Recenzje

Notatki z Domu Spokojnego Średniego Wieku, część 1

Jerzy lengauerOparty o nędzną, plastikową, zielono-żółtą i na dodatek dziurawą w paru miejscach imitację przedwojennego słupa ogłoszeniowego nie myślał o lepszych pruskich czasach, żydowskich sklepach przy jakiejś tam strassse, czy masonach debatujących w loży przy średniowiecznym murze obronnym o poprawie świata. Wpatrywał się w odnowiony budynek po drugiej stronie jezdni, przypominający mu jeszcze niedawno każdego dnia nagrobek. Może to ten ogromny, czarny, wypolerowany napis jak płyta nagrobna? A w środku zmartwychwstanie, czy może śmierć i przemykające korytarzami trupy, ożywiane bardziej lub mniej przekleństwem demiurga od 7 do 15, od 7.30 do 15.30, od 8 do 16, od 8.30 do 16.30. Ile to było przez kilkanaście lat różnych godzin? Zawsze dla innych, za każdym razem ku czci administrare, dla praca = pasja (passio – cierpienie). Nigdy z myślą o kilkudziesięciu osobach przy linii produkcyjnej.

J. Friedburgera wybory zostawmy, bo nie miał żadnych. Jego pozorna pokora rozpatrywana jest od jakiegoś czasu na sesjach terapeutycznych, odbywających się pomiędzy innymi zajęciami w Domu Spokojnego Średniego Wieku. Psychoterapeutka robi freudowskie notatki o dzieciństwie, seksualności, snach. Sam J. zwykle odpowiada gościom (najczęściej telefonicznym), że wiedzie mu się nieźle, jak w Ameryce: terapeutka na śniadanie, prozac na kolację. Wyobraźnia J. zazwyczaj spaceruje ku eklektycznemu ratuszowi, pobliskiej kamienicy lub żółtemu nagrobkowi. Rezultaty tych wypraw lądują za sprawą dyplomatycznej Aurory na wydartych z zeszytu kartkach papieru. Kartki zaś za oknem. Zbiera je codziennie bezdomny śmieciarz. Ot, i stąd się tutaj wzięły. Na śmietniku, poboczu, marginesie literatury. Dlaczego kartki zapisywane są tylko i wyłącznie piórem? To i wiele innych spraw zawdzięcza Friedburger niejakiej Henryce K. Najpierw nazywanej panią Henią, potem po prostu Henią.

Pierwszego wrażenia nie było. Narzucony brak wyboru spowodował, że J. zapamiętał ciężkie drzwi i żelazną klamkę na wysokości swoich oczu, trzeszczące, drewniane, dziewiętnastowieczne schody i peerelowską podłogę z płyty wiórowej, falującą jak obecne „pływające” podłogi w mieszkaniach. Roman P. miał na sobie szary sweter w nieokreślone wzory i nieodłączną, jak się okaże przez lata, pod nim koszulę. Pomieszczenie docelowe, w którym siedział dyrektor, było przesiąknięte dymem i zapachem papierosów. Palił on i jego przyjaciel, podwładny i poniekąd mistrz, P. Ów drugi P. jest bez znaczenia w tej historii. Był ulubieńcem wszystkich, skłonnym do przekory i bronienia braku racji starszym jegomościem. Matematykiem i rysownikiem z zamiłowania. Najważniejsze jednak, że skarbnicą dawnych czasów, co przy okropnym bałaganie spowodowanym reformą administracyjną, było nieocenione. Poniekąd rolę tę przejął za jakiś czas Roman P. Nie tylko w zakresie zawodowym, lecz także rozbawiających opowieści o latach z przełomu 6. i 7. dziesięciolecia ubiegłego wieku.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.