Recenzje > John Irving

Małżeństwo wagi półśredniej

W roku 1974 John Irving publikuje swoją kolejna, trzecią powieść, zatytułowaną „Małżeństwo wagi półśredniej”. Muszę przyznać, że jest to jedno z tych dzieł mojego ulubionego autora, które niespecjalnie zapadło mi w pamięć. Sięgnęłam zatem do tego tekstu raz jeszcze, by odświeżyć sobie fabułę i bohaterów, a następnie przybliżyć je nieco czytelnikowi. Postaram się jednocześnie wybrać jak najzgrabniejszy fragment, by zachęcić do sięgnięcia po tę pozycję. Znajdują się w niej całkiem smaczne momenty (jak również te raczej niesmaczne… ale urzekające, jeśli wziąć pod uwagę sprawność pisarską autora!) i chociażby przez wzgląd na nie (jedne i drugie…) – warto się zapoznać z tą niezbyt długą powieścią.

Książka opowiada historię dwóch małżeństw, których losy splatają się w dość niezwykły sposób. Bohaterowie różnią się znacznie między sobą: narrator jest pisarzem powieści historycznych, jego żona Ucz jest „przyszywaną” Rosjanką, cudownie ocalałą z II Wojny Światowej, Severin Winter, drugi mężczyzna w kwartecie – zapaśnikiem, a jego żona Edith, podobnie jak narrator jest pisarką.

Relacja obu par to tak zwany „czworokącik”. Z początku wizja poczwórnego związku wydaje się interesująca, podniecająca i mamy wrażenie, że dobrze wpływa na obie pary. Jest to zawsze jakieś urozmaicenie, „powiew świeżości” we wzajemnych stosunkach małżonków. Jak się spodziewamy, nie trwa to jednak długo i w końcu pojawiają się kłopoty w postaci nieoczekiwanej miłości (nie do tego partnera, co potrzeba…), a w związku z tym także zazdrość. Okazuje się, że pomimo najlepszych ustaleń, nie zupełnie możliwa jest całkowita równość w takiej relacji. Co dalej można zrobić z taką sytuacją?

Powieść ma bogate tło historyczne. Akcja dzieje się w różnych czasach i miejscach: w Austrii, w czasie II Wojny Światowej, w Ameryce, we Francji, w Niemczech… Można pod tym względem odnaleźć różne podobieństwa do fabuły pierwszej powieści „Uwolnić niedźwiedzie”. W swojej osobistej klasyfikacji zaliczyłabym „Małżeństwo…” do kategorii wczesnych utworów autora, które znacząco różnią się od późniejszych, co jeszcze postaram się wykazać. Wracając jednak do meritum…

Narracja snuje się w typowym, irvingowskim opowiadaniu historii. Akcja jest jakby drugorzędna. Zdarza się sporo anegdot (na przykład o tym jak w czasie wojny matka Ucz schowała córkę w brzuchu zdechłej krowy, by nie znaleźli jej Rosjanie) i dygresji (o rodzinach bohaterów, zdarzeniach z przeszłości). Wszystko to ubarwia powieść, nadaje postaciom tak zwanego „mięsa”. Wiemy o nich w zasadzie wszystko. Można powiedzieć, że ta książka jest rozbudowaną charakterystyką porównawczą czworga ludzi, których łączy z początku tylko seks na zasadzie wymiany partnerów. Później sprawa zaczyna się komplikować, kiedy do głosu dochodzą uczucia. Okazuje się, że nie da się zupełnie panować nad nimi tak, jak by sobie życzyli bohaterowie.

