Powieści i opowiadania

Trudna droga

Gabriela MolesztakBudzę się w jakiejś zapyziałej norze. Wszędzie śmierdzi spoconymi ciałami. Staram się otworzyć sklejone oczy, nie wiem, gdzie jestem ani z kim, nie wiem, jaki dziś dzień ani która to już godzina. Dookoła panuje szarawa poświata. Dopiero teraz orientuję się, że leżę głową na brzuchu zupełnie nagiej dziewczyny. Podnoszę się lekko. Co za koszmar! Wszędzie dookoła walają się śmieci i ciała śpiących ludzi. Swoją drogą, wygląda to tak, jak scena z Sądu Ostatecznego albo lepiej! Jak z biblijnego opisu Sodomy i Gomory! I skąd ja biorę takie myśli? Gdyby babcia je usłyszała, zrozumiałaby, że jestem bystry. Ale ta tylko przechodzi przez kuchnie w spranej szmacie, która może i kiedyś była piękną sukienką, ale dziś bardziej przypomina strój stracha na wróble, i patrzy na mnie zimnymi, wyłupiastymi oczami, i woła piskliwie: „ty mendo, ty darmozjadzie, draniu jeden… jesteś tak samo niewdzięczny, jak twoja puszczalska matka!”. E, szkoda gadać!

Udało mi się już stanąć na nogi. Trochę kręci mi się w głowie, żołądek mam boleśnie skurczony i nagle robi mi się niedobrze. Bezradny wyrzucam zawartość żołądka obok butów nagiej dziewczyny. Robiąc to, co konieczne, zastanawiam się, po co jej te buty, skoro odsłoniła już wszystko, co się dało, oprócz stóp, ma się rozumieć. Dziwne…

Wycieram usta rękawem flanelowej koszuli i spostrzegam, wkurzając się nie na żarty, że jest cała w strzępach! Moja ulubiona koszula! Jak się dowiem, kto to zrobił… Zabiję! Rozglądam się, obraz jest lekko zamazany, a nikła poświata wpadająca przez wyrwy w drewnie to moje jedyne światło. Jestem w jakiejś stodole!

Ruszam, z miejsca tracąc równowagę i wpadam na pryszczatego chłopaka z poklejonymi brudem i słomą włosami. Ten jęczy, obraca się na drugi bok, ale nie budzi. Podnoszę się. Kolejna próba.

W końcu po kilku upadkach, chwilowych zawrotach głowy i ciągłych nudnościach wychodzę skrzypiącymi drzwiami na zewnątrz. Przenikliwy wiatr otrzeźwia mój umysł, choć ciągle jeszcze nie wiem, gdzie jestem. Przy drzwiach stodoły dostrzegam napoczętą butelkę wódki, moje wybawienie. Biorę ją ze sobą. Przyda się, co prawda bez przepitki, ale tak też da się pić.

Cholera, ręce trzęsą mi się, a żołądek znów mocno kurczy. Wyciągam z kieszeni zgniecioną paczkę fajek, a w niej ostatniego, złamanego w połowie papierosa. Uśmiecham się z ulgą i odpalam zapalniczką, którą noszę zawsze w drugiej kieszeni spodni.

Zaciągam się długo, delektuje się spokojem, jaki zapanował w jednej chwili. Żołądek już przestaje mi dokuczać, myśli stają się jaśniejsze, teraz na pewno znajdę drogę do mieszkania… Jeśli w ogóle chce mi się tam wracać…

Nagle jasno i wyraźnie staje przed moimi oczami babka jak koszmar, z rozdartą buzią, zepsutymi zębami i strzępkami włosów. I mówi: „Wiedziałam, że cię wyrzucą w końcu, bęcwale! Nic nie jesteś wart, zawsze to powtarzałam! Ale mamusia broniła syneczka! „Mój Piotruś będzie wspaniałym człowiekiem!” Akurat! Jesteś bękartem! Nawet matka cię zostawiła, widząc, co z ciebie wyrasta!”

Otrząsam się ze wspomnienia wczorajszej „rozmowy”. Jak to możliwe, że ta baba jest moją krewną?

