Recenzje > O filmach piórem bibliofila

Luty w kinie: „Sierpień w hrabstwie Osage”, „American Hustle”, „Out of the Furnace” i „Ona”

Sierpień w hrabstwie Osage

Sierpień w hrabstwie OsageFilm nominowany do tegorocznych Oscarów w dwóch kategoriach: roli pierwszoplanowej dla Meryl Streep i drugoplanowej dla Julii Roberts. Widz sam oceni, na ile jest to uczciwe i sprawiedliwe. Można mieć wrażenie, że Roberts uznała, iż korona należy się bardziej nobilitowanej, starszej aktorce, choć niekoniecznie ma to odzwierciedlenie w grze, skądinąd genialnej, obu artystek. Sam ich pojedynek aktorski, relacja, wojna matki i córki, dwóch wariatek, dwóch kobiet pokrzywdzonych, wulgarnych, zajadłych, zgryźliwych, z pomieszanymi uczuciami miłości do najbliższych jest palce lizać. To dialog na deskach teatralnych, gdzie reszta aktorów tylko asystuje. Porównanie do opery czy dramatu scenicznego jest nie od kozery.

Południe Oklahomy w 42 stopniowym upale obserwujemy jedynie momentami. Głównie aktorzy poruszają się w scenografii domu prawie pamiętającego epokę niewolnictwa. Szyby zaklejone, w środku półmrok, meble z ciemnego drewna. Światełkiem w mroku jest jedynie albo włączony telewizor, albo otwarte na zewnątrz drzwi. Pozwala to na skupienie się na wyśmienitych dialogach wprost od Woodyego Allena, gdy był najlepszej formie. Fabuła nie gra w filmie żadnej roli. Zostaje przyćmiona, odsunięta na bok przez emanację zgryźliwości, złości, ironii, cynizmu, zarzutów i bezradności w słowach, zdaniach, krzykach i wrzaskach. Obraz jest dość łatwy w odbiorze i poprowadzony przez reżysera w prosty sposób. Widz nie ma problemu z przewidywaniem kolejnych sekwencji, jedne dramaty wynikają z drugich. Aczkolwiek, jak w znakomitym thrillerze, nikt, czy może prawie żaden z bohaterów, nie jest czysty moralnie. Każdy ma przylepioną jakąś tajemnicę, jakiś brud. Każdy przyjeżdża na stypę, pozostawiając w szafie trupa, jednak z uchylonymi drzwiami.

W ciągu ponad dwóch godzin seansu trupy się wysuwają. Jedynym czystym jest Charles Aiken, grany przez Chrisa Coopera, któremu przypada rola komentatora złych czasów, dusznej atmosfery. Należy zwrócić uwagę na kolejną drugoplanową rolę (po „Zniewolonym”) Benedicta Cumberbatcha – Sherlocka o charakterystycznym uśmiechu.

Koniec filmu, awizowanego jako dramat i komedia jednocześnie, również bez zaskoczenia. Postacie tragedii znikają ze sceny po kolei po tym, jak zagrały swoje niezbyt etyczne kwestie. Na deskach zostają trzy aktorki: przejmująco wykrzykująca cztery imiona Streep, Czejenka – najsilniejsza z kobiet, która przejmuje rolę trzech córek i odjeżdżająca w nieznane Roberts.

American Hustle

American HustleŻadna komedia, żaden kryminał, lecz na wskroś smutny dramat o parze oszustów, jakich wiele w kinie. Jeżeli widz spodziewa się „Żądła”, to raczej proszę się nastawić na amerykańską wersję „Sztosu” bez skłonności aktorów do zagrań komediowych. Choć należy z tego wyłączyć Roberta De Niro, grającego z kamienną twarzą i śmiejącymi się oczami w kilkunastominutowej odsłonie wysłannika Meyera Lansky’ego, capo di tutti capi.

Film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach z lat 70. ubiegłego wieku, gdy FBI przeprowadziła akcję przeciwko korupcji w polityce. Przez to obraz naznaczony jest nieco stygmatem dokumentu, co potwierdzają narracje zza ekranu bohaterów. Jakby snuta była opowieść wspominkowa zza krat lub domu szczęśliwej starości.

