Powieści i opowiadania

Ku bramie

Ku bramieSiedziałem oparty o tokarkę, obok jakiegoś robotnika, i nerwowo paliłem papierosa. Cała hala maszyn wypełniona była ludźmi wsłuchanymi w głosy płynące ze stoczniowego radiowęzła. Wymusiliśmy na tych hienach jawność obrad i już samo to było niesłychanym sukcesem. Krokiem do dalszych sukcesów. Teraz musieli nam ustąpić. Nie mieli wyjścia — słyszała ich cała stocznia! Trzeciego dnia strajku, gdy przyłączyły się do nas inne zakłady, PZPR zaczęła wreszcie traktować nas jak ludzi. Strajk mógł przecież rozprzestrzenić się na całą Polskę. Do czego mogłoby to doprowadzić — diabli chyba wiedzieli. Może do wojny, może do cudu jakiegoś... Wtedy do przyjęcia były wszystkie scenariusze.

Około godziny piętnastej z głośników zabrzmiało magiczne hasło: „ZGODA!”. Ludzie wokół zaczęli się ściskać, krzyczeć z radości, w górę poleciały czapki... Wygraliśmy. Choć nie ze wszystkim. Komitet strajkowy zmuszony był również pójść na ustępstwa. W każdym razie dyrekcja stoczni zgodziła się na podwyżki płac.

W każdym razie nie daliśmy się zaszczuć ani omamić kłamstwami. ROZMAWIANO z nami i USTĄPIONO nam. Udowodniliśmy, że razem stanowimy siłę, z którą muszą się liczyć.

Nastąpiła cała seria wiwatów i gratulacji, podczas których ludzie dawali upust nagromadzonemu w nich napięciu. Co chwila ktoś mnie ściskał, szarpał, całował.

Z pulsującego tłumu wyłonił się nagle Rysiek, złapał mnie za fartuch i potrząsając z całych sił, tu i ówdzie go nadrywając, zaczął krzyczeć mi prosto w twarz, opluwając mnie nieco przy tym.

— Koniec! Wygraliśmy! Słyszysz? Wygraliśmy! Koniec tego! Idziemy na wódkę, ja stawiam! Urżniemy się dzisiaj tak, że książki będą o tym pisać!

— Medyczne chyba — mruknąłem, dając się ciągnąć poprzez rozbieganą ciżbę. Nie do końca byłem przekonany, czy aby na pewno mam ochotę dziś pić. Może lepiej było poszukać jakoś Moniki. Dziś rano na stołówce zdołałem zamienić z nią tylko kilka słów. Dosłownie dzień przed słynnym 14 sierpnia zapytałem ją, czy nie dałaby się wyciągnąć do kina, czyli, inaczej mówiąc, zaproponowałem jej randkę. Monikę poznałem tydzień temu w okolicznościach typowych dla peerelowskiego robotniczego romansidła. Zatrudniła się w stoczni tego samego dnia co ja i miała identyczny jak mój, siedmiodniowy staż w zakładzie, który był na dobrej drodze, by odmienić nasze życie, pod warunkiem że nasze proletariackie love story wkroczy we właściwą fazę. Jak na razie zamiast randki pochwyciła nas w objęcia nowożytna historia świata, której staliśmy się właśnie częścią.