To prawda wyrzucili mnie z gimnazjum. I to też prawda, że mam osiemnaście lat i chodziłem do trzeciej klasy gimnazjum, ale narozrabiałem, jak to ujął wychowawca i wyrzucili mnie trzy dni temu. Nie wiem, o co im chodzi, chciałem tylko, żeby moi koledzy rozluźnili się trochę, a jak wiadomo trawka to najlepszy sposób. Miałem dostawy z pierwszej ręki od Maćka, czasem od Łysego, zawsze dobry towar, pierwszej klasy. Nigdy nie miałem problemów z policją, aż do wczoraj. I to pieprzone wezwanie do sądu!

Papieros się skończył. Zaczyna mi być zimno. Wszędzie otacza mnie świeży śnieg. Upijam większy łyk z butelki i krzywię się, ale po chwili jest mi trochę cieplej.

Teraz muszę znaleźć sklep i to jak najszybciej.

*

Siedzę na parapecie okna, na trzecim piętrze, wszędzie wokół mnie unosi się cudowny dym. Wdycham go, upajając się tą chwilą. Co będzie dalej? Nie mam pojęcia i nie interesuje mnie to wcale.

– Rusz swój szanowny tyłek i wynieś śmieci! – słyszę z kuchni krzyki babki. – … Ty też możesz nie wracać… – dokańcza pomrukiem.

Nie spieszę się, nie ma takiej potrzeby. Nie jestem jej chłopcem na posyłki i mam ochotę ją dziś trochę pozłościć, dlatego też nie wyszedłem z mieszkania jak co rano przed siódmą na autobus, żeby powłóczyć się z kolegami do późnej nocy.

Niedawno dowiedziałem się, że Maciek siedzi w pudle. Zmroziła mnie ta wiadomość! Od kogo zaufanego będę brał teraz skręty? Dzieciaki z gimnazjum przychodzą czasem do mnie po kilka skrętów, nie mogę powiedzieć, że nie mam. Ode mnie przynajmniej mieli zawsze czysty towar. A ja spokojne sumienie, w końcu jedziemy na tym samym wózku.

Jedyny działający zegar w mieszkaniu, stojący w przedpokoju wybija jedenastą godzinę. Ruch uliczny zaczyna się wzmagać. Zastanawiam się, jakby to było wypaść z tego okna i lecieć w dół te trzy piętra. Czuć wiatr we włosach, nieuniknioną siłę… I o czym bym myślał. Nie! To za mały dystans, nie zdążyłbym nacieszyć się wolnością. Moim wielkim marzeniem, odkąd skończyłem dziewięć lat, jest skoczyć ze spadochronem…

– Powiedziałam – drzwi otwierają się gwałtownie, uderzając w ścianę, powodując odpadnięcie kawałka tynku – że masz wynieść worek, śmieciu! Nie słyszałeś?! – babka wpada w furię, w kilku susach jest przy mnie i szarpie mnie za koszulkę. – Natychmiast! Ty gnojku! Ty oszuście! I co to za dym?! Mówiłam, żebyś palił na balkonie! Nikogo się nie słuchasz, ale zobaczysz, dopadnie cię ręka boska, poczekaj tylko!

Wiem, że się dopiero rozkręca, dlatego strzepuję jej ręce z mojego ubrania i odpycham do tyłu. Przez chwilę widzę strach w jej oczach, więc uśmiecham się triumfująco.

– Jesteś tylko starą, zgorzkniałą babą! – krzyczę i wybiegam stamtąd jak najszybciej.

Miasto daje dużo swobody, zanurzam się w tłumie, idąc bez celu. Oni nie wiedzą wcale, że się błąkam, bo dostosowałem rytm swoich kroków do ich własnych. O czym myślałem, zanim mi brutalnie przerwano? Ach, tak! Skok z dużej wysokości. Frajda dla bogatych, marzenie dla biednych.

Nagle dostrzegam znajomą twarz, przystaję i szturcham kolegę w bok.

– Piącha! – wołam. – Kopę lat!

– Pegaz! – chłopak odwraca się od kontenera, chowa do plecaka ostatnią zdobycz i pokazuje ręką obgryzioną ławkę pod starym kasztanem. – Się masz! Jak leci?

Ruszamy szybko w stronę ławki. Mój towarzysz jednak ciągle się rozgląda i jest niespokojny.

– Stary bajzel. – mówię, uśmiechając się półgębkiem i zgarniając śnieg z ławki, by można było usiąść. – A ty, dalej skręcasz, Tuba?

