Podróże małe i duże > Bitwa o Pasztet, czyli wspomnienia z Mongolii

Przez Rosję

Nie pamiętam dokładnie, kiedy postanowiliśmy, że jedziemy. Trzech chłopa i ja - biedna kruszynka. Cóż za krępująca pozycja nierównowagi! A jednak chłopaki odpowiedzieli chóralnie „zgoda” i tak oto – zapewne po pewnym procesie tajnych konsultacji – zostałam zakwalifikowana do Tychy Mongolia Team 2008.

Oprócz samego doświadczenia kraju środkowej Azji intrygowała mnie przyszła dynamika naszej grupy. Znamy się wszyscy już od jakiegoś czasu, ale spędzanie ze sobą 24h/dobę potrafi zmienić wiele, potrafi rzucić nowe światło na ludzkie charaktery, reakcje i rozumienie kwestii o fundamentalnym znaczeniu. Do tego jeszcze te odwieczne różnice płci i determinowane nimi rozumienie świata (a właśnie, że tak!). Nie tyle więc obawiam się nieobliczalnej, surowej Mongolii, co relacji małej grupy, która spędzi ze sobą niemal 3024 godzin non-stop w warunkach, delikatnie ujmując, niewygodnych i wymagających. Wyjazd jest zatem przygodą od początku do końca i pod wieloma względami.

Mieszana zabudowa Listwianki...Przydomowa wędzarnia w Listwiance

Już na pierwszy rzut oka widać, że TU, którym lecimy z Warszawy do Moskwy, pierwszej młodości nie jest. Zaraz po starcie odpada klapka przy awaryjnych drzwiach, odsłaniając niezdarnie, ręcznie wypisany napis „pull”. Czerwony uchwyt obsypuje powoli szron i przez głowę przebiega mi szybko myśl, że od zmrożonego beztlenowego powietrza tu wysoko w górze ponad (zapewne wtedy) Białoruską ziemią, oddziela mnie bardzo cienka granica. Wracają do mnie wspomnienia reakcji znajomych na dźwięk nazwy „Aeroflot” i widzę oczyma wyobraźni czarne nagłówki gazet. Cóż, niewiele już teraz mogę zrobić. Tłumaczę sobie, że skoro wróżka Pabla przepowiedziała mu długi, dostatni żywot, to nie ma bata, że samolot się rozwali. Przynajmniej nie dopóki Pablo jest na pokładzie…

Rosyjski folklor krok po kroku

Szeremietiewo specjalnie w zachwyt nie wprawia. Zaczyna się jednak całkiem nieźle – sympatyczna pani stoi z napisem „Irkuck” i wyłapuje pasażerów lecących dalej przeprowadzając ich do kontroli paszportowej. Będzie to pierwsza z dwóch sympatycznych Rosjanek, które spotkam podczas tego wyjazdu.

Rosjanie, których widzę na ulicach są przygnębiająco smutni. Nieme, posępne twarze bez wyrazu. Spotykamy nieliczne wyjątki, jak na przykład radosnego kierowcę tramwaju w Irkucku, który urządza nam dyskotekę na kółkach o siódmej nad ranem. W większości przypadków jednak to ludzie pełni dystansu, rezerwy i chłodu. W ich wypowiedziach dominują krótkie odpowiedzi, ucinające zbędne dyskusje. Brak ciekawości drugiego człowieka i jakiejkolwiek chęci interakcji. Koncepcja uprzejmości dla przechodnia wydaje się być raczej obca. Parafrazując, „to nie jest kraj dla radosnych ludzi”.

Tajga zawsze wywoływała u mnie skojarzenia tajemnicze i romantyczne. Filmy, książki, opowieści mówiły o jej bezkresie i ogromie. Słowo 'tajga' niosło ze sobą skojarzenie niszczącej, nieokiełznanej mocy. I teraz oto siedzę w marszrutce pędzącej przez taką właśnie tajgę. Pola brzóz, mokradeł, świeżej zieleni traw tworzą urokliwy, choć dość monotonny krajobraz. Te przestrzenie ciągną się nieprzerwanie przez kilometry.

