Recenzje > Audiobooki, czyli książki czytane

„Cienie nad rzeką Hudson” – Isaac Bashevis Singer

Cienie nad rzeka HudsonSingera zawsze czytało mi się dobrze. Natychmiast nasiąkałem odmalowanym przez niego nastrojem. Zapadałem się po uszy w krajobrazy wsi, pól, lasów, ulic sztetli czy Warszawy, które opisywał w swoich opowiadaniach i powieściach.

Jeżeli napisany zostałby jakiś podręcznik do nauki czytania Singera, to pewnie wskazano by w nim, żeby zacząć spotkanie z tym autorem od Sztukmistrza z Lublina. Zatem zacząłem podręcznikowo. Ale równie dobrze, równie fascynująco przygoda z Singerem mogłaby się zacząć od Dworu, Rodziny Muszkatów, Miłości i wygnania, albo Niewolnika czy Meszuge. Z kolei Cienie nad rzeką Hudson, w moim odczuciu, nie mogą stanowić zaproszenia do otwarcia tych pierwszych drzwi, za którymi kryje się cały singerowski świat.

Jednak tę powieść smakuje się tak jak pozostałą twórczość Singera. Tym bardziej, że jej fabuła prowadzona jest niezwykle wolno. Obszerne rozmyślania bohaterów, monologi i długie, lecz z krótkimi wypowiedziami, dialogi dają odbiorcy wiele satysfakcji bez poczucia nudy. Nagromadzone w nich silne emocje wciągają w wykreowany świat, wręcz karzą utożsamiać się z postaciami, dzielić uczucia, rozterki, rozciągają je na słuchacza. Tak, na słuchacza, który dzięki audiobookowej wersji powieści może przygodę z Singerem przeżyć inaczej, ośmielam się napisać, że intensywniej. I jestem przekonany, że przygoda ta nie znajdzie w tym prawie 28-godzinnym słuchowisku finału. Należy sobie tylko życzyć, żeby odpowiednie wydawnictwa rozszerzały ofertę na kolejne powieści i opowiadania pisarza. Lecz życzeń można mieć więcej: ja życzyłbym sobie ponadto, żeby Maciej Mydlak czytał jak najwięcej. Nie przypadkiem napisałem o czytanej książce – słuchowisko. Nie jest to naganą, ale zaletą. I to nie tylko dzięki świetnie napisanej powieści. To także zasługa znakomitej, jakże innej niż najczęściej znajdywanej w audiobookach, interpretacji. Chciałbym napisać, że aktor teatralny Mydlak ma manierę, gdyby to słowo nie było postrzegane negatywnie. Nie ma co ukrywać, jesteśmy konserwatywni. Nawet w tak niekonserwatywnej dziedzinie jak twórczość lektorska. Nie doceniamy naprawdę świetnych, mało albo wcale znanych z kina czy telewizji aktorów. Pozostajemy przy ciągle tych samych nazwiskach, czasami zapominając, że żyją one w kulturalnej przestrzeni sławą zdobytą wiele lat temu. Cóż więc takiego uczynił swoim głosem ten olsztyński aktor teatralny, żeby zasłużyć na peany? Nie przeczytał książki. On stworzył wielogodzinne słuchowisko. Sprawił, że z przyjemnością, z tęsknotą, z niecierpliwością wracałem na choćby minuty do aszkenazyjskiego świata, zaklętego przez Singera i Mydlaka w powojennym Nowym Jorku. To talent czy kunszt wyniesiony z lat na teatralnych deskach? Absolutnie nie razi u Macieja Mydlaka to, co tak przeszkadza u innych. Nie słychać w tonie jego głosu zmiany na siłę, gdy odczytuje kolejne postacie. Za każdym razem natychmiast aprobowałem to odczytanie, interpretację. I czułem, że lektor zabiera mnie w swego rodzaju pomieszanie słuchowiska, przedstawienia teatralnego i filmu.