Zachwyty nad grą Christiana Bale’a znajdziemy wszędzie. Oczywiście potwierdza to Akademia, nominująca aktora do Oscara za rolę pierwszoplanową. Rzeczywiście, jest genialnie swobodny w roli oszusta, dramatyczny w lęku przed przekroczeniem linii na styku mafii i polityki, przerażająco tragiczny w kontaktach z kobietami, żoną i kochanką. Równie fenomenalne, emanujące kobiecością, erotyką, są walczące o przetrwanie, pieniądze, mężczyzn Amy Adams (na jej grę zwrócimy dopiero uwagę, gdy nasycimy się podniecającą kolekcją prezentowanych dekoltów) i Jennifer Lawrence, którą należy podziwiać za odegranie głupiutkiej blondyneczki. To głównie one, partnerując Bale’owi, dają nam obraz epoki. Od mody, stylu po pożądanie, swobodę obyczajową, zepsucie.

Jednak to nie wszystko. Film pokazuje wiele innych aspektów tamtych czasów, które nastąpiły tuż po wojnie wietnamskiej i rewolucji młodzieżowej. Reżyser prawdopodobnie zamierzał przedstawić konsekwencje zmian po przełomie lat 60. i 70. a także to, co było przyczyną wydarzeń lat 80. A zatem: szaleństwo agentów federalnych po epoce Kennedy’ego i w czasie lub tuż po czasach Nixona, moc władzy i poparcia burmistrza pochodzącego z Brooklynu, parcie do przodu za wszelką cenę emigrantów. Tutaj role Bradleya Coopera i Jeremy’ego Rennera przyprawiają miejscami o dreszcze. Wyżynami reżyserii i sztuki aktorskiej są relacje między burmistrzem Polito i jego małżonką oraz agenta DiMaso z przełożonym Thorsenem.

Fałsz, obłuda, upokorzenie i krzywda. Wybuchy radości po dotarciu na szczyt, potem nagle upadek. Źli zostają ukarani, ci bardzo źli znowu schodzą do cienia, by rządzić stamtąd światem, dobrzy bohaterowie trzymają się za ręce. Żal tylko dwóch milionów dolarów i burmistrza Polito… Bez wielkich przenośni, ale za to z przesłaniem.

Out of the Furnace

Out of the FurnacePoprzedni film Scotta Coopera miał trzy oscarowe nominacje. „Out of the Furnace” żadnej, choć wydaje się o wiele ciekawszym i pod względem tematu, i pod względem gry aktorskiej. Na jednym z popularnych portali filmowych napisane jest, że film znajduje się na 3870. miejscu w rankingu światowym, sporo osób chce go obejrzeć, a i komentarze są dość pochlebne. Jednak filmu nie ma w kinach, tudzież nie zauważyła go krytyka. Czyżby był po prostu zły artystycznie? Mało oryginalny? Zbyt nachalny w odniesieniach? Może faktycznie to ostatnie? Należy wziąć pod uwagę, że to koprodukcja amerykańsko-angielska. I jakby ta współpraca zawisła nad tematem i stylem obrazu. Nie znajdujemy w nim niczego hollywoodzkiego w owym złym, popkulturowym znaczeniu. Za to sporo skojarzeń z Kenem Loachem, Jimem Jarmuschem i Michaelem Cimino. Po pierwsze kolor. Jest, ale jakby go nie było. Większość ujęć na zewnątrz wykonana późnym popołudniem lub wczesnym wieczorem i to na dodatek z dymami z kominów fabryki stali, przykrywającymi słońce. Owa domniemana szarość chodząca w parze z brakiem jasnego światła to czarno-biały Jarmusch albo Cimino wprost z „Łowcy jeleni”.

Po drugie, miejsce akcji jakby skopiowane właśnie z arcydzieła Cimino. Przemysłowe miasteczko pod Appalachami bądź fabryczne przedmieścia amerykańskiej aglomeracji. Z jednej strony las, dokąd wybierają się na polowania w weekendy mieszkańcy, z drugiej fabryka. Po środku jednopiętrowe drewniane domy. Dech w piersiach zapiera scena polowania na jelenie głównego bohatera Russella Baze’a, granego przez Christiana Bale’a i jego wuja, dziejąca się równocześnie z dramatem brata Russela – Rodneyem (fenomenalny Casey Affleck).

