Powieści i opowiadania > Seks dla umarłych

19. Walentynki

WalentynkiWalentynki. Rzygać się chce na samą myśl. To jak za słodki tort. Można zjeść kawałeczek, ale żeby na jeden raz pożreć cały? Te wszystkie masy, kremy, kilogramy cukru i jeszcze mdła jak stado uśmiechniętych aniołków polewa? Takie są właśnie walentynki. Cały dzień słodki i różowy aż do porzygania.

Do tego te wszystkie zdrobnienia. Kochanie. Kotku. Misiu. Pysiu. Kwiatuszku. Żabko. Mróweczko. Hipopotamiku. Nie wiem, o co w tym chodzi, przecież za dwadzieścia lat w najlepszym razie będą ten dzień ignorować, a najprawdopodobniej będą się wyzywać jeszcze bardziej niż na co dzień, sfrustrowani tym, że przecież nie tak to miało być.

A kurwa jak?

* * *

Mężczyznom z reguły nasienie uderza do głowy pod takim ciśnieniem, że żaden, absolutnie żaden, nie jest w stanie dochować wierności, jeśli tylko wystawić go na pokuszenie. Kobiety są jeszcze gorsze. Już w czasach, gdy byłam na studiach, wszyscy się parzyli jak króliki, na lewo i prawo, a dzisiejsza młodzież ma jeszcze większe możliwości. Mogę sobie tylko wyobrazić, że to co robiły moje koleżanki na studiach, teraz robią licealistki.

Od początku mamy więc związki oparte na przyjemności, na zabawie. Na tym, że fajnie jest się upić i przespać z tym przystojniakiem z 3a. Choć jego kolega też jest całkiem fajny. Będzie następny. Trzeba tylko mieć kasę na ciuchy i prochy. No i załatwić alkohol, bo teraz jest z tym trudniej niż kiedyś. Za to z prochami jest łatwiej. Są nielegalne, więc co za różnica, kto kupuje. Koncesji sprzedawcy nie zabiorą.

No więc wszyscy się dobrze bawią. Już w szkole. Dzieci mieć nie chcą, bo wycieranie kupy jest mało zabawne. A potem? Zamieszkać razem? Czemu nie. Mieszkałam z Robertem, mogę i z Marcinem. Co kilka dni do mamy na obiad. Weekend w dyskotece.

Czasem jednak dziecko się trafi. Czasem mieszka się z jednym facetem już od pięciu lat. Może nie jest to „to”, ale skoro nie trafia się nic lepszego... Czasem się przecież go nawet tak trochę kocha. Czemu nie?

* * *

A potem mija 20 lat i facet obok ciebie śmierdzi i klnie jak ostatni cham. No niby zawsze klął i ty też, ale teraz jakoś bardziej niż zwykle nie opuszcza deski i bardziej zostawia wszędzie skarpety. Dziś są walentynki, a on nie dał ci nawet tego pieprzonego kwiatka! Prezentów żadnych nie dawał od liceum. Wszyscy na ulicy biegają z tymi głupimi uśmiechami, całują się, liżą, wręczają róże i jest tak cholernie słodko! Rzygać się chce. Po prostu trzeba na niego krzyczeć! Wyrzucić z siebie, jaki jest obleśny i jak bardzo zepsuł ci życie! I on też krzyczy, że jesteś stara i brzydka i nie wiadomo skąd. A może nawet lepiej, że taki krzyczący. Ten od koleżanki jest jeszcze gorszy, bo przynosi kwiaty i zaprasza na walentynkową kolację do restauracji! Jak takiemu powiedzieć, że się go nienawidzi? Że całkiem obmierzł. Gdy stoi tak głupio uśmiechnięty, nienawidzi się go jeszcze bardziej i jeszcze bardziej chciałoby się go z kimś zdradzić.

* * *

Wczoraj zadzwoniła do mnie stara znajoma... Może kiedyś uważałam ją nawet za koleżankę? Nie chciało mi się z nią spotykać, ale nalegała, mówiła, że będzie fajnie, że powspominamy. A potem w kawiarni prawie się rozpłakała, opowiadając jaka to jest nieszczęśliwa ze swoim chłopem. Że śmierdzi, że nie daje kwiatów, cały dzień gra, ogląda sport i chleje piwsko. I że to nie tak miało być!