Do tej pory wędrowałem przez Polskę sprzed stu, dwustu, trzystu lat. Przez błoto pańszczyźnianej wsi, siadywałem w przydrożnych karczmach, których belki stropowe były przesiąknięte oparami bimbru i dymem wędzonki. Potykałem się o bruk warszawskich i lubelskich ulic, zaglądałem przez olbrzymie okna do rozjaśnionych dworskich komnat, kryłem się po lasach przed kozackimi watahami pod dowództwem półdzikich atamanów. Czasami ogolony i ubrany w surdut jak goj. Prawie jak chrześcijanin, prawie jak agnostyk. Prawie jak ateista, albo komunista z przywiezionymi do kraju nowymi ideami z podróży do Niemiec czy Rosji. Innym razem w długim czarnym chałacie, z kołyszącymi się pejsami, siadywałem w ławce, bo udało się zebrać minjan. Albo zakładałem filakterie w domu, nad drzwiami, którego przytwierdzona była mezuza. Błądziłem, błąkałem się, łkałem leżąc pod przydrożnym krzyżem już tylko w żebraczych łachmanach, nieopodal zgliszczy po spalonej synagodze, jesziwie, chederze.

To był mój Singer, którego czytało mi się tak dobrze. Aż tu pewnego roku, zapewne roku pierwszego polskiego wydania Cieni nad rzeką Hudson, usłyszałem w którymś z programów polskiego radia fragmenty tej powieści. Powinienem był bez zastanowienia poszukać książki w księgarni. Ale coś mi nie pasowało. „Ten Singer” i słowo „Hudson”. Absolutne przeciwieństwo, żadnego związku. Kompletna bzdura. Pewnie inny Singer. Tak sobie, głupi, myślałem. Więc zapewne sprawił to przypadek, że jednak powieść znalazła się w moich rękach. A może coś innego zaważyło? Wydrukowane na okładce dwa imiona autora? Nowojorskie wysokościowce osnute mgłą? A na ich tle cień człowieka stojący pośród strzępków gazet? Amerykańskich gazet.

Okładka wydanego przez audiotekę audiobooka bije na głowę tamtą książkową okładkę. Trzy ludzkie cienie snujące się po spokojnej tafli Hudson. Brązowosmutne tło z Nowym Jorkiem, jakby z kadrów filmów z lat 40. ubiegłego wieku. Cienie tracą swoją wyrazistość, rozpływają się w panoramie miasta. Najbardziej widoczny ten w czapce z daszkiem i w chałacie. Żyd chałatowy, niezasymilizowany, odchodzący w niepamięć…

Isaac Bashevis to z pewnością żydowskie imiona. Domyślam się, że pochodzące z jidysz, bo przecież Singer wychowywał się i tworzył w tym języku. Rzeka Hudson to symbol Nowego Jorku tak samo jak Manhattan, Bronx, Long Island, Brooklyn, Broadway albo Wall Street, najczęściej pojawiające się w literaturze i filmie. Próbowałem znaleźć, domyślić się związków między polskim przedwojennym Żydem a tą artystyczną i finansową stolicą Nowego Świata. Może autor chciał zabrać głos w sprawie spisku amerykańskich Żydów, mającym na celu stworzenie państwa Izrael i przejęcie rządów nad światem? Może postawił sobie za zadanie stworzyć literacką historię wielkich amerykańskich przedsiębiorców i polityków pochodzenia żydowskiego? Zawarte w tytule „cienie” mogłyby to przecież sugerować.

To jednak inne cienie snują się przy ujściu Hudson do Zatoki Nowojorskiej. Singer urodził się na terenie Polski w początkach dwudziestego wieku. Do Stanów Zjednoczonych wyemigrował jeszcze przed wybuchem drugiej wojny światowej, w latach trzydziestych. Oblicza wojny i tragedię Holocaustu poznawał jako dorosły mężczyzna, zza oceanu, z prasy, z relacji powracających amerykańskich żołnierzy, opowieści ocalałych emigrantów żydowskich z Niemiec, Rosji, Polski.

Cienie przedwojennej żydowskiej Europy Środkowej i Wschodniej przemykały do Ameryki od wielu lat. Tworzyły istniejące do dzisiaj potęgi bankowe, wytwórnie filmowe, marki jeansów. Inne umierały pośród strzępków wieczornych gazet na ławkach przy Time Square. Pomiędzy nimi znalazły swoje miejsce zatrważające niesprecyzowanym duchowym bólem cienie tych, którzy zostali w Starym Kraju. Kilka takich cieni dotarło do pewnego mieszkania na West Side przez Berlin, Paryż, Hiszpanię, Algier, Casablankę i Hawaje, żeby na wygodnych kanapach i fotelach, z widokiem na West End Avenue, udawać zadowolenie z własnej pozycji towarzyskiej, majątkowej, rodzinnej. Jednak to są tylko cienie. Z ich oczu wyziera, oprócz nieokreślonego bólu, pustka. Ach, czy rzeczywiście to jest pustka? Na dnie tych ciemnych oczu Singer zawarł cały strach środkowoeuropejskiego żydostwa, który odzwierciedla na równi lata prowadzonej przez nazistów eksterminacji, jak i stalinowskiego terroru. Oba ostrza śmiercionośnych bagnetów wbiły się w żydowskie ciała w kraju, który był dla Singera rodzinnym. Pewnie dlatego w powieści przewija się najwięcej postaci pochodzących z Polski.