Marszrutka na Irkuckim Pekaesie Terminal, z którego ruszamy do Irkucka przypomina stację PKSu w Żaganiu. Sprzed 15 lat. Plastikowe krzesła, panie z wielkimi szmacianymi torbami, chwiejący się alkoholem kolesie, wódka w szklankach, zapach kiełbasy. Przy bramce cyfrowy wyświetlacz, ale nie działa, więc pani krzyczy raz po raz „Teraz Nowosybirsk, Irkuck później!”. W międzyczasie Robak i Pablo chwieją się już na nogach urzeczeni lokalnym klimatem. Ich rozbiegane oczka podążaj za młodymi Rosjankami, które łopoczą rzęsami ochoczo, acz jakby nieśmiało. No i komentarze, których ton nie raz jeszcze usłyszę przez kolejne cztery tygodnie. Nie ma nic bardziej zabawnego niż wygłodzeni, niepohamowani w swej werbalnej rozpuście faceci. W tym całym folklorze zaczynamy wyprzedzać tubylców.

Próba skorzystania z transportu publicznego relacji Irkuck-Listwianka jest dla nas mocną lekcją. Człowiekowi tak zwanego Zachodu wydaje się, że skorzystanie z jakiegokolwiek autobusu jest z gruntu proste i nieskomplikowane – czekasz na przyjazd, wsiadasz, kupujesz bilet, wysiadasz. Otóż w Rosji, a przynajmniej w Irkucku, sprawy wymagają dodatkowo znajomości lokalnych technik i miejscowego kodu.

Stoimy od 30 minut przy drodze niedaleko Pekaesu. Stamtąd ponoć odjeżdżają do Listwianki. Rozkładu i oficjalnej informacji nie ma, ale tak mówią na mieście, wiec posłusznie czekamy. Marszrutka, czyli mały busik, podjeżdża co 10 minut. Gdy wreszcie docieramy do czoła kolejki, w wirze i przepychankach lądujemy poza drzwiami mikrobusu. I tak ze trzy razy. W końcu nieświadomie sięgamy po narzędzie, które pozwoliły gatunkowi człowiekowi przetrwać na tym globie wbrew wrogim warunkom zewnętrznym. Ewolucyjne odruchy robią swoje i nasze mózgi homosapiens rozpracowują lokalną taktykę. Pablo dopada drzwi autobusu, zadeptując przy tym jakaś niewinną postać. Robak wpada do środka, przejmuje plecaki. Nawet kierowca nie ma szans oprotestować naszych tobołów, którymi zajmujemy co najmniej jedno miejsce siedzące, czyli potencjalne ileśtam rubli dochodu (a propos: mój sześćdziesięciolitrowy plecak, w porównaniu z plecakami chłopaków wygląda jak damska torebka!). Podczas tej spontanicznej i niezwykle skutecznej akcji kątem oka przyglądam się zrezygnowanym tubylcom. Jest na ich twarzach wyraz zawodu (no bo teraz oni będą musieli czekać kolejne 10 minut), ale równocześnie można w nich zauważyć wyraz uznania i półuśmiech, który pozwala mi wnioskować, że powoli wgryzamy się w lokalne reguły.

Raz po raz pojawiają się niewielkie wioski. Wioski są dość osobliwe. Bure błoto lokalnych drog kontrastuje z urokliwymi, drewnianymi domkami o jaskrawokolorowych okiennicach. Zupełnie jak w książkach z mojego dzieciństwa opowiadających o rosyjskich bajkach, mitach i legendach.

Bajkał

Listwianka nie zniewala. To jedno z tych kiczowatych kurortowych miasteczek, gdzie ‘nowoczesna’ zabudowa pasuje do starych drewnianych domków jak do świni siodło. Różowe hotele z kolumienkami przypominają mi zabudowę przedmieść Poznania, gdzie z początkiem lat 90. rumuńskie zameczki wyrastały jak grzyby po deszczu. Ten kiczowaty przepych szczerze boli i w naturalny sposób wpisuje się w moje rozczarowanie Bajkałem.

Lokalne potrawy oczywiście bazują na rybach i tym wszystkim, czego źródłem jest jezioro. Przede wszystkim wędzone, surowe omule. Co drugi dom wędzi sobie sam. Mini wędzarnie nie są skomplikowane: kawałek blachy i trochę opału podrzucanego do ognia. Tak wędzą się omule. Niektóre z nich ponoć wędzone są na podejrzanych materiałach, więc trzeba uważać, bo można skończyć w szpitalu lub pod glebą. Tak przynajmniej informuje nas przewodnik „Bezdroża”.

Bajkał właściwie nie robi piorunującego wrażenia. Oprócz tego, że wygląda jak rozbujane morze o niezwykle skąpych, skalistych plażach, niewiele więcej mogę o nim powiedzieć. Woda zimna i niezbyt gościnna. Wokół właściwie brak drewna na ognisko, zatem z solidnego namiotowania nici. Rozbijamy się w jednym z nielicznych miejsc o akceptowalnym stopniu nachylenia, wieczorem zaś ja i Marcin podejmujemy desperackie próby rozpalenia ogniska. Udaje się nam tylko wzniecić kupę dymu z żywych iglastych gałązek i nieznaczne podrygi płomienia, który zaraz gaśnie. Podczas gdy my siłujemy się z podsycaniem ognia, Pablo i Robal odsypiają procenty.

