Powieści i opowiadania

Rozrywkowy plutonowy

January WitkowskiOd czego by tu zacząć? Już wiem! Zacznę oryginalnie, jak jeszcze nikt nie zaczął, to znaczy zupełnie od początku. W połowie 1968 roku kończyła się moja dwuletnia służba wojskowa. Już wkrótce miałem wyjść na „wolność”. Była to wolność połowiczna, zupełnie taka jak nasza ograniczona państwowość.

Z bohaterem tych wspomnień poznałem się w niezbyt fortunnych okolicznościach. Nie kto inny, jak ten zawodowy plutonowy pełnił wówczas służbę na dyżurce. Kiedy zamierzałem wyjść na przepustkę, kazał mi wrócić na pododdział w celu włożenia „drutu” do czapki, żeby denko było naciągnięte jak w czapach u ruskich sołdatów. Nitkę też miałem zamienić na dłuższą – przepisową. Tak mnie zdenerwował, że zrezygnowałem z przepustki. Wtedy nawet nie pomyślałem o wyrównaniu rachunku. Jednak wkrótce nadarzyła się okazja do rewanżu. Pewnego razu w godzinach służbowych zadzwoniła jego żona. Połączenia naturalnie nie otrzymała. Poinformowałem ją, że w godzinach służbowych nie ma połączeń prywatnych, co zresztą było zgodne z regulaminem. Ponowne zderzenie z tym rygorystą było nieuniknione. Nie przypuszczałem jednak, iż nastąpi tak szybko. Jak było do przewidzenia, spotkaliśmy się w podobnych okolicznościach. Zameldowałem swoje wyjście na przepustkę. Pomimo że zrobiłem to w oklapniętej czapce bez druta, nie robił mi żadnych uwag.

– Wypisz się sam. – powiedział mimochodem.

A gdy to zrobiłem, zapytał z uśmiechem:

– My to się chyba lubimy, co?

– Jeszcze jak! – wykrzyknąłem.

I zapanowała zgoda. Od tego czasu jego małżonka mogła z nim rozmawiać we wszelkich porach dnia i nocy.

Kiedyś pod wieczór, w sobotę czy niedzielę, zadzwonił do mnie z dyżurki, gdzie jak zwykle pełnił rolę pomocnika oficera dyżurnego, z następującą prośbą:

– Wiesz, chciałbym się trochę zabawić. Nie mógłbyś zadzwonić na dyżurkę o dziewiętnastej i udać wójta ze wsi Koterba, (gdzie w tym dniu odbywała się właśnie zabawa) który prosi o pomoc w zażegnaniu awantury. Obiecałem, że to załatwię. Zadzwoniłem, jak chciał o umówionej porze. Zgłosił się oficer dyżurny.

– Łączę – powiedziałem.

– Oficer dyżurny przy telefonie, słucham?!

Zmienionym głosem i z przejęciem wykrzyczałem do słuchawki:

– Ponie łoficyrze, u nos wielko awantura! Straśnie sie bijo żołnirze z nasymi! Rozwalili bymben, połamali krzysła, a tera wzieli się za stoliki i nie wim, co mom robić?!

– Zaraz tam przyjedziemy! A z kim rozmawiam?

– Mówi ujt z Koterby. Przyjeżdżojcie a szybko, bo się pozabijajo! – dodałem z uczuciem.

– Czekajcie. Już wysyłam patrol! – zakończył oficer rozmowę.

W ten oto sposób plutonowy mógł balować przez dobre kilka godzin. Kiedy ukontentowany doszedł do wniosku, że pora wracać, nagle zakładał pasek pod brodę i aresztował, co najmniej dwóch, bogu-ducha winnych, mocno pijanych szeregowców. Niestety o tych jego nędznych praktykach, dowiedziałem się po fakcie. Postanowiłem na przyszłość mu nie pomagać. Na szczęście już się nie zwrócił do mnie z podobną ofertą.

Przed końcem służby spotykały mnie same przykre niespodzianki. Okazało się, że mój poprzednik zostawił mi „prezent” w postaci niezapłaconych rachunków za rozmowy międzymiastowe, które musiałem uiścić z ostatnich pieniędzy przeznaczonych na pożegnalną popijawę. Brakowało też na moim stanie jednego telefonu. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, a i uldze zarazem, załatwił mi go gratis, mój własny szef łączności, za co mu z wdzięcznością podziękowałem.