Trudno jest orzec kto jest głównym bohaterem powieści. Czy Borys Makawer, w którego mieszkaniu poznajemy prawie wszystkie postacie przewijające się w książce, będący swojego rodzajem nestorem w tej grupce mniej lub bardziej zasiedziałych w Nowym Jorku emigrantów? Bardziej bym się skłaniał do stwierdzenia, że bohaterami są wszyscy ci, których autor przedstawia czytelnikowi na początku powieści. Tych parę kobiet i mężczyzn w różnym wieku, powiązanych ze sobą towarzysko lub spokrewnionych, po spędzonym pewnie dotąd nie raz wspólnie wieczorze ozdobionym hebrajskimi rytuałami, poznajemy bliżej gdy wychodzą na ulice Nowego Jorku. Każdej z postaci Singer poświęca wiele miejsca, czasami są osobnymi bohaterami rozdziałów. Dołącza do nich przynajmniej dwie ważne osoby, roszczące sobie prawo do roli takich samych bohaterów poprzez związki z postaciami przedstawionymi słuchaczowi na początku rozdziału pierwszego. Bohaterowie (czyż to nie jest znaczące, że chciałoby się użyć zwrotu „snują się jak cienie”?) prawie nie opuszczają Nowego Jorku. To miasto spełnia rolę matecznika. Tylko dwukrotnie na dłuższy czas czytelnik opuszcza z bohaterami miasto. Gdy Anna Luria i Hertz Grein wyjeżdżają na Florydę oraz gdy Grein wraz z Esterą zostawiają Nowy Jork dla farmy w New Hampshire. Poza tymi dwoma zdarzeniami uwaga autora skupia się na życiu bohaterów wyłącznie w Nowym Jorku.

Anna Luria i Hertz Grein to najbardziej powikłane emocjonalnie postacie w powieści. To dziwne, bo nie są najtragiczniej doświadczonymi przez okrucieństwa toczącej się w Europie wojny. Wydaje się, że Singer użył alegorii, której celem jest pokazanie narodu żydowskiego doświadczonego nieszczęściami przez starotestamentowego Boga, ale i przez niego wybranego spośród innych narodów. Według Singera to okrutne doświadczenie jest absolutnie niezrozumiałe w kategoriach ludzkiego pojmowania. Można je tylko wytłumaczyć boskim wyborem. Szczególnie Grein uosabia tu uczuciowy zamęt, ciągłe poszukiwanie miejsca dla swojej miłości, zakotwiczenia emocji. To on błądzi moralnie, zapędza w ślepe zaułki, zawraca, ucieka, biegnie. I niczego nie znajduje. Uosabia tragizm i poszukiwanie. Doświadczenie przez Boga i kruchość natury ludzkiej. Ale pomimo tego rozmawia, wadzi się z Bogiem. Próbuje znaleźć odpowiedzi. Zadaje Mu pytania, jakby oddając się Jego mocom: Ale co ja zrobię? Co chce Bóg, żebym zrobił – ja Hertz Dawid, syn Jakuba Moszego, uczonego w piśmie?. Taką rozmowę z Bogiem znamy z prozy Singera doskonale.

