach narodowej flagi, okrytą pyłem węglowym pewną posłankę i parę innych jeszcze historii. Po raz kolejny z ekranu kinowego dowiadujemy się, że służby specjalne, politycy i Bóg wie, kto jeszcze, są panami naszych życia i śmierci. Są w stanie wynieść nas i pogrążyć. Po co nam to wiedzieć? Po co nas straszyć? Żebyśmy nie głosowali? Żebyśmy stąd wyjechali? Żebyśmy wstąpili do służb specjalnych? Ech, zresztą Skandynawowie robią to ostatnio lepiej… Amerykanie też.

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął (reż. Felix Hengren)

Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknąłNa początek dwie wiadomości: Pierwsza jest taka, że film był wyświetlany w naszym lokalnym kinie latem, jeśli dobrze pamiętam. W każdym razie tuż po polskiej premierze. Druga, że jest to adaptacja książki z 2009 roku, wydanej w Polsce w 2012 przez Świat Książki. Cóż, obie są złe. Filmu należy szukać online albo na dvd. Książki w antykwariatach, składach taniej książki, bądź w sieci. Dlaczego złe? Ponieważ „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” jest znakomity w obu wersjach.

Sporo o tym filmie i o książce napisano. Z reguły w kontekście czarnego humoru i historii dwudziestego wieku pisanej przez Absurd. To oczywiście racja. Jednak owa racja objawia się przed widzem nie od razu. Na początku film wydaje się raczej smutny, trochę z humorem, lecz wywołującym uśmiech gorzki. Bo cóż może być radosnego, budzącego nadzieję na zmianę w stuletnim starcu, zamkniętym gdzieś tam w szwedzkim domu opieki, czy jak tam zwą zgodnie z poprawnością społeczną domy spokojnej starości. Oczywiście, uśmiech staje się z gorzkiego słodko-gorzki, gdy stulatek na trzęsących się nogach, trzęsącymi się dłońmi trzyma parapetu i przechodzi przezeń. Jest to tak zwyczajnie ukazane, że widz specjalnie się nie emocjonuje. Tak, ten uśmiech tylko trochę nabiera słodkości. Nie wzbudza w nas specjalnie euforii wolność, którą stulatek zdobywa, bo robi to powoli, cichcem. Ba! Jest w tym wszystkim wrażenie, oczywiście niesugerowane, lecz jak najbardziej realne, powolności, ciężkości. Raczej przewidujemy, że stulatek trochę narozrabia, a potem zostanie złapany przez pielęgniarki, rodzinę, policję i ostatecznie przewieziony w cztery ściany domu już niespokojnej starości. Skądże znowu! To był tylko prolog do braci Coen. Pamiętacie „Bracie, gdzie jesteś?”. Jeden z najlepszych filmów Coenów, no, powiedzmy trzeci w kolejności, po „Fargo” i „Bigu Lebowskim”. W tymże miejscu, jak i u Coenów, rozpoczyna się wędrówka. Tyle, że w szwedzkim obrazie także w przeszłość. Pan Allan Karlsson wędruje w dwóch wymiarach. Po pierwsze zostawia za sobą setne urodziny, prąc do przodu w poszukiwaniu czegoś kompletnie nieznanego, po drugie opowiada nam, w jaki sposób doszedł do tejże setki i dlaczego jest taki, jaki jest. Bo setne urodziny są cezurą, granicą. Tutaj nic się nie kończy i chyba nic nie zaczyna… Tutaj się najzwyczajniej w świecie coś zmienia, jak zmienić się może w każde inne urodziny, każdego innego dnia. Opowieść to przecież o zmianie, jej potrzebie, która powinna być zrealizowana. A jakiż inny może być argument „za”, jeśli nie taki, że zmiany dokonuje stulatek!

Na osi czasu stulatek jest w prawą stronę reprezentantem pomieszania pomysłów Coenów, gdzie czarny humor wzbudza dreszcze, lecz nie strachu, dalej absurdalnego, ale ciepłego humoru Braci Marx, który nie potrzebuje tłumaczenia i nie posługuje się metaforami i alegoriami. Z kolei w lewo przenosi widza do stanu zero i opowiada historię swojego życia w stronę punktu sto. Ta opowieść również jest bardzo bogato zdobiona czarnym humorem, lecz przywodzącym na myśl Bohumila Hrabala, szczególnie z „Takiej pięknej żałoby”, „Postrzyżyn” i w pewnym sensie „Obsługiwałem angielskiego króla”. Jednakże aż narzuca się temat, który wyniósł do nagród „Forresta Gumpa”. Rzecz jasna to temat często wykorzystywany w literaturze i filmie. Niby nic nowego, ale zawsze mile widziane, dobrze się czytający i oglądający. Wzbudzający mnóstwo uczuć z ogromnego przedziału między smutkiem i radością. Rzecz w zwyczajności, ale tej nieco kulawej emocjonalnie i umysłowo. Rzecz w krzywdzie, w porzuceniu. To tak jakby stanąć gdzieś tam i poddać się Losowi, Przeznaczeniu i nie mieć żadnych nadziei, żadnych pretensji. Zdać się na Boga, ludzi… Allan od dziecka jest zdany. Trwa to do setnych urodzin. Dopiero w tenże dzień bierze sprawy w swoje ręce. Co jest wynikiem owej decyzji warto zobaczyć, bo to wielka literatura i film. Wielkość swoją zawdzięczając wcale nie oryginalnością, ale nieprawdopodobnie ciepłemu przesłaniu, żeby nie kłaść się w beznadziei, lecz działać, ze spokojem patrząc na realizowanie się zła i dobra tego świata.

Ach, aktorstwo! Znakomite! Trudno wyróżnić kogokolwiek. Artyści wspaniale wpasowali się w komediowe szaty bardzo jednak poważnej idei, na czele z 50-latkiem grającym 100-latka. Nic dodać, nic ująć. Pozostaje obejrzeć historię dwudziestego wieku według Allana Karlssona, przyjaciela generała Franco, Stalina, Trumana, Roberta Oppenheimera i Einsteina, ale nie Alberta. Człowieka, który zburzył Mur Berliński, zdemolował Związek Radziecki i zakończył Zimną Wojnę. A podobno to tylko drobny wycinek jego roli w historii, którą przynosi czytelnikowi, ku jego uciesze, książka…

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.