A kurwa jak?

* * *

Ludzie są jednak głupi. Aż trudno uwierzyć, że stać ich było na to, żeby zejść z drzew. A może kiedyś byli mądrzejsi? Czy za kilkanaście pokoleń z powrotem wejdą na drzewa? Takie mam wrażenie. Bo jest coraz gorzej. Z roku na rok głupota sięga chyba po coraz starszych. Kiedyś nastolatek musiał się już jakoś zebrać do kupy, pomyśleć o swojej przyszłości, bo inaczej czekała go nędza. Teraz można żyć na koszt rodziców choćby do czterdziestki. Kiedyś trzeba było sobie na żonę wybrać odpowiednią kobietę. Tak żeby urodziła silne dzieci. Żeby kochała, przypilnowała ogniska domowego, dała szczęście. Trzeba było wybrać męża, który kochał, zadbał, zarobił. Jak się źle wybrało, to się gówno miało. Jak sobie źle pościelesz, to się nie wyśpisz i swoich głupich genów dalej nie przekażesz. Teraz jest lepiej. Łatwiej. Teraz wszystko jakoś będzie. No i właśnie potem jest jakoś i wszyscy są tym mocno zdziwieni.

* * *

Tak. Moja zdziwiona znajoma płakała nad swoim losem. Że to niesprawiedliwe. Że mąż jej nie kocha. Że z nią nie śpi, bo pewnie ma kochankę. Ciągle ją wyzywa od głupich cip, kurew i śmieci... Zapytałam, czy go kocha. Jego? Tę świnię? Tego pierdolonego neandertala? Menela? Ćwoka? Gbura? Chuja? Skończonego debila? Była bardzo zdziwiona moim pytaniem i tym, że nie głaskałam jej po głowie. Nawet nie zauważyła, że w wyzwiskach wcale nie pozostaje mu dłużna.

Ale skoro go nie kocha, to po diabła się z nim zadawała? Sęk w tym, że ona nigdy nikogo nie kochała. Ona tylko obchodziła walentynki, takie słodkie święto, po którym zawsze w końcu chce się rzygać. Albo płakać.

* * *

Nie wiem, o co chodzi z tymi walentynkami. Obchodziłam tylko raz, gdy zakochałam się w jednym chłopcu ze szkoły, ale byłam wtedy zbyt nieśmiała, żeby mu to powiedzieć. Czekałam pół roku na ten dzień. Napisałam liścik, że kocham jego oczy i często spoglądam w jego kierunku. Że lubię jego głos, że chciałabym, żeby mnie całował i był moim chłopakiem. Że chciałabym się z nim spotykać. Bliżej poznać. Bardzo. Liścik włożyłam do kieszeni jego kurtki. Może go zgubił, bo kurtek na pewno nie pomyliłam. A może pomyślał, że to żart, przecież się nie podpisałam. Może się nie domyślił. A może miał takich liścików setki.

Rok później podobał mi się jeszcze bardziej, ale walentynki miałam już gdzieś. Żadnego z nich pożytku. Tym razem nie czekałam na cud. Na czarodziejkę, która zmieni dynię w karetę. Nie czekałam na księcia z bajki. Nie chciałam, żeby dawał mi róże i mówił, jaka to jestem piękna, myśląc tylko jak mnie wyrwać. Wiedziałam już bardzo dobrze czego chcę. Chciałam być jego. I nie przez przypadek. Nie z jego inicjatywy. Chciałam sama wszystkim pokierować tak, żeby mnie sobie wziął, bez tego różowego pieprzenia dookoła. Bez owijania w bawełnę. Po prostu mnie miał. Nawet nie jak psa. Jak koszulę. Na własność.

* * *

Napisałam jeszcze jeden list. Tym razem nie pisałam, że mi się podoba. Nie pisałam, że chciałabym, żeby mnie całował i szeptał mi do ucha. Napisałam, że jestem jego i może ze mną zrobić co zechce. Będę w motelu od 18, przez całą noc. Może przyjść, kiedy chce. Będę leżała nago na łóżku z jedną ręką przykutą do kaloryfera. Jeśli mu się nie spodobam, może po prostu wyjść. Jeśli postanowi zostać, zrobię co każe. Będę jego, na dobre i na złe. Cokolwiek mi zrobi, nie poskarżę się i o nic nie poproszę.