Wiele mamy w powieści wadzenia się nie tylko z Bogiem. Grein i Anna Luria walczą sami z sobą. Prowadzą ciągłą walkę ze swoimi rodzinami. Innych bohaterów stawia Singer przed murem komunizmu. Znowu niezwykle alegorycznie przedstawia Izraelitów za pomocą postaci Hermana Makawera, ostatniego męskiego potomka rodu, który oddaje cześć bałwochwalczą innej idei niż ta przekazana przez Mojżesza, i zostaje za to ukarany. Plemię odpowiada za swojego członka. Gdzieś w powieści takie słowa Singer przemyca, ale uchodzą one uwadze czytelnika. Przypomina je jednak sobie gdy doktor Margolin tak diagnozuje wygląd i zachowanie syna swojego przyjaciela Borysa Makawera: Przez długą chwilę stał przy łóżeczku. Był tak pogrążony w medycznym skupieniu, że nie drgnął mu nawet jeden muskuł. Im dłużej przypatrywał się dziecku, tym poważniejszy się stawał. Zaświtało mu podejrzenie, chociaż nie miał najmniejszego dowodu, na którym mógłby się oprzeć, poza jednym – że Fryda była już starszą kobietą, kiedy zostało poczęte dziecko. Dziecko wyglądało na absolutnie zdrowe, ale na małej twarzyczce malowały się tępota i apatia, trudne do rozpoznania i określenia. Wargi były zbyt grube i Margolinowi nie podobał się błądzący po nich uśmiech. Można było odnieść wrażenie, że dziecko pławi się w anormalnym zadowoleniu, typowym dla osób opóźnionych w rozwoju. Powieki miało obrzmiałe i lekko skośne. Mongoloid! – wykrzyknął w duchu Margolin. Przerażająca jest kara Boga, przeciwko któremu zwraca się jego lud. A może pisarz co innego sugeruje czytelnikowi? Że nie ma sił boskich? Może nie kształtują one losów ludzkich? Może jakiś bóg tylko stworzył świat, nie ingerując w jego dalsze losy? Że wszystkie rytuały, modły, prawa religijne, są absolutnie bez znaczenia dla naszych losów? Powinniśmy kierować się pewną od wieków przyjętą moralnością, etyką i przyjmować nasze losy z pokorą, ale nie uzależniać dobrych i złych zdarzeń w naszym życiu od działania boskiego, które z kolei jest uwarunkowane naszą religijnością lub jej brakiem.

To były szczęśliwe rodziny. W Niemczech, Polsce, Rosji. Kilkumiesięczny, może kilkuletni strach przed wygnaniem, pozbawieniem majątku, rozłąką z rodziną, w końcu śmiercią zadał tym ludziom cios, który na zawsze zachwiał ich emocjami. Pomimo tego, że w Nowym Jorku egzystują w społeczeństwie na pozór normalnie, to naprawdę są cieniami samych siebie. Ci mężowie, ojcowie, córki, matki, synowie zostawili własne ciała gdzieś w zgliszczach synagog. Wraz ze swoimi najbliższymi wsiadali do wagonów jadących do Treblinki, Oświęcimia. Dymy z ich ciał wspólnie unosiły się z kominów nazistowskich pieców nad Europą. Te dymy przywiały do Ameryki tylko ich cienie. A cienie krążą po ulicach, obijają się o mury kamienic, jak duchy płaczą z tęsknoty za miłością, szukają, nie znajdują. W obcym mieście w popłochu szaleją. Ból, tęsknota, strach sprawiają, że nie mogą zaznać ukojenia. Opadają z sił, gasną. Więc, żeby odnaleźć ogień życia, oddają się nowym ideom, nowym żądzom. Ateizm, komunizm, spirytyzm, religijny fanatyzm, kolejne finansowe inwestycje, kolejne kobiety, kolejni mężczyźni, zmiany wyznania… Chybione… Dodają skrzydeł tylko na chwilę. Znowu przychodzi rezygnacja, a życie z ludzkich cieni uchodzi.