Gdzieś tak pod koniec maja nadszedł dzień wyjścia do cywila. Bardziej mnie on zdziwił, niż ucieszył. Nie był to dzień wyczekiwany, gdyż prawie wmówiłem sobie, że dostałem dożywocie. Rano, czując się dziwnie lekko w cywilnym uniformie, czekałem na mego następcę, Stefana. Kiedy się ten przebierał w mundur wyjściowy, nagle wszedł szef łączności, kapitan Krawczyk.

– Dobrze ci było u nas w wojsku? – zapytał przyjaźnie.

– Ja się do wojska nie prosiłem. – odrzekłem zgodnie z prawdą.

Widać mu się to nie spodobało, bo zwrócił się ze złością do Stefana:

– A ty gdzie się wybierasz?!

– Idę na przepustkę odprowadzić kolegę. – odburknął, nie przestając się przebierać.

– Co to nie wiesz, że wyjścia są o czternastej?! – powiedział karcąco.

Nagle coś się zmieniło w tonie jego głosu:

– No, możesz iść. Pozwalam ci. Odprowadź kolegę. – oznajmił dobrodusznie i wyszedł.

Na przepustce, wspominając zabawne zdarzenia, wypiliśmy dwie półlitrówki. Przy pożegnaniu nie obyło się także bez pijackich łez, bo byliśmy naprawdę serdecznymi kompanami.

Mocno nabuzowany powlokłem się na dworzec. Noc była wyjątkowo ciepła. Nie przeszkadzało mi to wcale, że drzwi na dworcu były otwarte na przestrzał. Postanowiłem się przespać. Położyłem się na ławce, lecz tak, aby mi buty wystawały poza nią. Jednak nie było mi dane długo poleżeć. Ledwo zamknąłem powieki, usłyszałem nad sobą:

– Wstawać! Co to za spanie na ławce?!

Trzech milicjantów stało nade mną. Wcale nie wyglądali na przyjaźnie usposobionych. Zauważyłem, że mają chętkę mnie spałować, bo w tym garnizonowym miasteczku często dochodziło do bójek żołnierzy z milicjantami. Ci ostatni zazwyczaj prowokowali te bijatyki. Jednak w większości wypadków wychodzili z nich jako poszkodowani, przez co stale ziali żądzą odwetu. Słowem, panowała szczera i trwała obopólna nienawiść.

– Dokumenty! Za brudzenie ławki po pijanemu będziecie mieli kolegium! – ze złośliwą satysfakcją, oznajmił mi jeden z przybyłych niepożądanych gości. Nie odzywałem się wcale, żeby ich nie prowokować.

Spisali mnie i odeszli. Już w pierwszym dniu dali mi odczuć, kto w tym kraju naprawdę rządzi. „No to ładny klops!” – pomyślałem z goryczą – „Ledwie wylazłem z wojska, a tu od razu kolegium”!

Niedługo później, kiedy tak sobie siedziałem przygnębiony na ławce, spojrzałem w głąb słabo oświetlonej ulicy, i zobaczyłem idący w kierunku dworca patrol wojskowy.

„A to mam szczęście?! Po jednym patrolu zaraz drugi. Ciekawe, czym mnie ci obdarują?” – rzekłem sobie w duchu z sarkazmem.

Nie trwało długo jak do mnie podeszli:

– Co ty tutaj jeszcze robisz! – wykrzyknął, poznawszy mnie, nasz bohater-plutonowy.

– Czekam na pociąg. Kilka minut temu spisali mnie milicjanci, kiedy spałem na ławce, że jakoby ją zabłociłem, choć buty trzymałem poza nią. – odpowiedziałem strapiony. Obiecali mi kolegium. – dodałem.

– Nic się nie martw, ja znam tego milicjanta z patrolu i wszystko załatwię. Podziękowałem. Jak widać i kolejna przygoda dobrze się skończyła. Do domu powróciłem bez żadnych niespodzianek.

A wypływa stąd tylko stwierdzenie oczywiste: Choć, co do poniektórego to całkiem niepodobne, odniesie korzyść, gdy odpłaci pięknym za nadobne.

January Witkowski
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.