Dopchaliśmy się do szatni, by zrzucić fartuchy. Właśnie zamykałem szafkę, gdy zaczęło mi się wydawać, że wśród ogólnie wiwatujących i zadowolonych głosów przemykają jakieś fałszywe tony. Było to jednak tak ulotne, że początkowo nawet nie zdałem sobie sprawy z tego, że to słyszę. Jednakże już na korytarzu dawało się zauważyć, że coś jest nie tak. Ktoś krzyczał: „Wracajcie!”, ktoś przebiegł, roztrącając na boki innych. Co niektórzy stali zdezorientowani, większość załogi jednak posuwała się zgodnie w kierunku wyjścia. Każdy chciał jak najszybciej powrócić do normalności, nawet jeśli ta normalność była tylko namiastką, jaką mógł zaoferować swojemu obywatelowi ten popieprzony kraj. Przeciskaliśmy się z Ryśkiem do prostokątnego otworu jaśniejącego w zatłoczonych czeluściach mrocznego korytarza. Czułem się wręcz, jakby za tą świetlistą granicą czekała jakaś wspaniała nagroda, która da wytchnienie nerwom skołatanym po trzydniowych stresach. Jednocześnie jednak z głębi budynku ścigały nas podejrzane dźwięki niczym złowieszczy zgrzyt w zapowiadanej i obiecywanej sobie labie. Gdy znaleźliśmy się przy samym wyjściu, nasze podejrzenia przerodziły się w pewność. Na placu również coś się działo. To najwyraźniej nie był jeszcze koniec.

Najpierw oślepiło mnie światło dnia. Potem zacząłem gorączkowo się rozglądać, nie bardzo wierząc w to, co widzę, a przede wszystkim nie chcąc wierzyć. Ile można?

— Wracajcie! Nie ma zgody, strajkujemy dalej! Wracajcie! Nie wychodźcie!!!

Znajome i nieznajome twarze doskakiwały z różnych stron, powtarzając wciąż jedno i to samo: „Wracajcie!”. Wszędzie panował jeden wielki zamęt. Co niektórzy twardo parli do bramy, chcąc jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie. Po tej magicznej stronie, po której nie obowiązują już twarde reguły pracowniczej solidarności. Ta druga strona kusiła ułudą spokoju i zaciszem własnych czterech ścian, w których można przynajmniej poudawać, że nie jest tak źle. W których można napić się wódki i poudawać, że właściwie jest całkiem dobrze. Gorzej, jeśli nie ma czym zagryźć... A jeśli nie ma co dzieciom dać na obiad...

— Co tu się, kurwa, dzieje? — Rysiek wcale nie był mniej skołowany ode mnie. W tym momencie podbiegł nasz brygadzista.

— Słyszeliście? Nie ma zgody, strajkujemy dalej! Wałęsa ogłosił strajk solidarnościowy. Jednoczymy się ze wszystkimi strajkującymi zakładami. Albo dotrzymają tych samych warunków wszystkim, albo mogą nas w dupę pocałować.

— Ale przecież obiecali nam...

— Nam! Chłopie, od nas się tylko zaczęło. Przyjechało już ponad dwadzieścia delegacji zakładów z całego Wybrzeża. I wciąż przyjeżdżają nowe. Nie ma mowy, żebyśmy się teraz cofnęli! Człowieku, to już jest zryw narodowy, rozumiesz? Strajkujemy do końca, wszyscy za wszystkich!

Brygadzista wbił w nas lodowate spojrzenie.

— Zostajecie czy nie?

Spojrzeliśmy z Ryśkiem po sobie. Perspektywa wypicia wódki zrobiła się nagle niezwykle atrakcyjna. Wszystko było niezwykle atrakcyjne w porównaniu z ponownym stawaniem na barykadzie. Rysiek nerwowo rozglądał się dookoła, jakby kogoś lub czegoś szukał.

— Dlaczego w szczekaczkach tego nie ogłosili? — zapytał.

— Bo skurwysyny odcięli radiowęzeł, gdy tylko dowiedzieli się, że powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Zostajecie?

Nie odzywałem się, bo w końcu co ja miałem do gadania. Za młody byłem, by mieć własne zdanie. Rysiek zadecydował za nas dwóch i oczywiście zostaliśmy. Na placu wciąż trwały nawoływania i przekonywania do kontynuowania strajku. Mimo to niektórzy jednak wychodzili. Jednostki złamane przez system? Nie. Przez myśl przemknęła mi od razu postawa szlachty polskiej po zwycięskiej bitwie pod Beresteczkiem. Nawoływania Jana Kazimierza do pościgu za rozbitymi wojskami kozackimi i tatarskimi odbijały się murem od stwierdzenia: „Myśmy zrobili swoje”. Widocznie nasz naród już tak ma, niezależnie od systemu.