Wyglądam teraz jak mój ojciec, niech spoczywa w pokoju. Nie uwierzysz, ale mam siwą brodę. Mimo wszystko daleki jestem od bycia moim ojcem. Mój umysł został zatruty przez życie, jakie pędziłem przez tak wiele lat. Siedzę nad Gemarą i moja głowa pełna jest wszelkiego rodzaju paskudztwa. Pozostałem (…) dziką bestią, człowiekiem podziemia. Skrępowałem jednak bestię skórzanymi rzemieniami moich filakterii i rytualnymi frędzlami. Nawet tygrys nie może ugryźć, gdy jest związany i obezwładniony. To jest żydowskość. Czy rzeczywiście? Czy to jest recepta według Singera? Czy tak należy skonstatować traumę utraty wszystkiego? Chyba jednak nie. Autor przecież wprowadził także do powieści (dla równowagi?) postać swoistego błazna. Antidotum na zawładnięcie umysłu przez idee? Antidotum na konserwatywny, ascetyczny judaizm? Błazna, który jest do cna hedonistą, człowiekiem zepsutym, ale człowiekiem, który doskonale wie, co robi i jaki ma cel w życiu. Niezadającego sobie zbyt wielkiego trudu na teoretyczne rozprawianie o społeczno-politycznych teoriach; nietracącego czasu na rozprawy z Bogiem; niecytującego Tory, Talmudu, Gemary, Miszny, Hagady; nierecytującego Pieśni nad Pieśniami; niepamiętającego, a może nawet nieznającego Trzynastu Zasad Wiary Majmonidesa; niepowołującego się na interpretacje praw biblijnych i rabinicznych dokonanych przez Barucha Spinozę. Jasza Kotik Miał mnóstwo garniturów i trzymał gotówkę oraz czeki w wewnętrznych kieszeniach. Cieszył się sięgając do tylnej kieszeni spodni i wyjmując z niej pięćdziesięcio- oraz studolarowe banknoty. Zawsze miał nawet schowany gdzieś banknot pięćsetdolarowy. (…) dawno już zatracił wszelkie poczucie wstydu. Uwielbiał, na przykład, zdjęcia pornograficzne i wcale nie ukrywał tego faktu. Miał nimi wypchane kieszenie. Gdy kobieta dawała mu numer telefonu, zapisywał go na jednym z tych obscenicznych zdjęć. Gdy czuła się zakłopotana i protestowała, przepraszał, mrugając do niej znacząco, zaczynał pląsać i zachowywać się jak goniący się pies. Mówił tylko we własnym żargonie, na pół w jidysz, na pół po angielsku, wtrącając słowa rosyjskie, polskie, niemieckie oraz wymyślone przez siebie. (…) Jadał tłuste potrawy i mnóstwo słodyczy, a mimo to nie przybywał na wadze ani grama. Zarywał noce, pił, oddawał się rozpuście, a gdy szedł do lekarza okazywało się, że jest zdrowy jak rydz. (…) Mieć kochankę aktorkę, proszę bardzo (…). Tej nocy spał sam – co stanowiło dla niego nowe doświadczenie. (…) Przystanął przy oknie i chwilę przez nie wyglądał, myśląc o seksie. Miał w życiu najrozmaitsze kobiety – blondynki, brunetki, rude, siwe. Przeżył nawet miłostkę z Chinką, ale, dziwna rzecz, nigdy nie spał z Murzynką. Jakoś nigdy nie nadarzyła się okazja. Cóż, trzeba będzie spróbować. Ale to ten Jasza Kotik, mówiący sam o sobie, że jest wytwornym i obytym hipokrytą, pewnie nigdy niezakładający szala modlitewnego i filakterii, z przerażającą szczerością opowiada o terrorze NKWD, upadku słynnego aktora handlującego na rogu ulicy jednego z miast w Kraju Stalina kawałkiem mydła, podkoszulkiem, czy czymkolwiek innym, co udało mu się ukraść. To on, przemierzający z występami Polskę, hitlerowskie Niemcy i sowiecką Rosję, potrafi powiedzieć, że spał na ulicy, a czasami brakowało mu wszystkiego prócz wszy. Nie można nie podziwiać odwagi i odporności Jaszy Kotika. Nie można nawet ganić go za to, że nie potrafi albo nie chce zejść ze sceny, a wręcz domaga się zwrócenia nań tych najjaśniejszych, hollywódzkich, reflektorów, tym bardziej, że tłem dla tego solisty są trupioblade aszkenazyjskie cienie.

