Recenzje

„Moje życie, moje czasy” – Ernst Wiechert

„Moje życie, moje czasy” – Ernst WiechertDo roku 2017 Wiechert i jego twórczość pomieszkiwali w moich myślach dwojako. Trudno powiedzieć, żeby owe zakwaterowanie było wspólne, wymieszane, jednoczesne. Raczej, gdy pojawiało się jedno, znikało drugie. Kiedy wspominałem dzieciństwo i wczesne nastoletnie lata z segmentem „stylowskim”, przeróżne „biblioteczki” o wiśniowej politurze, z których wypadały co jakiś czas szyby, żeby w końcu zdenerwować ojca lub matkę i zostać wyjęte na zawsze, Wiechert był jednym z napisów na grzbietach stojących tamże książek. Próbuję sobie przypomnieć inne nazwiska. Pojawia się jedynie Wiech ze swoim „Śmiech śmiechem” i „Cafe pod Minogą”. Gdy przeczytałem wszystkie młodzieżowe książki i wyczerpałem możliwości biblioteczne w czasach PRL-u, z ciekawości sięgnąłem, nie wiadomo dlaczego, po Wiecha, a nie Wiecherta. Warszawiak wygrał z pisarzem urodzonym o jakieś czterdzieści kilka kilometrów od dziewiętnastowiecznego Rastenburga, pełnego Niemców, Mazurów, Żydów i potem... masonów.

Autochton to „rdzenny mieszkaniec danego obszaru, tubylec”. Tyle na ten temat pewuenowski „Wielki słownik wyrazów obcych” pod redakcją Mirosława Bańki1. Jeśli rzecz w rdzeniu, to oczywiście nie mam się co porównywać do tubylczości Wiecherta, bo moi rodzice, nie wspominając o dziadkach, nie urodzili się na tych terenach. W autobiografii pisarza „Moje życie, moje czasy” przeczytamy o związkach Wiecherta z Prusami Wschodnimi, które pojawiły się jeszcze przed jego urodzeniem. Zwracam tu uwagę na relacje autora z jego ojcem, zasiedziałym w leśniczówce, potem na wsi, wśród łąk i pól, nad brzegami jezior, zapewne także w sunących po taflach słodkowodnych zbiorników łodziach.

Z tej łączącej Wiecherta seniora i juniora linii genetycznej, wychowawczej, z podglądania, podpatrywania, brania przykładu, zapewne i dziecięcych prób upodobniania się do ojca, wyrasta swoisty leśny sowizdrzał, rozumiany jako włóczęga, włóczykij, co podpowiadają wszak słowniki synonimów. Włóczęga, który nad czerpanie fizycznych, materialnych, ekonomicznych, gospodarczych, finansowych korzyści z otoczenia przedkłada jakieś uniesienie, pomieszanie panteizmu i humanizmu, poezję, spokój. Mnóstwo w autobiografii fragmentów, które na to wskazują, podkreślają uczucia, jakimi młody Wiechert darzy lasy gdzieś pomiędzy Mrągowem (niemieckie Sensburg) a Ruciane-Nidą (przed II wojną światową Rudczanny). Chociażby pisze tak: „(...) towarzyszyło mi jednak trochę uczucia uniesienia i ekstazy, kiedy wracałem do bliskiego mi otoczenia (...). O ile milszy dla ucha stawał się szum wierzchołków drzew w porównaniu z wszelką muzyką słyszaną w mieście. Długo też mogłem leżeć we mchu, przytulając twarz do ciepłych, drobnych roślin”2. Jego powroty po pobieraniu nauk w gimnazjum, po studiach, po pierwszych dorosłych obowiązkach zarabiania poza rodzinnym domem w Królewcu i nad Zatoką Kurońską zawsze kończyły się wyrażaniem w taki właśnie sposób emocji. Bardzo poetyckiego, czasami aż tak bardzo przeraźliwie przesiąkniętego tęsknotą i melancholią, że przywodzącego na myśl zdesperowaną afektywność powrotu nie na łono natury, lecz do łona matki: ciepłego, cichego, bezpiecznego, odgradzającego wrażliwego człowieka od niebezpieczeństw świata zewnętrznego. Faktycznie w mazurskich, pruskich lasach, tuż na skraju Piskiej Puszczy wielokrotnie dochodzi do połączenia Wiechertowskiego wnętrza i zewnętrza. Prawdopodobnie w jakiś dziwny, niepojęty współczesnemu człowiekowi sposób rodzi się w ten sposób humanizm Ernsta, który ulepia go jako wrażliwego poetę i literata, tudzież niezwykle tolerancyjnego i wyjątkowo rozumiejącego uczniów i studentów nauczyciela i akademika. Gdy pisarz nieco epatuje czytelnika mnóstwem nazw roślin i ptaków (ogromne wrażenie wywołują co rusz wplecione literackie opowieści, gdzie niczym Reymont w „Chłopach”, Myśliwski w „trylogii wiejskiej”, albo Thoreau w „Waldenie”, maluje na niebie, łąkach, drzewach, morzu, jeziorach mewy, żurawie, czaple, jerzyki gdzieś w oddali, lecące, znikające za horyzontem, lub ich głos, wyznaczający porę dnia, porę roku – cykl życia człowieka poza obrębem murów i zgiełku ulic miast), to znajdujemy w tym odpowiedź na jego pytania o wybór drogi życiowej, studenckiej, akademickiej, zawodowej w końcu. Być może w tym właśnie czasie rodzi się ledwo dostrzegalny konflikt Ernsta z ojcem, jakaś drobna szara chmurka nad miłością matczyną: „Kiedy wróciłem już do domu, nie miałem zupełnie czystego sumienia wobec ludzi z mojego leśnego środowiska. Raczej to ukrywałem za zasłoną niejednej niewinnej, długiej przemowy. Wiedzieli chyba, że pierwszy dzień pracy niekoniecznie przynosi od razu złoty medal. Nie pytali także zbyt wiele. Ojciec chciał chyba tylko skromnie dowiedzieć się o nazwy kilku roślin (...)”3.

