Recenzje > O filmach piórem bibliofila

Czerwiec w kinie: „Ojciec Szpiler”, „Non-Stop”, „Blue Jasmine” i „Zakochani w Rzymie”

Ojciec Szpiler

Ojciec SzpilerJeden z najlepiej ostatnio ocenianych przez krytyków filmowych obrazów. Bardzo pozytywna recenzja w którymś, z tegorocznych oczywiście, numerów „Kina”. Niezła punktacja w prowadzonym w tymże miesięczniku rankingu. Nie ma się co dziwić. Film wyrasta ponad to, czym karmi nas produkcja popkulturowa. Odbiega diametralnie od sieczki. Ten chorwacki obraz zareklamować warto jako porównanie do serii filmów o Don Camillo (niezapomniany i kochany z pewnością Fernandel) i burmistrzu Peppone. Ich sporach, waśniach, porozumieniach. Komediach i żartach podszytych smutkiem czasów. Bo pamiętam czasy, gdy pojawiły się magnetowidy. Nawet nie w mieszkaniach a w miejscach, gdzie puszczano z nich filmy dla czasem skromnej, czasem nie, widowni. Widowni jednak z reguły wyselekcjonowanej, ponieważ było trudno się dostać na taki seans. Domy kultury, świetlice, sale rekolekcyjne. No i tam królował właśnie „Don Camillo”. Jednak przecież nie o nim ma być mowa.

„Ojciec Szpiler” mieści się gdzieś między serią z Fernandelem a komediami, które próbują za fasadą żartu dać coś więcej o świecie, społeczeństwie, kulturze. Z reguły to coś więcej jest smutne, przygnębiające. Bywa, że i tragiczne, nawet koszmarne, jeżeli mogę przyjąć takie stopniowanie. Trochę Braci Marx, o Charlie Chaplinie nie wspominając. Może też trochę współczesnej komedii francuskiej typu „Nietykalni”, „Plotka”, „Jeszcze dalej niż północ”, „Nic do oclenia”. W „Ojcu Szpilerze”, produkcji chorwackiej, mamy dodatek południowy. Pewne tchnienie emocji, nerwów, szaleństwa w bronieniu swoich zasad i postaw, lecz także konsekwencję w ich łamaniu. To konglomerat od Bałkanów, przez Włochy i Grecję, do Hiszpanii i Portugalii. Wariactwo bieganiny rodem z Braci Marx, postaw macho jak u Latynosów, zacietrzewienie i ksenofobia jak pośród różnych narodów i religii kotła bałkańskiego. Do tego wszystkiego mamy odniesienia. To nie są nawet metafory, delikatne wycieczki, ale jasny obraz problematyki południa Europy. Rzecz dzieje się tuż po wojnie na Bałkanach. Mała mieścina. Raczej nadmorska wieś niż miasto. Ogromna rola proboszcza w tymże małym społeczeństwie, które zostało uformowane przez powojenne zmiany granic i kulturowo, i religijnie. Można się domyślić, jakie kłopoty to niesie. Lecz akurat tutaj są z tego tylko żarty. One się jednak kończą, gdy w grę wchodzi umiłowanie południowych samców do podbojów seksualnych. Plansza do gry leży na probostwie, a pionki i kostka w konfesjonale i kiosku. Problemy zaczynają się, gdy do gry opartej na seksualności i konserwatywnych rodzinnych tradycjach Południa wchodzi ojciec Szpiler i miejscowy kioskarz. W momencie, kiedy zasady gry wymykają się im z rąk, pojawia się dramat. Jest ich udziałem, lecz mimo wszystko i wbrew pozorom nie za ich przyczyną. Koszmar dotyka innych. A film z komedii zamienia w tragedię, mówiącą o bardzo aktualnych sprawach, w których o wiele ważniejszą rolę odgrywa biskup pomocniczy niż przekłuty kondom.

Non-Stop

Non-StopSpośród sensacyjnych (nie kryminałów!) filmów wyłuskana przez recenzentów nieco brudna perełka. Być może, dlatego że po trosze w produkcji francuskiej. Być może, dlatego że znudzeni i zawiedzeni jesteśmy kolejnymi niemrawymi „Szklanymi pułapkami” i „Mission impossible”, gdzie zatracone zostają dialogi, a dokumentuje się jedynie kolejne eksplozje. John McClane postarzał się jak Indiana Jones. Ma, jak i tamten, dorosłego syna. Zatracił swoją swadę językową. Rozbawiać ma co najwyżej jego „Sorry”, gdy niszczy kolejne limuzyny na moskiewskich ulicach. Ech, i te pościgi samochodowe to nie „Bullitt”…