Singer niezwykle interesująco przenosi do Nowego Jorku aszkenazyjski świat. Co rusz dostarcza czytelnikowi kolejnych imion w jidysz, jak Szlojmełe, Dwojrełe, Hanełe, z cudownym śpiewnym ukraińskim czy przedwojennym polskim „ł”, wymawianym z językiem przyklejonym do górnego podniebienia, które jednak nie wychodzi dość dobrze Maciejowi Mydlakowi (ale to tylko ja jestem na to uczulony ze względów rodzinnych), i kolejne Rejce, Baruch. Do tego hebrajskie – Estera i Immanuel. Ten świat nie mógłby się obejść bez żydowskich świąt. Tyle, że pisarz nie ma najmniejszego zamiaru, żeby cokolwiek słuchaczowi tłumaczyć, nawet opisywać. W takich fragmentach traktuje odbiorcę jak takiego samego Żyda jakim jest on sam. To dobrze. Wydaje mi się, że Singer wprowadza dawkę normalności. Ten świat jest. Nie jest folklorem schowanym na głębokiej prowincji. Nie jest cepelią za witryną sklepową. Jeżeli miliony Żydów w Polsce, Rosji, Niemczech obchodziły co tydzień szabat, Pesach, Szawuot, Sukot, Rosz Ha-Szana, to równie dobrze ich setki czy tysiące mogły zapalać szabasowe świece w nowojorskich mieszkaniach i podążać ulicami Manhattanu do synagog. I tak właśnie dzieje się u Singera. Czy to Nowy Jork, czy Warszawa, Lublin albo mazowiecki sztetl. Wszędzie Żydzi, nawet nieszczególnie religijni, zbierają się wspólnie w piątek wieczorem w poczuciu wartości ogniska domowego, o czym tak bardzo marzył, doświadczony zatrważająco przez Boga, Borys Makawer. Wszędzie, nawet w najbardziej zindustrializowanym mieście, Żydzi pamiętają o historycznych, duchowych i mistycznych znaczeniach świąt, odmierzających wedle nich swoje życie.

Coś jeszcze mnie niepokoi. Czy Singer nie stworzył wielkiego alegorycznego dzieła, dla którego podstawą są starotestamentowe opowieści? Czy za doświadczaniem swoich bohaterów przez Boga nie kryje się paralelizm realizujący wspólny schemat z Torą? Ale to tylko przypuszczenie wynikające z głębokiego ukłonu składanego twórczości Singera.

-----

Recenzja powstała dzięki współpracy z portalem www.info.audiobook.pl.

Jerzy Lengauer

Załóż wątek dotyczący tego tekstu na forum

Audiobooki, czyli książki czytane:

„Siddhartha” - Hermann HessePod flagą biało-czerwoną„Senność” - „Ziewanne” historyjki„Moje drzewko pomarańczowe”, czyli lekcja czułości„Pachnidło” w interpretacji Tomasza TraczyńskiegoJęzyk angielski dla początkujących - recenzja„Lato przed zmierzchem” – Doris LessingHanna Bakuła „Hania Bania”„Nowe przygody Mikołajka” – René Goscinny„Kocham Paula McCartneya” – Joanna Szczepkowska„Kontrabasista” – Patrick SüskindPrzygody Olivera Twista - Charles Dickens„Złote nietoperze” – Grażyna Jeromin-Gałuszka„Ptasiek” – Williama WhartonaCheri„Wróżby Kumaka” – Günter Grass„Za blisko domu” – Linwood Barcley„Róże cmentarne”, czyli ogólne naśladowanie„Gnój” – Wojciech KuczokCzapa, czyli śmierć na ratyDynastia Miziołków„Zapiski na pudełku od zapałek” – Umberto EcoDzikie serce. Tęsknoty męskiej duszy„Kubuś Fatalista i jego pan” – Denis Diderot„Coś mocniejszego” – Rafał A. Ziemkiewicz„Lolita” – Vladimir NabokovChłopiec z Nowolipek, czyli „Nowolipie” Józefa HenaRyby śpiewają w Ukajali, czyli Amazonka w sycącej pigułceRio de Oro, czyli w dorzeczu Złotej Rzeki„Cienie nad rzeką Hudson” – Isaac Bashevis Singer„Śmierć mówi w moim imieniu” – Joe Alex„Trzech panów w łódce (nie licząc psa)” – Jerome K. Jerome„Obsługiwałem angielskiego króla” – Bohumil Hrabal„Źródło prawdziwej siły” – Fabian Błaszkiewicz„Morderca bez twarzy” – Henning Mankell„Tragedia w trzech aktach” – Agata Christie„Zgon Oliwiera Becaille”, „Nantas”, „Radykał” – Emil Zola„Spóźnieni kochankowie” – William Wharton„Lektor” – Bernhard Schlink„Gimnastyka dla języka” – Małgorzata Strzałkowska„Skarb w Srebrnym Jeziorze” – Karol May„Modlitwa o deszcz” – Wojciech Jagielski„Śmierć na Nilu” – Agata Christie„Gaumardżos! Opowieści o Gruzji” – Marcin Meller i Anna Dziewit-Meller„Dżuma” – Albert Camus
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.