– Ciii! – mówi, siadając na samym brzegu. – Nie tak głośno! – rozgląda się, a dopiero potem zaczyna spokojniej. – Skręcam, a nawet hoduję. – na jego twarzy błyska uśmiech satysfakcji. – Zaczynam podbierać ludzi królowi tego przedsięwzięcia, dlatego muszę się mieć stale na baczności, a wiesz, że na straż mnie nie stać.

– Słuchaj, może… – zaczynam, patrząc na przechodzący tłum – sprzedałbyś mi paczkę, tylko… u mnie krucho z kasą i…

– Spoko, ziomek! – przerywa mi. – Od czego są kumple! – rozgląda się, a potem wyciąga z plecaka dwie paczki po L&M’ ach. – Masz. Druga gratis. Rozliczymy się przy kolejnej dostawie.

– Dzięki!

Czuję się szczęśliwy. W tej chwili Tuba po raz pierwszy spogląda na mnie dłużej, z zaskoczeniem dostrzegam cienie pod jego oczami, poszarzałą cerę i nienaturalnie rozszerzone źrenice. Zawstydzony spuszczam wzrok i dostrzegam za długie, połamane paznokcie, brudne ręce, które nieustannie się trzęsą. Odwracam wzrok. Jest mi zimno, w szaleńczej ucieczce zapomniałem wziąć kurtki, ale jak na luty i tak siedem stopni Celsjusza na minusie to przyjemna pogoda.

– Gdzie mogę cię spotkać? – pytam, nie patrząc na niego.

– Tutaj, ale o różnych porach. Wiesz, muszę zachowywać ostrożność. – Tuba podniósł się z ławki. – Dobra, koniec tego dobrego. Pora zjeść jakieś śniadanie, a potem praca, praca, praca.

– Masz coś? – dziwię się, jednocześnie mając nadzieję, że i dla mnie coś się znajdzie.

– Pegaz! – głos kolegi stawia mnie z powrotem na ziemi. – Po jakim ty świecie chodzisz? Żeby być lepszym od króla, muszę nieustannie pracować!

– Rozumiem. – choć tak naprawdę nie wiem, o jakim rodzaju pracy mówi, ale nie mogę przyznać się do niewiedzy! – To do zaś! – wołam, bo Tuba już robi kilka kroków do tyłu.

– Taa… A tak przy okazji, gdybyś miał kiedyś jakieś problemy ze starą, to wiesz gdzie przyjść.

– Jasne, dzięki!

Uśmiechamy się do siebie porozumiewawczo, potem Tuba odwraca się i znika w tłumie kolorowych kurtek. Patrzę za nim, aż nie stanie się szarą plamką. Z tego wszystkiego nie schowałem paczek i siedzę z nimi jakby nigdy nic. Gliniarz przechodzi koło mnie nic nieświadomy. To jest życie!

Właściwie zazdroszczę Tubie. Jest zupełnie wolny, robi, co chce, gdzie chce i z kim chce. A jego kolejny szalony pomysł to wygryzienie konkurencji na rynku. Istny wariat! Uśmiecham się do siebie. Pora zapalić!

*

Czuje się wspaniale!

– Jestem panem świata! – krzyczę w przepaść, poniżej szczytu Babiej Góry. – Nikt mnie nie pokona! UUUU-HUUUUU!

Odpowiada mi echo i w tym samym momencie podbiega do mnie Martyna.

– Co ty robisz? – odciąga mnie od drewnianej belki, imitacji barierki. – Mógłbyś przepaść!

– Dawno już przepadłem, Martynko. Martyneczko, Martusiu… – odmieniam jej imię, patrząc w dal.

– Zastaw go, Martyna. Niech się zabije, pacan! – żartują inni, śmiejąc się.

Martyna odchodzi niepewnie. Wspaniała dziewczyna. Blondyna, z włosami do ramion, niebieskie oczy, kształtna sylwetka, niewysoka, ale wysportowana. Nawet nie wiem jak to się stało, że dołączyła do naszej paczki. Do paczki dewiantów i dzieci dekadentów. Przecież jesteśmy jak ogień i woda, jak powietrze i próżnia jak północ i południe! Ona – dziewczyna z dobrego domu, niemająca problemów z prawem ani szkołą, zdolna i bystra. My – banda nieuków, młody margines społeczny, bez perspektyw, bez przyszłości.