Na ekranie cierpiąca alkoholem, zmęczona pracą, nieco przerażona niechęcią do lotów twarz dawnego Rob Roya i Qui-Gon Jinna. Odznacza się na niej cała dramaturgia klasycznego noira. Jeżeli facet, który nie znosi latać, wsiada do samolotu, wiemy, że będą kłopoty. Tym bardziej, jeśli wraz z kamerą przesuniemy wzrok po twarzach przechodzących przez check in a potem zajmujących miejsca w samolocie. Fantastyczna parada terrorystów! Z racji zawodu Liam Neeson, obecnie Bill Marks, robi to samo. I on, i widzowie są w tym samym miejscu. Tak samo podejrzliwi. I tak samo skazani… Mistrzostwo nieprawdopodobne! Przecież nie możemy się spodziewać, że w locie z Nowego Jorku do Londynu (chyba, w każdym razie do Wielkiej Brytanii) będą sami schludnie ubrani, uśmiechnięci i spokojni biali przedstawiciele wyższej klasy średniej, niewzbudzający podejrzeń a wręcz zachęcający do zawarcia znajomości. O, siło sugestii! O, mocy kulturowych błędów! Jesteśmy w „Szklanej pułapce” za najlepszych czasów. Metalowa pułapka na wysokości iluś tam tysięcy metrów. Za szybami z minus kilkadziesiąt stopni. Wypatrujemy terrorystę (albo, uwaga! terrorystkę, ponieważ w pewnym momencie będziemy się zastanawiać skąd ta odsłonięta blizna po operacji tarczycy… a będzie ku temu powód…). Zaczyna być duszno, mimo że działa klimatyzacja. Noc. Oświetlenie przygasa. Błyska obudowa tylko jednego telefonu. Czy na pewno jednego? Komu pot spływa po skroniach, po plecach? Temu, który zamyka się w toalecie i wie, jak uniknąć alarmu dymnego, paląc papierosa? Nieznanej nikomu stewardessie? Policjantowi ze Stanów? Murzynowi? Muzułmaninowi? Drugiemu pilotowi? To pytania prosto z kryminałów Agathy Christie. Znowu, zatem odwołanie do klasyki. Zamknięta przestrzeń. Klaustrofobia nie dość, że fizyczna, to właśnie taka staroświecka, mentalna. Z niepokojem patrzymy po znajomych już przecież twarzach. Pewne niewytłumaczalne napięcie zaczyna towarzyszyć wszystkim, naładowując serca i mózgi obarczaniem winy każdego innego. Zaczynają padać trupy. Cicho, w zamknięciu. Ostrzeżenie zna tylko ten jeden, najważniejszy. Miota się. Najpierw w sobie, potem przenosi je na wybranych, zaufanych. Jednak i ci stają się nagle podejrzani. Owo podejrzenie jak niewidoczny i bezgłośny huragan toczy się po samolocie. W końcu wybucha. I w nim, i w pasażerach. Dotychczasowy niepokój ma teraz moc rażenia bomby podłożonej przez terrorystów. Nie oszczędza nikogo. Ta odrobina zaufania, która musi przecież istnieć, odbija się od ścian i przykleja co rusz do kogoś innego. Jak pistolet trafiający przypadkiem w niepowołane ręce lub przesuwający się po podłodze.

Cóż, dziwna rzecz, ale im samolot był bliżej Stanów Zjednoczonych, film, fabuła, bohaterowie, sceny, sekwencje były bardziej francuskie, angielskie. Bardziej tajemnicze, bardziej ekscytujące, niepokojące… Im bliżej Europy, zaczyna się po prostu film amerykański klasy B, no, może trochę wyższej. Takie B z bardzo małym plusikiem.

Blue Jasmine (2013) i Zakochani w Rzymie (2012)

Blue JasmineWoody Allen czasami przywiązuje się do aktorów i daje im role w dwóch, trzech, kilku filmach po kolei. W tychże dwóch gra Alec Baldwin. Niby role drugoplanowe, ale jakże sugestywne. W „Blue Jasmin” jest szatanem, który prowokuje jedną z adoptowanych sióstr do podpisania cyrografu. Omamia ją kochaniem, miłością, komplementami. Obdarza ją klejnotami, pieniędzmi, bogactwem materialnym wszelkiego rodzaju. Za duszę. To przewrotny szatan, ponieważ poświęca się sam, żeby dopaść Jasmin. Jasmin innego wcześniej imienia. Hal, mąż Jasmine, odchodzi z jej życia, odchodzi ze swojego życia człowieczego. Tym samym zabiera dotychczasowe życie Jasmine. Nie tyleż materialne, ale i duchowe, emocjonalne. Przewraca jej psychikę do góry nogami. Swoją śmiercią wtrąca ją w odmęty szaleństwa. Ruiny finansowej. Alkoholizmu. Prozacu. Jasmine na początku tego nie widzi. Czy raczej nie chce zobaczyć. Jest ileś aktów rozpaczy. Drogie ubrania. Lot klasą biznesową. Myśl o dokończeniu przerwanego za przyczyną diabelskiego kuszenia magisterium, czy też nowych studiach zamiast o pracy. Z kieliszkiem drogiego alkoholu w ręku i garścią prozacu wprowadza się do siostry. Dwie kompletnie różne kobiety bez wątpienia darzą się uczuciem. W jakiś sposób chcą naprawić to, co zdarzyło się, gdy Jasmine wyszła za mąż za Hala. Jednak niszczący wszystko diabelski oddech podąża za Jasmine do domu Ginger. Każda próba wyjścia na prostą obu kobiet jest złudzeniem. Formuła jest niezwykle prosta. Nadzieja, kuszenie, obezwładnienie, poddanie się, rozczarowanie, rozpacz, beznadzieja, samotność, powrót. Szatański Hal triumfuje zza grobu, z piekieł. W zasadzie każde wyjście z mieszkania Ginger obu kobiet, spotkanie kogokolwiek na swojej drodze jest mniejszym lub większym dramatem. Mistrzowski Woody Allen nurza się w smutku i żartach. Chyba zbyt mocno drwi, zbyt złośliwie, zbyt cynicznie z ludzkiej głupoty, z wad, niedostosowania, nieumiejętności życia. Być może przemyca siebie. Wiemy wszakże, że wcale nie musi występować w reżyserowanych przez siebie filmach, żeby nie umieć wyzłośliwiać się sam z siebie. Tę przesadę zdecydowanie pokazuje nam rola Jasmine, genialnie zagrana przez Cate Blanchett. Piękną, zimną, niebieskooką blondynkę. Miejscami wyniosłą. Miejscami szaloną. Tragicznie pokazaną w ostatniej scenie filmu, gdzie złudzenia wcale się nie kończą, a wręcz zaczynają…