Interesujący jest pomysł Irvinga na ogarnięcie całości tekstu. Została ona ujęta w rozdziały, których tytuły sugerują, że chodzi o zawody zapaśnicze. Są profile zapaśników, rozgrzewka, oszacowanie wygranej, mistrzowie i wicemistrzowie. Irving sam przez długi czas trenował zapasy, ta dyscyplina, obok pisania jest jego największą pasją. Podczas zbierania materiałów do najnowszej powieści („Zanim cię znajdę”) postanowił zrobić sobie tatuaż (co miało mu pomóc w konstruowaniu jednego z bohaterów, uzależnionego od tatuowania się). Jest to schemat maty zapaśniczej na wewnętrznej stronie prawego przedramienia. Nie pytajcie skąd wiem…

Małżeństwo wagi półśredniejO jednej rzeczy być może należy czytelnika uprzedzić. Tak naprawdę książka jest przesiąknięta seksem i przede wszystkim to właśnie jest jej motyw przewodni. Nasuwa się zatem pytanie, dlaczego nie zapadła mi ona w pamięć? Taki temat? Ano może właśnie dlatego, że (wbrew pozorom?) seks sam w sobie to motyw niespecjalnie skłaniający do refleksji. Zresztą również w „Małżeństwie…” znajdziemy cytat z narratora: „Ale seks to tylko środek doraźny”. (Wydaje mi się, że osoby skore do zgorszeń zapewne nie sięgną po tę książkę, bądź mogą być nią zniesmaczone. Ostrzegam na wszelki wypadek.)

Pomimo wszystko jednak, moim zdaniem, problem seksu, rozmawiania o seksie, szczerości w tym temacie oraz przełamywania tabu przedstawiony został przez Irvinga naprawdę ciekawie, niekonwencjonalnie, z dużą dawką poczucia humoru i z ogromnym dystansem. Zachęcam do lektury!

Fragment (pochodzi mniej więcej ze środka powieści, z rozdziału „Kto wygrywa? Kto przegrywa?”):

Im bardziej oddalali się od Austrii, tym robiło się cieplej. Severin miał nosa, gdy chodziło o wodę: wiedział, w którym miejscu skręcić z głównej autostrady, aby po chwili dotrzeć nad jezioro. Gdy tylko zaczynał doskwierać im głód, Severin natychmiast znajdował wioskę, w której mogli coś przekąsić. Kiedy w ciągu dnia rozmawiali o rękodzielnictwie, na noc zatrzymywali się w pokoju, w którym stała rzeźbiona ludowa szafa oraz staroświeckie łóżko z pierzyną; pościel oczywiście pokrywały hafty przedstawiające zwierzęta gospodarskie. W małym wiejskim pensjonacie w Tracji Severin pokazał Edith ciekawy przykład ludowego stylu: rączkę do spuszczania wody w ubikacji wyrzeźbioną w kształcie męskiego członka. W kolebce demokracji wspólnie odkrywali rozkosze seksu. Pamiętali wszystkie łóżka, w jakich spali po drodze. Przez jakiś czas Edith najlepiej wspominała łóżko w Lublanie, Severin jednak zdecydowanie wolał to w Pireusie, gdzie było ciepło, okna hotelu wychodziły na port, a przez całą noc fale obmywały burty łodzi kołyszących się na wodzie. („Brzmiało to jak odgłos rytmicznie uderzających o siebie spoconych ud” – powiedział Severin do Ucz). Pod ich oknem znajdował się targ rybny. Leżąc rano w łóżku, Edith słuchała dolatujących z dołu dźwięków skrobania i patroszenia oraz wznoszących się i opadających głosów sprzedawców i klientów targujących się o cenę. Kiedy handlarze nie chcieli już bardziej ustąpić z ceny, zdecydowanym ruchem odcinali rybie głowę. Ciach! Kto by miał odwagę dalej się targować? Edith i Severin kochali się rano przed śniadaniem, czasem nawet dwukrotnie. Kładli się do łóżka wkrótce po kolacji i znów się kochali, a jeśli potem – co zdarzało się dość często – czuli się zbyt rozbudzeni, by zasnąć, to wstawali i szli do restauracji na kolejny posiłek. Po czym znów się kochali. W ciągu dnia zatrzymywali się czasem gdzieś nad wodą, żeby „się popluskać”. Był to ich ulubiony eufemizm.

Joanna Burgiełł
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.