Otóż właśnie, Wiechert filolog czy leśnik, może botanik? Nie zamyka się ani w drewnianej chacie na polanie, której dach pokryty jest darnią, ani, przynajmniej na początku, w książkach. Gdy zatrzaskują się za nim od środka uniwersyteckie bramy, szuka, przyznaje się, że błądzi, nabiera doświadczenia. Czytelnik tych królewieckich fragmentów autobiografii jest świadkiem drugiego już, po panteistyczno-przyrodniczych wyrażeniach uczuć, mistrzowskiego pióra Wiecherta, eleganckiego, interesującego, wcale nienużącego, bez swady, lecz delikatnie dociekliwego i obnażającego opisywany obiekt dzięki wrodzonemu zmysłowi obserwacji, który w połączeniu ze znakomitą interpretacją wyglądu zewnętrznego, zachowań i plotek tudzież pogłosek zanurza czytelnika w świat nie tylko akademicki (wykładowcy, studenci), ale i mieszczański (stancje, na których student Ernst pomieszkiwał). Nie ukrywam, choć to w jakimś sensie stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji, dość infantylnego czytelnika, że opisy postaci są dla mnie w autobiografii Wiecherta deserem, cygarem, kawą podaną w filiżance Rosenthal o kolorze écru. I nie tyle w pruskim Królewcu, weimarskim Berlinie, lecz kosmopolitycznym Wiedniu czasów austro-węgierskich. Owe przyjemności pisarz będzie serwował z wdziękiem nienagannego pod względem kultury, manier, języka i stroju kelnera podającego na srebrnej tacce także poranny dziennik. Zastanawiam się, czy użyć słowa „osobliwości”? Nie, jednak nie zamierzam. Postaci, o których Wiechert wspomina, to ludzie, z którymi się spotyka na swojej drodze studenta, nauczyciela, pisarza, podróżnika. Zawsze odnosimy wrażenie, że jego ocena, której prawie nigdy nie unika, jest sprawiedliwa. Nie w tym jednak rzecz. Czy to czasy, czy umiejętność pisarska, czy wrażliwość literacka, bądź cokolwiek innego, ale za każdym razem Wiechert opowiada nam o ludziach od Królewca, przez wschodni region nadbałtycki, Berlin, Francję, Szwajcarię aż po Bawarię. Jeżeli poetyka opisów przyrody, bądź raczej ekspresji uczuć autora związanych z mazurską i nadbałtycką naturą, daje obraz świata zastygłego w spokoju, boskim humanizmie, zaś odgłosy istnienia są anielskimi chórami, kierującego człowieka na ścieżki tylko wyższych uczuć, to za pomocą portretów ludzkich pisarz przedstawia czytelnikowi swoistą galerię Europy Środkowo-Wschodniej z muzeum pierwszej połowy dwudziestego wieku. Przy każdym obrazie znajduje się notatka sporządzona przez Wiecherta. Wskazuje na pochodzenie postaci (geograficzne, klasowe) i, co wydaje się najważniejsze dla tak wnikliwego obserwatora i klasyfikatora (jakież to podobieństwo do pracy przyrodnika!), wartość człowieczą osobnika. Nie wątpię, że autor przeprowadza owo dokooptowanie do odpowiednich zbiorów przez pryzmat swojej postawy intelektualnej i moralnej, wzorowanej nie tyle na Odrodzeniu i antyku, ale mazurskim panteizmie. Godne podziwu jest, że pisarz w ciemnych latach trzydziestych nie przekreśla osób zafascynowanych nazizmem. Dostrzega w nich strony jasne, wydobywa na wierzch, traktuje ich ze zrozumieniem. Podobnie jak w stosunku do komunistów.

