Powieści i opowiadania

Cień zakapturzonego

Cień zakapturzonegoJestem bogiem Uświadom to sobie, sobie Ty też jesteś bogiem Tylko wyobraź to sobie, sobie…1Paktofonika

Znasz mnie. Sunę brudnymi ulicami w rytmie znoszonych mesztów. Na pewno się już kiedyś spotkaliśmy, tylko wtedy łatwiej ci było odwrócić głowę i nie patrzeć. Może twój czyn wyniknął ze strachu, w końcu chłopak w szarym dresie, z kapturem na głowie i rękoma w kieszeni może wywołać lekką panikę u „grzecznych” obywateli. Lecz jeśli ogarnęło cię obrzydzenie lub chęć eksterminacji takich jak ja, to bądź świadom, że nie jesteś w niczym lepszy.

Celnym kopniakiem przewracam kosz na przystanku. Maciek śmiałby się z tego, ale mi nie jest do śmiechu. Mam dwadzieścia dwa lata, skończoną zawodówkę, kilka kursów i jeden wpis u dołu moich dokumentów: przebywał w Zakładzie Poprawczym w Pszczynie.

Moje życie mogę podzielić na trzy rozdziały, na trzy zupełnie różne historie, jednak wszystkie w odcieniach szarości i granatu.

Już start mojego życia budził wielkie zastrzeżenia. Wychowałem się w małym mieszkaniu, w kamienicy na ul. Legionów w Katowicach. Było tam brudno i ciasno, dzieliłem pokój z trójką starszych braci. Zimą wraz z Adamem, starszym o cztery lata, a najbliższym mojemu wiekowi, zatykaliśmy dziury pomiędzy oknem a ścianą, aby nie było tak zimno. Te dziury traktowaliśmy jako wywietrznik wiosną i latem w domu o wiecznym zapachu palonej marihuany, lecz zimą stawały się naszym przekleństwem.

Reszta mojego rodzeństwa traktowała mnie jak zbędny bagaż, którego należy się pozbyć lub jak znajdę, którą nie sposób nie wykorzystać. W naszym mieszkaniu były dwa pokoje, kuchnia i śmierdząca łazienka. W tym drugim pokoju matka przyjmowała mężczyzn, dlatego ojciec często spocony i cuchnący wódką spał w moim łóżku…

Wtedy pojawiła się mała istota pragnąca miłości i ciepła – Baśka, moja nowa siostra. Lecz nie otrzymała nic dobrego w tym „domu”…

*

Czuję zimny podmuch smrodliwego powietrza i naraz otwieram oczy. Jestem zdziwiony. Kiedy przysnąłem? Wspomnienie życia w Katowicach powoduje zimny pot na moich plecach. Ostatnie osoby wsiadają do miejskiego autobusu. Zrywam się z miejsca i wskakuję do środka, a chwilę później zamykają się automatyczne drzwi. Przynajmniej dzisiaj się nie spóźnię.

W autobusie staję przy poręczy i rozglądam się uważnie. Śmieszy mnie zachowanie niektórych osób! Odwracają wzrok, kiedy tylko zaczynam się im nieznacznie przyglądać. Robi się ciepło, wręcz nieznośnie duszno i chciałbym wyskoczyć z rozpędzonego pojazdu, ale wiem, że się nie da. Choć w życiu ciągle mam pod górkę, fazę samobójstw mam już za sobą…

*

Kumple stali się moją prawdziwą rodziną. Spędzałem z nimi niemal każdą chwilę, nawet jeśli musiałem opuścić lekcje w szkole. Rozumieli mnie bez słów, sami wracali do podobnego bajzlu, kiedy zapalały się latarnie i było za zimno na siedzenie w parku.

Maciek, wysoki, barczysty chłopak rok starszy ode mnie, który jednak „kiblował” jak to mieliśmy w zwyczaju mówić, w drugiej gimnazjum, stał się mi najdroższym przyjacielem.