Pozostałem więc i poczułem się jak wybraniec, wręcz jak Spartanin zmierzający pod Termopile, by stawić czoło tysiąckroć liczniejszemu wrogowi. Tyle że jakby... wybrany na ochotnika. W tym momencie mignęła mi w tłumie twarz Moniki, odmeldowałem się więc i pognałem w tamtym kierunku. Monika stała z kilkuosobową grupką kobiet i mężczyzn. Dostrzegła mnie, zanim zdążyłem podejść, machnęła mi ręką i zrobiła kilka kroków w moją stronę. Stanęliśmy naprzeciwko siebie, nie mówiąc przez chwilę nic. Ona pierwsza przerwała milczenie.

— Wychodzisz?

— Zostaję.

— Ja też... — w jej głosie jednak próżno było szukać śladów euforii z faktu, że oto dołączyła do grona wybrańców losu, którzy postanowili złożyć siebie w ofierze na ołtarzu historii.

— Marek... — nie dokończyła jednak. Przylgnęła do mnie mocno, a słowa przeszły w urywany szloch.

— Ej... Spokojnie, Monia... No, co jest? — Tuliłem ją, głaszcząc po głowie i doznając olśnienia, że przecież marzyłem o tym, by mieć ją w ramionach, tylko... okoliczności jakby nie te...

— Wyjdziemy z tego, głowa do góry. Przecież to nie wojna. — Starałem się stworzyć na poczekaniu tysiąc argumentów nadających się na pocieszenie, tyle że sam nie bardzo byłem w nastroju. Do diabła, a jeśli to jednak wojna?! A jeśli zostaniemy spacyfikowani tak jak wiele innych strajków przed nami? A może lepiej zostawić to wszystko w diabły, wynieść się stąd, zabrać Monikę w bezpieczne miejsce i przeczekać, aż inni załatwią to za nas? A potem? Albo korzystać z ich zwycięstwa, albo — jeśli przegrają — dać się dalej tłamsić przeklętemu systemowi, udawać, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego, robić, co nam każą... Ująłem w dłonie twarz Moniki i zmusiłem dziewczynę, by spojrzała na mnie.

— Ja też się boję. Nie nadaję się na bohatera. Wolałbym być daleko stąd. Ale gdybym wyszedł teraz, to po prostu nie mógłbym potem spojrzeć w twarz tym ludziom. A ty czemu zostajesz? To bardziej męska sprawa. Do kobiety nikt nie będzie miał pretensji.

Monika wyciągnęła chusteczkę i walczyła przez chwilę z katarem.

— Mniej więcej z tych samych powodów co ty. Cała stołówka zostaje. Miałam być czarną owcą? Mam tego dosyć, wiesz? Boję się, że nie wytrzymam i po prostu stąd ucieknę.

Przytuliłem ją znowu i właściwie nie miałem nic przeciwko temu, żeby już tak zostało.

— Chcę ci powiedzieć... że bardzo mi na tobie zależy... i zawsze możesz na mnie polegać, i... — zacząłem już bredzić po prostu, bo bliskość Moniki sprawiła, że mózg skołowaciał mi doszczętnie. Ona jednak tylko mocniej wtuliła się we mnie. Po chwili uniosła głowę i poczułem jej usta na swoich. Przez całe moje ciało przeszedł w jednej sekundzie ładunek rzędu kilku tysięcy woltów.

— Trzymam cię za słowo — szepnęła. Jej uśmiech przez łzy był najpiękniejszą rzeczą, jaką pamiętam do dziś.