„Waltera Husemanna odwiedziłem dwa lub trzy razy w Berlinie. Do niewielu ludzi czułem taką sympatię jak do niego. Był przekonanym komunistą, wierzył w swoje dogmaty, podobnie jak każdy człowiek żyjący wiarą”4.

„Jeszcze zanim zostałem aresztowany, moje książki przyczyniły się do zawarcia przyjaźni z ówczesnym nadleśniczym krajowym Badenii Wilhelmem Hugiem. Jeśli chodzi o jego przekonania, był niewzruszonym narodowym socjalistą, kawalerem złotej odznaki partyjnej, starym , ale mimo to , jak zanotowałem w dziennikach”5.

Wielokrotnie przy ważnych dla Wiecherta ludziach pojawia się słowo: „miłość”. Częstotliwość i – ze współczesnego punktu widzenia – nieadekwatność jego użycia wzbudza zniecierpliwienie, nawet zażenowanie. Wydaje się, że mazurski poeta szafuje emocją, ponad miarę nią obdarza. Mamy wrażenie, że powinna być zarezerwowana jedynie dla rodziców, żony, dzieci, kochanki. Cóż, jakże bardzo jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku, zaś Wiechert w dziewiętnastym. O jednym z najbliższych dla siebie mężczyzn pisze tak: „Gdybym nie wytrwał, nie zasłużyłbym na ponowne spojrzenie jego oczu. Nie mogę wyrazić tego inaczej niż w słowach: 6. Ileż w tym krótkim, prawie erotycznym, zdaniu wyraża się powieściowa poetyka sióstr Brontë, albo Wilkie Collinsa. Równoważenie miłości boskiej i ludzkiej, którą Wiechert kiedy indziej mógł odkryć, jak nie wtedy, gdy przytulał twarz do wilgotnego mchu i słuchał świergotu jerzyków?

Jak hojnie używa – bo wcale przecież nią nie obdarza – miłości, tak również zdecydowanie gani. A czasy ku temu szczególnie sprzyjają. Strofowanie jest przepełnione smutkiem, po wielekroć rezygnacją, oczywiście tęsknotą i ucieczkami do lasu, za granicę. Z głupotą, chamstwem, pozerstwem, hipokryzją, obłudą, pogardą w stosunku do ludzi, nienawiścią do otoczenia, butą spotyka się – rzecz jasna – już w środowisku akademickim. Cóż, i miłość, i humanizm, i wszelkie zło mieszają się w pruskim kotle. W początkowych rozdziałach Wiechert ów kalejdoskop moralności traktuje jako zwykłą różnorodność, być może spotkanie sielskiej mazurskiej wsi i wielkomiejskości, tudzież snobizmu magnaterii pruskiej. Następnie opisuje w ten sposób schyłek Republiki Weimarskiej i narodziny Trzeciej Rzeszy. Szczególne znaczenie ma tu udział pisarza w pierwszej wojnie światowej i prześladowania w trakcie drugiej, poprzedzone uwięzieniem w obozie koncentracyjnym. W „Moje życie, moje czasy” poświęca tym okresom najwięcej stron. Wydaje się to zrozumiałe. Tak ogromny przewrót w traktowaniu ludzkiego istnienia (nie wymagający tutaj przecież żadnego komentarza; odsyłam choćby do Primo Leviego, Hannah Arendt, Giorgio Agambena, Güntera Grassa) wywiera straszliwy wpływ na wrażliwym literacie i prowokuje do intelektualnych, moralnych, etycznych i religijnych rozważań podszytych zagubieniem, niemożnością tworzenia lub jego wzmożeniem. W tym czasie pisarz ucieka za granicę, podróżuje, próbuje się konfrontować z nową rzeczywistością, podobnie jak było po jego udziale w pierwszej wojnie światowej.