Po trzecie, społeczne przesłanie. O tym mówi sam tytuł. Rozumiem, że rzecz jest w wydarciu się fabryce, która niszczy zdrowie i pakuje do trumien całe męskie pokolenia mieszkańców. Przeraźliwie tragiczny jest tu Affleck, który wracając z ostatniej zmiany z Iraku, widzi umierającego ojca, niegdyś robotnika fabryki, i brata harującego tamże na spłatę długów Rodneya. Wspaniały jest Willem Dafoe w roli miejscowego gangstera, chroniący do ostatka Baze’a juniora przed upadkiem. Klasyczny wybór mniejszego zła. Niezwykle ważne w filmie jest to, że każda z kolejnych scen niesie ze sobą tylko i wyłącznie negatywne skutki. Jakby tragizm był przypisany do miejsca, mieszkańców i nikogo nie opuszcza. Owładnięci nim są i robotnicy fabryki, i miejscowi gangsterzy, i szef policji. Brak jest sugestii, że ktoś ten tragizm, czy nawet zło roznosi. Ono jest. Swoiste „Witajcie w Ciężkich Czasach” w wersji XXI wieku. Dramatu dopełnia fakt, iż opuszczenie tego ciężkiego do życia miejsca wcale nie jest szczęściem i nadzieją, lecz skazaniem na śmierć.

Ona

OnaBodajże pięć nominacji do Oscara, w tym dla najlepszego filmu. Nie takie jednak produkcje nie zdobywały publiczności kinowej i widzów w Internecie. Taką opinię podbudowałem sobie paroma notkami w prasie i twarzą Joaquina Phoenixa na czerwonym tle (plakat). Uznałem, że brak zazwyczaj ponurego spojrzenia aktora i wąsy to próba jakiejś nieudanej zmiany, powrotu do kina inaczej (przecież przerwa chyba czteroletnia do 2012 roku). Nie zawracałem sobie głowy. Oczywiście jest to problem naszej wiedzy o filmie, o kinie, o wartościowych produkcjach, nasyceniu Hollywoodem. I tak dalej, i tym podobnie. A że nie czytam ostatnimi czasy „Kina” i nie bardzo zdaję się na komentarze internetowe, to po prostu film odrzuciłem w niebyt. Do pewnego dnia, w którym znalazłem w jednym z ogólnopolskich dzienników kilkustronicową wkładkę w całości poświęconą „Jej” (co za zbieg okoliczności! Przecież oryginalny tytuł to „Her”). I obejrzałem…

Głęboki, smutny, zmuszający do mnóstwa trudnych do wyrażenia refleksji. Jeżeli poddamy się wyłącznie emocjom, to odbierzemy z ekranu przeszywający, rozpaczliwy, wyciskający łzy i wwiercający się tępym ostrzem w serce romans. Słuchając nieprzerywanego przez prawie dwie godziny miłosnego dialogu Phoenixa i Scarlett Johansson jesteśmy świadkami wybuchu przyjaźni, erotyki, potrzeby bycia razem, znalezienia dwóch pokrewnych sobie dusz we Wszechświecie. Ale jak w klasyku takiego gatunku – miłość nie może zostać spełniona, bo mur pomiędzy kochankami istnieje od samego początku i zburzony być nie może. Wisi nad nimi ponure odium mezaliansu. Mezaliansu, jakiego jeszcze w filmie i literaturze chyba nie było!

Film jest ostrzeżeniem przed teraźniejszością. Przed zrobieniem kroczku w przepaść. Jednocześnie nie przedstawia innej możliwości. Reżyser pokazuje krawędź i to, co znajduje się poza nią. Przerażające jest, że nie daje absolutnie żadnej nadziei. Uznaje, że procesy technologiczne nieodwracalnie będą zmieniały ludzką naturę, że nie mamy szans na obronę, cofnięcie się. Ba! Zrobienie kroku w tył, czy nawet tylko zatrzymanie się jest już dla człowieka niewyobrażalne. Zabrnęliśmy za daleko. Wizja, czy też odczytanie teraźniejszości jest bardzo realna, a zarazem science-fiction. Trochę w tym Asimova, trochę Lema. Uświadomienie tego, co prawdopodobnie czeka ludzkość, jest z kolei bardzo matrixowskie w swojej okrutnej nieuchronności. Jeżeli to, co istnieje obecnie w zakresie sieci internetowej, mediów elektronicznych jest niebezpieczne, to czające się za rogiem rozwiązania technologiczne jeszcze nie powszechne, ale już jak najbardziej możliwe, wprawiają w zdumienie i rozpacz. Zaś uświadomienie sobie, nad czym pracuje się w laboratoriach, przeraża. Przeraża świat, który powoli, acz niezmiennie, przewartościowuje nasze życie zawodowe, relacje międzyludzkie, erotykę, seks, rozrywkę, spędzanie wolnego czasu. Świat, w którym inną wartość będzie miała miłość. Ale samotność pozostanie ta sama. Chyba najbardziej niezmienne z ludzkich uczuć…

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.