* * *

Pamiętam bardzo dobrze, jak stanął w drzwiach. Wydawał się wtedy jeszcze wyższy. W pokoju było jasno, a ja byłam blada jak śmierć. Popatrzył na mnie i przez chwilę się bałam, że wyjdzie. Pięknością nie byłam. Bez makijażu, bez opalenizny, chuda, prawie płaska i nieletnia. Zamknął drzwi. Uśmiech miał nieprzyjemny, a w oczach coś, co budziło lęk, ale nie było już odwrotu. Już mu się oddałam. Na dobre i złe.

* * *

Obrócił mnie brutalnie na brzuch, nienaturalnie wygięta ręka zabolała tak, jakby zaraz miała pęknąć. Bez żadnego ostrzeżenia zaczął mnie... Gwałcić? Nie, to nie był gwałt, przecież mu się oddałam, byłam jego własnością. Nie można uczynić gwałtu swojej szafce na buty czy swojej koszuli. O to właśnie chodzi, gdy coś mamy na własność, gdy możemy tym z całą pewnością i dowolnością rozporządzać. Kiedy patrzymy na koszulę na wieszaku i mamy ochotę ją podrzeć na strzępy, to wiemy, że to jest nasze naturalne, niezbywalne prawo, bo to jest nasza koszula, zdana na naszą łaskę. Nie pytamy koszuli czy tego chce. Czy ją coś boli, czy jej przyjemnie. Robimy z nią co chcemy. To nasza rzecz.

Nie. On mnie nie gwałcił. On mnie po prostu darł na strzępy. Z czasem ból stawał się coraz bardziej tępy, gdy się we mnie wdzierał, gdy zgniatał moje ledwie widoczne piersi, gdy gryzł do krwi i bił. To nie był jego pierwszy raz. Może dlatego mnie tak do niego ciągnęło. Dokładnie wiedział, co ma robić. Wiedział lepiej ode mnie. Wiedział. Ja jeszcze nie.

* * *

Z wargi i z nosa leciała mi krew i ledwie łapałam powietrze. Czerwone krople spadały do falującej jeszcze wody. Zdawało mi się, że przybierały fantastyczne kształty, nierealne, złowrogie, podniecające, tajemnicze. To było jak wróżenie z wosku. Jakby w tej znikającej krwi zaklęta była moja przyszłość.

Głowa wisiała jak pacynka na cienkich nitkach włosów. Huczało. Rękami, resztką sił opierałam się na wannie. A on nie przestawał. Był jak maszyna. Odkąd przyszedł minęło już kilka godzin, a on nie powiedział słowa. Ja też milczałam. Nie było szkoły, nie było babci, nie było koleżanek, wiadomości. Nie było niczego. Nie było mnie. Nie miałam już absolutnie nic do stracenia i po raz pierwszy od bardzo dawna, byłam prawie szczęśliwa.

* * *

Kiedy wychodził, przystanął na chwilę przy drzwiach i spojrzał w moim kierunku. Leżałam zmaltretowana na zimnej podłodze. Było trochę krwi, trochę rozlanego wina, trochę wszystkiego, czyli krótko mówiąc bałagan. Teraz uśmiechał się jakoś milej, jakby uwierzył, że jestem jego koszulą. Powiedział tylko dwa zdania. Dwa walentynkowe zdania. Nie było w nich nic o miłości. Nie było w nich żabek ani misiaczków. Żadnych słodyczy. Żadnego lukru. Był jasny, męski komunikat. Samo mięso. Pieprz i sól. Lakońskim zwyczajem. Posprzątaj tu trochę. Bądź za tydzień, o tej samej godzinie. Chciałam odpowiedzieć głośno, ale siły miałam tylko na krótki szept. Zamiast głośnego, różowego, walentynkowego romantyzmu, miałam dla niego tylko ten cichy szept.

Będę.

Anna Korybucka
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.