Tak czy inaczej, nigdy na długo nie przerywa pracy pisarskiej. Z niesmakiem wspomina działalność literacką w czasach nazizmu. Przerażająco, jak opowieści z okopów roku 1918, o strachu przed aresztowaniem w latach trzydziestych, czy o lęku o życie w obozie koncentracyjnym, brzmią opisy spotkań autorskich, którym przyglądają się ludzie z czerwono-białymi opaskami na ramionach z szydzącą czernią swastyką. Ta dramatyczna trwoga, tragiczna obezwładniająca bojaźń spowodowała, że pisarz zakopywał swoje relacje z tego okresu w przydomowym ogrodzie.

Tematem autobiografii „jest własne życie autora, jego koleje losów i czyny, zdarzenia, których był świadkiem, doświadczenia, których nabywał, ewolucja zapatrywań i postawy wobec świata” („Słownik terminów literackich” pod redakcją Janusza Sławińskiego7). Własne życie... Dopiero w jakiś czas po zakończeniu lektury skonstatowałem, jak mało w „Moje życie, moje czasy” jest Wiecherta dziecka. Być może na blisko czterystu stronach wspomnień znajduje się parę fraz dotyczących kilku- bądź kilkunastoletniego Ernsta. A to przy ojcu leśniku, a to jakieś słowa matki. Czy to wynik chłodnych relacji z rodzicami? Wszakże sporo o nich w książce pisze. Szczególnie dużo miejsca poświęca ojcu. Dramatycznie opisuje śmierć matki, o przypadkowym ocaleniu w czasie pierwszej wojny tak pisze: „Wydawało mi się, że uratowało mnie przed śmiercią poczucie obowiązku albo ocalił mnie duch mojej matki”8. Z kolei bardzo zdawkowo traktuje starszego brata, młodszego, zmarłego w 1895 roku, nie wspominając. Może to kwestia dość szybkiego opuszczenia domu rodzinnego i wadzenia się z sobą samym szukającym miejsca do pracy i tworzenia literatury w świecie albo mazurskich lasach?

Dziwne, powikłane i czymś zmącone są u Wiecherta bliskości z rodziną. W jakimś stopniu zakrywają ponurą mgłą jego pierwsze małżeństwo: „Trudno mi mówić na ten temat, jednak nasze światy – mój i żony – nie dopasowały się do siebie tak, jak sądziłem, co byłoby potrzebne, aby zrodziła się podstawa ogromnego spokoju”9. Ów spokój zapewniła sobie Meta Wiechert, trując się po stracie dziecka. Jej grób znajduje się na Mazurach. Nie było ani ciszy, równowagi, pogody, ani zatem miłości. Przynajmniej takiej, o jakiej pisze w „Historiach bliskoznacznych” Kazimierz Brakoniecki: „Spacerowali, pływali, siedzieli objęci, wspólnie czytali, kochali się w gęstwinie czasu, pogody i przestrzeni”10. My, ludzie, wychowani w czasach względnego spokoju, bezwzględnego braku wojny, pozbawieni straszliwych rozstań i nieszczęsnych wyborów, jak możemy zrozumieć oficera, ba! wybaczyć i nie pomyśleć o Wiechercie jako samolubnym, egotycznym, egocentrycznym, wielokrotnie zadowolonym z siebie bohaterze ojczyzny odznaczonym Żelaznym Krzyżem, nauczycielu i literacie szukającym tylko i wyłącznie spokoju, gdy: „W listopadzie urodził mi się syn, ale umarł, zanim go zobaczyłem. W moim domu nie rozumiano, że nie wziąłem wtedy urlopu. Ja z kolei nie rozumiałem, jak można myśleć w taki sposób, szczególnie kiedy umiera bardzo wielu synów i państwo nie ma czasu udzielić urlopu z powodu śmierci”11. Ta postawa nie jest naganna, nieetyczna, amoralna. Ona w jakiś sposób dowodzi braku miłości u Ernsta i Mety. Dopełnia wizerunek pisarza szukającego czegoś innego niż rodzina, dzieci. Przeraża zaś porównanie fragmentów, gdy Wiechert z czułością pisze o swoich przyjaciołach, ludziach bliskich spoza rodziny, poznanych na studiach, w wojsku, do tego nawet nie chłodu uczuciowego, ale jakiejś suchej okrutnie relacji, owiniętej w nieomylność własnych poczynań, które idą w parze z nadrzędnością… otóż właśnie, czego?

