Recenzje

„Sardynka” – Kornel Maliszewski

SardynkaNie jestem w stanie dojść do sedna, odkryć kwintesencji „Sardynki” Kornela Maliszewskiego. Aczkolwiek udało mi się to podobno w przypadku „Wintro” – poprzedniej książki pisarza. Dzięki temu, dzięki krótkiemu esejowi o „Wintro” miałem przyjemność przeczytać „Sardynkę”. Otrzymałem ją jakiś czas temu pocztą wprost od autora. Prawie od razu rzuciłem się do czytania. Byłem ciekawy, co Maliszewski znowu mówi o Polsce w kolorze czarno-białym? Pozwoliłem czasowi płynąć. Tekst o „Sardynce” miał się wykluwać, pokazywać za rogiem, odkrywać kolejne linijki, układać. Nic z tych rzeczy. To, co się ukazało tuż po lekturze, zostało. I niczego więcej wyobraźnia nie dokooptowała. Chyba wstyd. No bo w końcu jak to? Zmierzyć się z książką i przegrać? Nie wiedzieć, co się przeczytało? Żyć z tą świadomością? Co mi zatem przyszło do głowy? Co się objawiło i nie potrafi opuścić ani dopuścić żadnych innych myśli, pomysłów? Tytuł powinien brzmieć nie „Sardynka”, ale „Sardynki”, bądź „Puszka sardynek”. W oleju albo oleju i pomidorach, leży kilka zgniecionych sztuk. Ruch widelcem i zaczynają się mieszać drobne ości, ogony, oczy wpatrzone w cienki metal. Wydaje im się, że się ruszają, pływają, przemieszczają się. Że żyją. W powolnym ruchu oleju. W ruchu, który powoduje ktoś inny, palcem, widelcem. Sardynka jest skazana na mieszkanie w puszce. Jak kawalerka w bloku z wielkiej płyty. Jak mieszkanie komunalne ze wspólną ubikacją na korytarzu. Chyba że ma szczęście i przypadkiem zostanie pomylona z welonem i ktoś wrzuci ją do akwarium. Jak Anastazję. Ale czym się różni puszka od akwarium czytelnicy dowiedzą się z opowieści Sardynki, zaczynającej się na setnej stronie. A raczej jaki przygnębiający jest brak różnic między podmiejską willą a jednopokojowym mieszkaniem. Sardynki mają w charakterze ucieczki. Wyskakują wówczas z puszek i akwariów, z ciasnych mieszkań i przestronnych willi ciasnych obyczajami. Od lat powstają o nich książki. Znamy je bez wątpienia. To „Lot nad kukułczym gniazdem” i kilka innych powieści Keseya, „W drodze” Kerouaca, „Zen i sztuka oporządzania motocykla” Pirsiga, parę krótkich opowieści Hessego z „Podróżą na Wschód” na czele… Dlaczego te tytuły przychodzą na myśl od razu? Nie bez kozery oczywiście. Przecież narrator, alter ego autora, daje swojemu bratu, Kamilkowi, w prezencie „W drodze” Kerouaca, zapraszając go w ten sposób do… wspólnej drogi. Lecz jakże to jest przewrotne! Ta droga nie jest wyzwoleniem od drobnomieszczańskiej obyczajowości, czy nowobogackiej obłudy, lecz wyrwaniem z komputerowo-pornograficzno-narkotycznego obłędu. A żeby było bardziej obłędnie, to prawie jak u Williama S. Burroughsa: czym się strułeś, tym się lecz! Zapewniam, to jedna z lepszych scen w książce.

Starszy braciszek zaś jest w drodze. Na drodze, jak kiedyś mawiano. Brodzi w oleju i pomidorach, próbując przekroczyć granice aluminiowej puszki. Gdybyśmy szukali tutaj manifestu beatników dwudziestego pierwszego wieku, to lepiej nie zaglądajmy do powieści. Tak jakby u Smarzowskiego szukać czegoś innego niż krzywego zwierciadła brudu i smrodu. Jak u Barei smutnej ironii. Maliszewski jak i oni, na swój młodzieńczy (?) sposób mówi „Oto Polska właśnie”, choć równie dobrze może to być każdy inny kraj świata. Maliszewski jakby troszeczkę, tak zza rogu, zza kurtyny strzela półsłówkami, pół-zdaniami w to, czym żyjemy. Nawet trudno wymienić, bo trzeba byłoby decydować się, co wybrać. Telewizję? Reklamy? W zasadzie wszystko, co rządzi naszym czasem wolnym, gustem. Co nas uwstecznia, oddala nawet od namiastek kultury. Pisarz wyje: brodzicie w gównie! Pokażę wam młodego człowieka. Bez względu na to, czy pracuje, czy nie. Czy studiuje, czy naciąga starsze babki na seks, bądź pieniądze. Czy na etacie, czy dorywczo. Brodzi w oleju, w ekskrementach. Kloaka nas wciąga. Drobnomieszczańska. W końcu nie będziemy mieli nawet siły wyciągnąć ręki i zawołać o pomoc. Będziemy się tylko przyglądać. Zza łopaty, znad monitora. Sardynki śmierdzące olejem. A dla lepszego samopoczucia pokropione sokiem z cytryny. Gdzie jesteś nadziejo? Wiaro jakakolwiek? A znaleźliśmy je u Smarzowskiego? Nie. Tylko się głupio śmiejemy. Wydaje się nam, że rechoczemy z tego, co na ekranie, co na kartach powieści, lecz przecież śmiejemy się z siebie. Bądź odwracamy się z niesmakiem, uważając, że to zbyt brudne, zbyt dosadne, bez słownika terminów literackich, bez koncertów brandenburskich. Lecz to właśnie my. Wóda, papierochy, bluzgi i uzdrowiskowo-sanatoryjne koncerty, które rozbawiają już nie tylko kurorty, ale każde miasteczko posiadające amfiteatr.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.