Przyjechaliśmy tutaj kilkoma stopami. Taki pomysł na długi weekend, bez długiego weekendu. Po prostu sami go sobie wydłużamy, kiedy tylko chcemy. Czujemy się wtedy, jakby to nie los nami rządził, a my sami.

Nasza paczka składa się z siedmiu osób: czterech dziewczyn i trzech chłopaków. Najstarszy z nas to Żebro lat dziewiętnaście, wysoki, wychudzony wychowanek kilku Ośrodków Młodzieżowych, obecnie bezrobotny, mieszkający na starych śmieciach. Ucieka stamtąd, kiedy tylko może. Dalej Sara jego dziewczyna lat osiemnaście, wychowała się w Domu Dziecka, ale miesiąc temu po urodzinach postanowiła odejść stamtąd i zamieszkać z Żebrem. Szukają, więc taniego mieszkania i pracy. Jak na razie bezskutecznie, więc „kiblują” po znajomych, a kiedy nie ma takiej możliwości, mieszkają u rodziców Żebra. Dalej Alek lat siedemnaście, zakochany po uszy w Wiki, która nie odwzajemnia jego uczucia. Alek to sympatyczny chłopak, jednak ze skłonnością do popadania w przesadny dramatyzm i częstą depresję. Mieszka z rodzicami alkoholikami. Bezustannie mnie coś w palcach, robi to zupełnie nieświadomie. Kolejna w naszej paczce to właśnie Wiki, córka prostytutki. Wszyscy o tym wiemy, ale nikt nie rusza tego tematu. Wiki – czarnowłosa siedemnastolatka, o opalonej karnacji ze wciąż zamyślonymi, ale mądrymi oczyma. Małomówna, ale bardzo bystra i spostrzegawcza. Niezwykle cenna w naszej paczce. Nie wiadomo, kogo ona kocha i czy wie, co to znaczy miłość. Wreszcie zadziorna Ruda – rubin w naszej paczce. Ma zaledwie szesnaście lat, to ja dołączyłem ją rok temu do naszej rodziny, niemal w tym samym czasie, kiedy Alek przyprowadził Martynę. Od tego czasu zaczęła się skryta, lecz zacięta walka pomiędzy dziewczynami. Nam nic do tego, dopóki nie rozwalają jedności naszej paczki. Ruda jest roztrzepana, wszędzie jej pełno, dużo mówi, często bez sensu, ale wprowadza dużo radości do naszego zespołu i ma szalone pomysły. Rudą wychowują dziadkowie i nie mają z nią łatwo, ostatnio przydzielono jej też kuratora. Na koniec jest Martyna lat siedemnaście, pochodząca z zamożnej rodziny dentysty i prawniczki, nie wiem, jak ona to znosi, oraz ja osiemnastoletni buntownik, amator i wariat.

Moje rozmyślania przerywa Ruda, szturchając mnie mocno palcem w ramię.

– Jeśli to scena z Tytanika to mogę się dołączyć? – pyta.

Nawet na nią nie patrzę, tylko kiwam głową na znak, że może być. Staje przede mną, układa moje ręce, potem rozkłada swoje i łączy je z moimi. Jej rude włosy migają mi przed oczami, choć ma zaledwie metr sześćdziesiąt i jej głowa kończy się poniżej mojej brody. Wiatr otula nas falami, raz silniejszy raz słabszy. W powietrzu czuć, że wiosna jest coraz bliżej. Patrzę w dal i myślę czy odważyłbym się skoczyć.

– Nie wejdziemy na szczyt. – słyszę za plecami głos Martyny. – Jest za dużo śniegu, nie jesteśmy przygotowani.

– Martyna, daj spokój, ja bym tam wszedł z palcem w nosie. – mówi Alek i spogląda na kucającą Wiki.

– W trampkach! – śmieje się Sara. – Martyna ma rację, nie ma co się dzisiaj wygłupiać, zrobimy to za miesiąc.

– Nie! – krzyczy Ruda i wyrywając się szybko, podbiega do reszty. – Musimy! To czad wyjść zimą na szczyt Babiej bez sprzętu, moim koledzy z klasy padną z zazdrości!