Ernst Wiechert nie pisze z dokładnością chronologiczną. Daty pojawiają się mniej więcej od lat trzydziestych. Często wraca wspomnieniami do tych samych zdarzeń. Nazwy geograficzne też nie pojawiają się zbyt często. Nie ułatwia czytelnikowi odnalezienie ważnych dla pisarza miejsc, ponieważ pomija szczegółowość. Dokładny z kolei jest w historii własnej twórczości. I to gratka dla czytelników zainteresowanych nie tylko samą treścią utworów, ale historią ich powstania, ówczesną sytuacją polityczno-społeczną kraju i emocjonalną Wiecherta, uczuciami autora związanymi z tworzeniem i wydawaniem książek. Niezwykle ważne wydaje się wymienianie imion i nazwisk współczesnych Wiechertowi pisarzy i poetów. Jego adwersarzy i braci po piórze. To kolejna gratka dla zainteresowanych niemiecką literaturą.

Książka wydawać się może nierówna. Wrażenia, uczucia, afekty, podniety przekreślają czasami całe strony, jakby autor się złościł, smucił, popadał w niezrównoważenie albo mistyczne uniesienia. Czasami dostrzec można podobieństwo do twórczości Hessego, z którym Wiechert spotkał się co najmniej raz. Bliższa jest takim fragmentom autobiografii „Podróż na Wschód” niż „Wilk stepowy”. Aczkolwiek wskazuje to na pewien kierunek dyskutowanych poglądów, który zapewne opanowywał spotkania niemieckich twórców literatury i poezji. Z kolei powojenna beznadzieja, szaleństwo straszliwych przeżyć, lęk przed przyszłością zdaje się przywoływać Imre Kertésza, porównywalnego oczywiście nie pod względem doświadczonych przezeń dramatów, ale człowieczej i literackiej wrażliwości.

Przyznaję, że prawdopodobnie nigdy bym nie sięgnął po Wiecherta, gdyby nie seria przypadkowych zdarzeń, i nie wiem, czy będę miał okazję poznać jego kolejne utwory. Poniekąd zrozumiałe jest, że w ważnych szkołach województwa warmińsko-mazurskiego, niegdyś olsztyńskiego, trzydzieści lat temu o Wiechercie się nie wspominało. Rozglądając się po miejscowym kulturalnym otoczeniu, widzę, rzecz jasna, Kętrzyńskiego, Holza, Nowowiejskiego. Ani słowa jednak od lat o Wiechercie. Dwadzieścia kilka kilometrów od Mrągowa, niecałe dziewięćdziesiąt od Olsztyna, około sto od Królewca. W miejscu dumnym choćby z pracy Zofii Licharewej, prawie równolatki Wiecherta, i wydanych niedawno wspomnień autochtonów.

Jerzy Lengauer
  1. Wydawnictwo Naukowe PWN, 2011.

  2. Ernst Wiechert, Moje życie, moje czasy, Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia”, 2016, przekład Krzysztof Gębura, str. 39.

  3. Tamże, str. 38.

  4. Tamże, str. 289.

  5. Tamże, str. 286-287.

  6. Tamże, str. 279.

  7. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2008.

  8. Ernst Wiechert, Moje życie, moje czasy, Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia”, 2016, przekład Krzysztof Gębura, str. 132.

  9. Tamże, str. 110.

  10. Kazimierz Brakoniecki, Historie bliskoznaczne w: Zakład biograficzny Olsztyn, Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia”, 2016, str. 272.

  11. Tamże, str. 145.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.