Któregoś razu przybiegłem pod jego blok cały posiniaczony ze złamaną ręką (jak się potem okazało), po „akcji”, co w naszym języku oznaczało awanturę między rodzicami – wyzwiska i wyładowanie stresu na dzieciach. Maciek pozwolił mi zamieszkać u niego. Wytrzymałem tylko jedną noc. Jedną długą, straszną i nieprzespaną noc. Pomimo że Maciek miał tylko siostrę kilka lat starszą, a rodzice pracowali całymi dniami na pół etatu, jego ojciec znajdywał czas, aby wślizgnąć się do niego nocą… Kobiety w tym czasie zamykały się szczelnie w łazience, żeby nic nie słyszeć. Schowałem się w szafie. Nigdy tego nie zapomnę!

Nigdy potem nie rozmawialiśmy o tym.

Kilka lat później Maciek zabij ojca i został skierowany do zakładu poprawczego.

*

– Przepraszam? – cichy, kobiecy głos wyrywa mnie z zamyślenia.

– Proszę. – mówię, nie patrząc jej w oczy i zakładając na uszy słuchawki od MP3, przesuwam się, robiąc jej miejsce do przejścia.

Świat jest bezlitosny. Zawsze jest jakaś osoba gotowa zdeptać cię w najmniej oczekiwanym momencie. Nigdy nie uważałem rodziców za bliskich sobie. Długi czas wstydziłem się wymawiać moje, a raczej ojca nazwisko na głos. W „poprawczaku” byłem po prostu numerem, ewentualnie imieniem.

Właśnie! Nie przedstawiłem się! Taki nietakt. A przecież w Pszczynie starali się wpoić mi względne zasady etykiety. Nazywam się Józek Poręba, mieszkam w Bielsku-Białej.

Autobus zatrzymuje się na kolejnym przystanku i z hałasem otwierają się boczne drzwi. Zbiegam po stopniach. Nikt nie zapytał o bilet, znowu się udało.

Pracuję w zakładzie szewskim na różnego typu maszynach, już od pół roku. Praca, jak każda, po pewnym czasie staje się monotonna, lecz z czegoś trzeba żyć, prawda?

Po dziesięciu minutach marszu jestem na miejscu.

– Cześć Poręba! – woła znajomy ze stanowiska numer 5.

– No siemasz! – odkrzykuję.

Ten jednak ma wyraźnie niezadowoloną minę, że akurat na niego padło. W tym świecie, gdzie przemoc i patologia występują rzadziej albo są dobrze ukrywane, nikt nie chce mieć znajomego przestępcy.

– Szef prosił, żebyś do niego wstąpił od razu, jak przyjdziesz! – skończywszy mówić, obrócił się do mnie plecami.

Niewychowany gnojek! Ale nigdy za nim nie przepadałem. Nosił się z poczuciem należenia do wyższych sfer, wykonując dokładnie tę samą czynność co ja! Jego żona pracowała w sądzie, dlatego co niedziela spotykał się z jej znajomymi. Jednak nie zdawał sobie sprawy, że kiedy brał bardziej płatne nocne zmiany, pod ich białym domem w stylu nowobogackich, stało czarne BMW! A ja nie miałem zamiaru go oświecać. W końcu wszyscy tkwimy w jakimś kłamstwie.

Szybkimi krokami przeszedłem ciemny korytarz i zapukałem kilka razy do drzwi. Nie czekając na pozwolenie, wszedłem z wysoko uniesioną głową. Biuro było marną namiastką dawnej świetności firmy. Na ścianach oprawiono zdjęcia z widokami na różne miasta Polski, naprzeciwko drzwi stało stare, drewniane biurko ze zdrapanym lakierem, na wysokości gdzie najczęściej znajdowały się ręce siedzących petentów. Dwa krzesła stały samotnie naprzeciw siebie, jak rywale gotujący się do kolejnego sparingu. Widać było, że krzesło dla pracowników częściej obrywało i ogólnym rachunku było na straconej pozycji. Właściciel zwycięskiego krzesła stał zwrócony twarzą do wielkiego okna, a tyłem do mnie.