Zakochani w RzymieI znowu nie Nowy Jork, lecz Rzym. Tym razem nie jazzowo, lecz zakochanie. Alec Baldwin w roli podstarzałego, doświadczonego, nieco zniechęconego życiem, miłością, podbojami finansowymi, zawodowymi, erotycznymi Kupidyna. Ów aniołek jest nie niebiańsko logiczny, racjonalny i przezorny. Uczepił się pewnego młodego człowieka i przez prawie cały film ostrzega go o skutkach przyjęcia pod dach owego młodzieńca, Jacka, i jego dziewczyny Sally, przyjaciółki tej ostatniej, Moniki. Wszystko jest jasne aż do bólu. Tenże Kupidyn nie byłby w zasadzie potrzebny, żeby przewidzieć, co się stanie. Wiadomo, Jacka, mimo postanowień i zaprzeczeń, ostrzeżeń z każdej strony, zakochuje się w Monice. Rola Johna (także mentor zawodowy Jacka), Baldwina, polega na tym, że musi wyczekać moment, gdy Jack nadstawi swoją pupę do strzału z miłosnego łuku. Strzała jest zanurzona wcześniej w duszy Sally. Cóż, ma za zadanie przywrócić uczucie, związek. Ba! Przywrócić racjonalizm, spokój. Zadbać najzwyczajniej o przyszłość, której różowy kolor nagle zszarzał po wprowadzeniu się Moniki. Mamy tutaj trochę podobny schemat jak w późniejszym o rok „Blue Jasmin”. Aczkolwiek bardziej żartobliwy, swawolny, frywolny. Mniej niebezpieczny. Mniej tragiczny. Na marginesie Jacka i Moniki szaleje Woody Allen z filmową żoną, dając popis nieocenionej w jego wykonaniu neurozy, depresji, lęków i cynizmów. Obok bawi się Penelope’a Cruz, świetna jak w „Vicky. Cristina. Barcelona”. Jakże ona to robi, emanując erotyką, południowym szaleństwem, tym nieprzejmowaniem się niczym?! Lecz to nie wszystko. Na dodatek mamy Roberto Benigniego. Spokojnego. Zasiedziałego. Zadowolonego z życia. Rzymianin. Urzędnik. Trwa to moment, bo wszystko wali się w chwili, gdy Woody Allen, reżyser, postanawia wziąć go na swój cel, zabawić się nim, pokazać, co naprawdę rządzi życiem ludzkim. A rządzą głupie media, gdzie idiotami są i je tworzący, i ci, którzy przygotowują do nich materiał, i ci, którzy są bohaterami tychże mediów, tychże materiałów. Leopoldo zostaje rzucony w fale głupoty. Najpierw się z nimi zmaga, walczy, próbuje płynąć pod prąd, wydostać się na brzeg. Lecz po jakimś czasie się poddaje. Potem zaczyna się lubować w kołysaniu. Widzi w tym przyjemność. Gdy przyzwyczaja się do kołysania, gdy już to kocha, gdy nie wyobraża sobie Bettego życia, nagle zostaje wyrzucony na brzeg. Cierpi strasznie. Na szczęście jedynie chwilę. Podaje mu rękę żona… Nauczka, prawda? Tak, Woody Allen uczy w tym filmie. Uczy Jacka, uczy Leopolda, uczy innych. Niektórym daje szansę poprawy, powrotu na dawne dobre tory, innych zostawia samych sobie, jakby nie wierząc, że można by coś jeszcze z nimi uczynić.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.