BajkałUwaga na omule

Tymczasem, w tajemniczych okolicznościach, mój środkowy palec lewej ręki zaczyna niepokojąco puchnąć. Nabrzmiewa, rośnie, i boli. Narzucanie plecaka, rozkładanie namiotu, śpiwora i innych codziennych czynności stanowi nie lada wyzwanie. Mam do dyspozycji jedną rękę i żadnego wsparcia ni współczucia ze strony moich kolegów, lekarzy stomatologów. No ja wiem, że palec to nie ząb, jednak zwyczajne ludzkie współczucie i duchowe wsparcie z pewnością mogłoby zdziałać cuda, zwłaszcza jeśli chodzi o moje morale, które zostanie wystawione na próbę na stacji kolejowej w Irkucku. Później dowiem się, ze zaiste moi kompani nie byli obojętni wobec mego cierpienia, lecz zwyczajnie nieśmiało je ukrywali… Tak czy inaczej odbieram ich zachowanie jednoznacznie: nie ma cackania się – teraz muszę być takim twardzielem jak i oni, ha!

Irkuck mnie męczy i chcę się stamtąd wydostać jak najprędzej. Chłopaki ewidentnie zdecydowali się odkrywać uroki Rosji poprzez pryzmat butelek – no może rzeczywiście jest to sposób na przetrwanie tutejszych realiów. A może po prostu aktywnie próbują chłonąć lokalne klimaty. Prawdziwi, hardkorowi turyści, których priorytetem jest zrozumieć lokalnych ludzi i zakosztować ich kultury. Jakiś czas próbuję dotrzymać kroku, jednak szybko muszę spasować i uznać moja przegraną w tej – jednej z wielu – konkurencji, będącej częścią naszego cichego damsko - męskiego mocowania się.

Z zainteresowaniem i nie bez rozbawienia przyglądam się Robakowi i Marcinowi, którzy dzielnie podejmują próby integrowania się z lokalną ludnością. Podczas gdy dziewczęta ulegają, przełamując maski naburmuszonych Rosjanek, reszta tubylców pozostaje jednak niewzruszona. Upór chłopaków jest jednak godny podziwu. Przyszpitalny przystanek autobusowy w Irkucku staje się niemym świadkiem tych chwalebnych prób dialogu ponad podziałami.

Kryzys na podłożu gastralnym

Na stacji kolejowej w Irkucku następuje pierwszy kryzys. Moi bohaterowie na ponad godzinę znikają bez ostrzeżenia, pozostawiając mnie głodną i obolałą, do tego z bagażami – więc zupełnie niemobilną. Bardziej doświadczeni w bojach i podróżach w moim towarzystwie wiedzą, że element żywieniowy musi odegrać w tej historii diametralne znaczenie. Pomijając każdy inny aspekt tego incydentu, fakt, że Anię K. pozostawiono głodną, ma - i mieć musi - poważne konsekwencje. Sprawa robi się poważna, gdy moja eskapada po jedzenie kończy się fiaskiem – bar, który oferuje w miarę konkretne jedzenie, i w którym zapewne pakuszali chłopaki, pięć minut temu przestał serwować. Irytacja sięga zenitu. Wiem przecież, że przede mną dwa dni podróży koleją i z jedzeniem będzie kiepsko. Sprawiedliwość jednak odwdzięcza się chłopakom sraczką. Taka mała zemsta natury.

Ach, te nasze szarmanckie chłopaki o nienagannych manierach...Ania i wielbłądy

Nie wiem jak to się dzieje, że pomimo dokonujących się zmian w kodzie postępowania damsko-męskiego, u facetów ciągle funkcjonuje wiara w tak zwane tradycyjne metody udobruchania szczerze rozsierdzonych kobiet. Zgodnie z powszechnym przekonaniem w świadomości mężczyzn pokutuje jeszcze myślenie, że kwiatek wszystko załatwi, więc przez kolejne dni tułam się z wielką różą, której nie ważę się nigdzie pozostawić, żeby nie urazić delikatnych uczuć moich wrażliwych współtowarzyszy.

Ech...

Przez Rosję w kierunku Mongolii przemieszczała się Ania Kociołek.
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.