Nigdy nie traktował mnie na równi z innymi pracownikami, dając mi do zrozumienia, że moje miejsce jest w ogonie równych i równiejszych istot w naszej demokratycznej ojczyźnie! Mimo to dał mi pracę, za co byłem mu wdzięczny, lecz nie miałem zamiaru się przed nim płaszczyć! O, nie!

– Panie Józefie. – zwrócił się do mnie zbyt oficjalnie. Z tonu jego głosu wyczułem, że nie czeka mnie nic dobrego.

– Prezesie. – odparłem po prostu i czekałem.

W milczeniu przypatrywałem się sylwetce obracającej się w moją stronę. Krótkie ręce wsadził do kieszeni spodni. Łysina prezesa znacznie się posunęła od ostatniego razu, gdy go spotkałem. Zazwyczaj siedział zamknięty w swoim biurze jak rybka w akwarium i tylko wieczorem jak lis wymykał się pospiesznie ze swej siedziby, a przychodził z pierwszymi promieniami Słońca. Dziwny był z niego człowiek. Z jednej strony oddany pracy, z drugiej nie stronił od przekrętów.

– Cóż… – cmoknął, robiąc kolejną przerwę.

Powoli wzrastała we mnie irytacja. Zamiast stać w tym miejscu bezczynnie, mógłbym już spokojnie kończyć pierwszą parę damskiego obuwia. I nikt nie powiedziałby do mnie, że kradnę. Z drugiej strony czy medal nie ma dwóch stron? Jeśli ktoś kradnie, żeby przeżyć kolejny dzień, żeby wyżywić gromadkę bezbronnych dzieci? Jak go wtedy nazwiesz? Złodziejem? Bohaterem? Znam wiele takich osób. Zapytasz: czemu nie pójdzie do pracy? Zabawny jesteś! Czy nie wiesz, jak ciężko jest dostać się skazańcowi do jakiejkolwiek pracy?

Moje myśli popłynęły daleko. Znów stałem przed starym, obdartym blokiem, gdzie mieszkał Maciek.

Właśnie dwóch sanitariuszy wynosiło czarny, obszerny worek. Nie rozumiałem, co się dzieje, kiedy po chwili trzech policjantów prowadziło mojego przyjaciela skutego kajdankami do samochodu migoczącego na niebiesko. Nigdy nie zapomnę mieszaniny ulgi i smutku, jaki malował się na jego twarzy.

– …to koniec. – mówił tymczasem prezes. Ocknąłem się jak lunatyk, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, nic nie rozumiejąc. – Nie patrz tak na mnie, Poręba! Takie rzeczy to codzienność w naszej rzeczywistości. Świat nie jest kolorowy!

– To oznacza, że…

– Zwalniam cię. – przerwał mi i odwrócił się do okna.

Odjęło mi mowę i wolę myślenia. Wpatrywałem się w placek jego łysiny mimowolnie, otwierając i zamykając usta jak ryba.

Po chwili dodał:

– Możesz już iść. Pieniądze prześlę na konto z miesięczną zaliczką.

W jednym momencie zerwałem się, jakbym startował w zawodach. Nie chciałem, ale jednak drzwi trzasnęły z hukiem. Skierowałem się do swojego stanowiska, w celu zabrania swoich osobistych rzeczy. Szczęki zacisnąłem mocno, aby nikt nie zwrócił na mnie większej uwagi niż zwykle. Nie chciałem z nimi rozmawiać. Ani teraz, ani nigdy.

I wtedy mignęło mi jedno spojrzenie. Jedna twarz. I jeden wyraz. Wyraz triumfu rysujący się na twarzy mężczyzny na stanowisku 5. Nie wytrzymałem.

Cóż, prawda jest taka, że jestem wybuchowy (jak przy rozmowie z Justyną, kiedy na nią niepotrzebnie nakrzyczałem) i zdarzało mi się uczestniczyć w wielu bójkach i pobiciach. Facet nie miał dzisiaj szczęścia. Jednym sprawnym ruchem prawej pięści powaliłem go na ziemię. Strach, jaki dostrzegłem w jego oczach, zanim jeszcze moja dłoń zetknęła się z jego nosem, był dla mnie wystarczającą rekompensatą. Usłyszałem trzask łamanego nosa, a potem krzyk przerażenia z ust kolegi. Złapałem kilka swoich rzeczy i wybiegłem w pełną odgłosów ulicę.