Odwracam się i patrzę na nich z lekkim uśmiechem. Ruda podskakuje koło Żebra jak koło rodzica, błagając, aby kontynuować wycieczkę. Żebro czuje się dobrze w pozycji lidera, szefa grupy i uśmiecha się szczęśliwy do Sary, Alek mnie papierek po cukierkach w ręce, Wiki patrzy przed siebie głęboko zamyślona, a Martyna jest oburzona ignorancją niektórych z nas.

Nagle tę rodzinną sielankę przerywa spokojny, ale mocny głos Wiki:

– Za dwadzieścia minut rozpocznie się burza śnieżna.

– A więc – cieszy się Martyna – wszystko jasne.

– Spór rozstrzygnięty, dzieciaczki! – woła Żebro. – Do schroniska! – zakomenderował i wszyscy z większym lub mniejszym zapałem zaczynają schodzić oblodzoną ścieżką.

Żebro podchodzi do mnie na końcu, widzę po jego minie, że się martwi.

– Co ci? – pyta.

– Stara znów mnie wkurzyła. – odpowiadam szczerze. – Chyba będę musiał się wynieść…

– Witaj w moim świecie. – mówi i zaczynamy powolny spacer. – My z Sarą uciekamy z tej nory wiosną, jak tylko zrobi się w miarę ciepło.

– Też bym chciał.

– To przyłącz się do nas, to nie problem. Jesteśmy rodziną. – klepie mnie po plecach.

Choć Żebro ma rację, jesteśmy rodziną, możemy na siebie liczyć i się wspieramy, to są takie momenty w życiu, że człowiek jest właściwie sam. Dla mnie to właśnie ta chwila. Nie mógłbym się zwalić kumplowi na głowę, kiedy chce układać sobie życie z kobietą. I jest we mnie coś takiego, dopiero drobna myśl, ziarenko, żeby udowodnić sobie i całemu światu, że jestem coś wart. To ziarenko zasiała we mnie ostatnia rozmowa z Martyną, którą niestety przerwała awantura Rudej z Alkiem. Chciałbym do niej wrócić, jeśli tylko nadarzy się ku temu okazja.

– Doceniam twoją propozycję, ale spróbuję sam… – Zacinam się, nie wiedząc, co powinienem dalej powiedzieć. Żadne słowa nie napływają do mojej głowy.

– W porzo. – śmieje się Żebro.

Sara przystaje i czeka na nas, wołając:

– Ruda ściga się z Alkiem, kto pierwszy w schronisku, jeśli z tego nie wybuchnie lawina, to może i my dotrzemy cali na miejsce. Żeberko, powinieneś bardziej troszczyć się o swoje stadko. – głaska go czule po głowie.

– Kto poskromi źrebaka? – śmieje się Żebro i całe Sarę w dłoń.

Widać jak bardzo się kochają. I nie ma znaczenia nawet wielka blizna idąca od prawego łuku brwiowego po skosie przez czoło do czubka włosów po prawej stronie, jaką posiada Sara, pamiątkę po rodzicach biologicznych. Oczywiście Sara jako kobieta dba o swój wizerunek i zapuściła grzywkę, by blizna nie była jej wizytówką, ale kiedy przywieje wiatr, prawda wychodzi na wierzch. O dziwo, blizna nie szpeci jej tak, jakby mogła. Sara to piękna i pogodna dziewczyna, lecz zupełnie nie w moim guście.

Czuję, że powinienem zostawić ich samych, więc pytam:

– A Martyna i Wiki?

– Z przodu. Rozmawiają o śnieżycy, nawigacji oraz burzach śnieżnych i lodowych, które nawiedziłyby Amerykę Północną w lutym 2014 roku. – podniosła brwi.

– Powiało chłodem. – żartuję. – Może nie zmienię się w bałwana, przyłączając się do nich?

– Kto wie! – woła Sara, gdyż zaczynam się szybkim krokiem oddalać.

– Jeśli spotkam po drodze zamarzniętego goblina, będę wiedział, że to ty! – śmieje się Żebro.

– Super! Nie ma jak ubezpieczenie na życie, stary!

Oddalam się zrelaksowany. Nie ma jak wycieczki ze swoją ekipą. Problemy stają się od razu mniejsze.

Gabriela Molesztak
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.