***

Nikt z nas nie przypuszczał, że to wszystko trwać będzie tak długo. Do końca nie wiedzieliśmy, czy uda nam się wytrwać, czy wywalczymy cokolwiek. Napędzało nas coraz większe poczucie siły, w miarę jak hasło „solidarność” obejmowało swą magią kolejne zakłady, łączące się z nami w tej walce. Otrzeźwienie przychodziło, gdy tylko przypominano sobie, z jaką potęgą zadarliśmy. Nie z PRL-em. Bo przecież PRL był tylko jedną z macek komunistycznego molocha, który mógłby zgnieść nas w mgnieniu oka. A jednak nie zgniatał. Mimo to napięcie w stoczni w ostatnich dobach strajku sięgało zenitu. Baliśmy się, że MKS być może za mocno obstaje przy wszystkich postulatach. W podrzucanych przez komuchów ulotkach szczególnie złowrogo brzmiało jedno zdanie: „Pamiętajcie, że są granice, których przekraczać nie wolno!”. A co, jeśli je przekroczymy?

***

Siedziałem na korytarzu oparty o ścianę, a Monika spała z głową na moich kolanach. Często czułem na sobie czyjś zazdrosny wzrok. Ale nie była to zawistna zazdrość. Prawie każdy miał za płotem kogoś, kogo kochał. Ja miałem swoją miłość przy sobie. Ludzie patrzyli na nas, widząc nie nas, lecz osoby, za którymi tęsknili. My przynajmniej mieliśmy siebie. Gładziłem ją delikatnie po głowie, odgarniając opadający niesforny kosmyk. Cieszyłem się, że śpi, że odpoczywa, że nie myśli. Byłem szczęśliwy, mając ją przy sobie, choć nie miałem bladego pojęcia, co tak naprawdę jest nam pisane. Po głowie chodziły mi sceny, o których czytałem tylko w książkach: powstania, walki o niepodległość. Wówczas ludzie mieli w ręku broń, a i tak przegrywali. Co my mieliśmy?

***

— Marek, czy my kiedykolwiek stąd wyjdziemy?

Na placu trwała msza. Wszyscy modlili się, śpiewali. Za płotem stały tłumy jednoczące się z naszym strajkiem. Nie miałem ochoty ani śpiewać, ani się modlić. Objąłem ją mocno i pocałowałem. I nie puszczałem.

— Marek...

— Kocham cię!

— Marek, patrzą na nas!

Staliśmy blisko płotu. Naszą scenkę rodzajową obserwowało dobre kilkaset ludzi. Uśmiechnąłem się do Moniki.

— To dobrze. Przynajmniej widzą, że świetnie się bawimy.

***

Ocknąłem się gwałtownie. Ostatnim, co pamiętałem, był upadek z jakiejś przepaści. Spadając, czułem okropny żal. To nie był strach, że zginę, lecz żal, że coś utracę na zawsze. Panował ponury półmrok. Dotarło do mnie, że Monika płacze obok. Zerwałem się i pochwyciłem ją w objęcia. Czułem, jak bardzo drży.

— Ja już nie chcę... Nie wytrzymam dłużej, rozumiesz? Nie chcę już, nie chcę...

Łkała i wtulała się we mnie jak małe dziecko, a ja obejmowałem ją mocno i kołysałem. Nie wiem, jak długo to trwało. W końcu jednak zasnęła. Gdyby wówczas stanął przede mną którykolwiek z tych pierdolonych komuchów, Jagielski, Kania, Stachura, ktokolwiek... Zabiłbym.

***

Nie spacyfikowano nas. Dnia 31 sierpnia otworzyły się bramy. W chwili, gdy władze PRL-u podpisywały kapitulację, nasz komitet jednoczył już ponad 700 zakładów. To była wojna, pomimo że nie strzelano. Jeszcze nie.

Rozpętało się istne szaleństwo.

Rozpętało się istne szaleństwo...

Przeciskałem się z Moniką wśród wiwatującego tłumu, usiłując dopchać się do bramy. Czułem się jak jeden z obrońców twierdzy, która przetrwała oblężenie.

I jedyne, czego pragnąłem, to tego, by żadnemu z przywódców nie przyszło przypadkiem do głowy zwoływać wojska do kolejnej walki. By przypadkiem nie usłyszał ode mnie tego, co niegdyś usłyszał Jan Kazimierz...

Za bramą zaczęliśmy biec. Nikt nas nie zatrzymywał.

Walter Bez Mienia
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.