Recenzje

„Sońka” – Ignacy Karpowicz

„Sońka” – Ignacy KarpowiczNa scenę Teatru Narodowego w Warszawie wychodzi aktorka i śpiewa dumkę. Jedyną scenografią jest stodoła. Najpierw głos jest nostalgiczny, melancholijny. Po chwili dociera nutka niepewności, zdumienie światem. Dopływa do nas melodyjne zażenowanie. Bardzo, niezwykle lekko przechodzi w upojenie, kochanie, spanie, marzenie. Wydziera się tęsknota! Nagle długie zwrotki smutku. Wybrzmiewa opowieść o trudzie, pracy, dzieciństwie. Czasem głośniej, gdy opowiada o ojcowskim kochaniu. I ciszej, gdy boli, bo to się nigdy nie skończy. Trwożliwie, bo trwogą jest myśl drążąca duszę życzeniem i modlitwą kierowanymi ku Bogu, polom, krowom, kupie gnoju, łąkom, lasom, poduszce przesiąkniętej potem ojca i łzami Soni, izbie dusznej od oddechów braci. Modlitwa o śmierć ojca. W końcu krzyk tragedii, dramatu. Wrzask. Gwałt. Coś bardziej bolesnego i upokarzającego niż gwałt. „Ciapier srać ni budzisz, job twaju mać”. Coś nienazwanego. Mikołajek cierpiał? I o tym cierpieniu przejmująca pieśń. Żeby był. Żeby został. Prawie kołysanka przerywana zawodzeniem, a gdy sił brakło już tylko chlipaniem. Cichuteńko się robi. W tonie odchodzą dudnienia armat, przemarsz wojsk, chrzęst gąsienic, oddalają się strzały. Być może w dumce pobrzmiewa i kadisz. To już nie śpiew a szept. Przecież o śmierci się szepce. Śmierci Mikołaja, Joachima, Miszy. Jakże można o tym głośno, gdy trudno wydobyć z siebie głos. Gdy twarz w trawie. A trawa, wilgotna ziemia gdziekolwiek, bo gdziekolwiek groby. Świat cały to tyle, ile można przejść piechotą przez połowę dnia i wrócić tuż przed zmrokiem. Świat cały to Podlasie, Białoruś, Polska, droga do Stalingradu, droga do Warszawy, Niemcy, Ameryka Środkowa. I groby na tym świecie całym. Tylko, gdzie koty mają dziewięć żywotów a psy dwanaście? Być może jedynie w bajce o szeptusze Soni. Soni Białej i Soni Kulawej. Władczyni Królowego Stojła. U nóg, przy tronie leżą wieczni obrońcy: Jozik Pasterz Myszy i Borbus Dwunasta. Dumka zamiera. Sonię zasłania Igor Grycowski. Reżyser. Tak naprawdę Ignacy. Tak naprawdę nazwiska innego. Jakoś bardziej bliższego w brzmieniu niepolskim. Bliższego nazwiskom sąsiadów Soni niż Warszawie.

To mogła być dumka. To mogła być opowieść z Ukrainy. Zatrważająca jak ukraińskie fragmenty „Łaskawych” Littela. To mogła być dumka czeska, jak „Sklep przy głównej ulicy” Grosmana. To mogła być dumka polsko-mazursko-zabużańska jak „Róża” Smarzowskiego. Zniewalająca, karząca odwracać oczy i zatykać uszy w swym okrucieństwie, brudzie, kale, moczu, spermie i krwi. To mogą być jakakolwiek dumka. Jakakolwiek pieśń spod Łomży z zawodzeniem wśród płomieni ogarniających stodołę. To mogło być cokolwiek, co wyśpiewano o sześciu latach Środkowo-Wschodniej Europy. Co wyśpiewano w literaturze, w filmach, na scenach teatrów.

Co z tego wyśpiewania pyta Ignacy Karpowicz? Mercedes zatrzymujący wśród pól w innym świecie. I nie wiadomo, jaki to świat. Czy przeszłości, czy przyszłości, czy teraźniejszości? Igor nawet się nie zderza z rzeczywistością inną. On przechodzi w sposób baśniowy. A tamże czas nie ma znaczenia. Wiemy to przecież choćby z „Opowieści z Narnii”, czy „Alicji w Krainie Czarów”. To świat, gdzie kot Jozik i pies Borbus myślą na głos. Ludzki głos. A może to Igor za sprawą szept uchy słyszy myśli Jozika i Borbus?

To dziwne, jaki ten świat z Karpowicza jest daleki i bliski. Jak blisko jest do warszawskich scen teatralnych. Wsiąść w samochód i na przykład siódemką… A w drugą stronę tylko minąć rogatki, zjechać z asfaltu... I w tę stronę około dwustu kilometrów, i w tę. Tu reżyser od mercedesa, najnowszego iphone’a, ułożonych włosów, oklasków, premier, wywiadów, tam cztery domy, w tym jeden zamieszkany jedynie przez pająki i myszy. Lecz i tu, i tam tak samo działa nasza mała ojczyzna. Coś się zdarza i można wyśpiewać dumkę. O nadziei, ale przede wszystkim nocach nieprzespanych. Nocach Sońki. Nocach Igora. Nocach, które krok za krokiem w ciemności pól białorusko-rusko-żydowsko-polskiego Podlasia, krok za krokiem w światłach reklam metropolii, huku Wisłostrady, przynoszą odrzucenie. Tutaj, na wsi „Ty ni swaja”. Tam, w stolicy nieprzychylne recenzje krytyków. Na wsi nie patrzą, nie mówią, nie zbliżają się. W Warszawie piszą, gwiżdżą. Lecz w końcu i tu, i tam się znika. Dziewięciu, dwunastu żywotów nie ma człowiek. Nawet szeptucha Sońka. Nawet reżyser Grycowski.

Mnóstwo jest odniesień w tej bardzo króciutkiej książeczce. Do współczesności. Do elit warszawskich i nie tylko warszawskich. Do historii Polski. I nie tylko polskiej, bo Żydzi, bo Białorusini, bo Niemcy. Dużo tutaj dialogu z literaturą. Także Karpowicza z Karpowiczem. Głównie jednak to książka o miłości. Przerażającej, bo ukaranej okrutnie.

Za sprawą tej książki Karpowicz jest według mnie głównym kandydatem do nagrody literackiej Nike. Do nagrody gdyńskiej nie została nominowana. Za późno wydana?

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.