W uszach brzęczą mi słowa piosenki DKA „Wybacz”, MP3 jest nastawiona najgłośniej, jak się da. Błąkam się ulicami bez celu, a łzy żyją swoim życiem, zupełnie nieświadomy ich istnienia siadam na starym telewizorze wyrzuconym na brudną ulicę. Cichy zaułek, w jakim się znalazłem, sprzyja napływowi wspomnień.

Kiedy się z nią widziałem ostatni raz? Po kłótni kilka tygodni temu nie miałem o niej żadnej wiadomości. Nagle poczułem mocne ukłucia serca, zgiąłem się przyciskając mocno miejsce bólu. Nie działo się to pierwszy raz, w Pszczynie lekarz stwierdził, że mam arytmię serca. Przepisał mi leki, wtedy brałem, ale teraz? Nie było takiej potrzeby, myślałem, że mi się poprawiło.

Łapię spazmatycznie powietrze, czuję, że odpływam. Resztką świadomości zmuszam się, żeby wyciągnąć komórkę i nacisnąć pierwszy numer na liście.

– Justynko, Justynko, Justynko… – powtarzam jak w transie.

A potem tonę w mroku, zanurzam się coraz głębiej i czuję, że jeszcze chwila, jeszcze trochę i będę tam, szczęśliwy i spokojny.

*

Przez mgłę dostrzegam jej piękną twarz. Długie, falowane naturalnie włosy w kolorze orzecha laskowego spadają kaskadami na jej twarz. Odgarniam je, a ona się śmieje. W jej oczach dostrzegam figlarne iskierki.

– Gdzie byłeś? – pyta. – Jego już nie ma!

I śmieje się przerażająco, a mój świat zaczyna wirować i wszystkie głosy, jakie kiedykolwiek słyszałem, wołają zgodnie: „Morderca!”

– Nie! – mój własny krzyk brzmi donośnie, odbijając się echem od szarych budynków.

Rozglądam się bezradnie dookoła. Dopiero teraz wraca mi świadomość. Ktoś otwiera okno na czwartym piętrze i przeklinając, rzuca zgniłymi pomidorami w moją stronę. Szybko zbieram się z ziemi, unikając latających pocisków. Przystaję na rogu ulic i patrzę za siebie. Telefon ciągle leżał przy ścianie, a obok mój skarb nad skarbami – mój odtwarzacz muzyki.

Wracam na palcach po swoją własność. Na środku mijam kałużę wymiocin zmieszanych z krwią. Powoli patrzę na własną bluzę, na której mam kilka kropli krwi. Oszołomiony biorę zguby i biegnę przed siebie.

– A miało być tak pięknie, miało nie wiać w oczy nam! – śpiewam piosenkę Happysadu.

Ludzie, których mijam, patrzą na mnie nieprzyjaźnie. Naciągam kaptur głęboko na głowę i zakładam słuchawki.

*

Powietrze falowało od rozentuzjazmowanych głosów, słońce przyjemnie grzało w twarz. Kilka czerwonych koszulek przebiegło niedaleko mnie, a wśród nich mignął biały kształt. Wiedziałem, że to moja szansa. Szansa na upragniony sukces, na zwycięstwo.

Wyrwałem do przodu jak niepilnowany przedszkolak, który zobaczył kosz smakołyków. I choć czerwonych było czterech, a ja jeden drobnej postawy, efekt kuchni mojej matki, a raczej jej braku, to zdołałem tak manewrować piłką, że w trzy sekundy zwiodłem ich, wysuwając się na prowadzenie. Gruby Rączka był wyraźnie niezadowolony. W ostatniej chwili chwycił mnie swoją wielką tłustą łapą za koszulkę w momencie, kiedy miałem oddać strzał. Upadłem na ziemię jak długi, raniąc boleśnie kolana.

Sędzia odgwizdał przewinienie i wskazał na Grubego Rączkę. Ten podniósł rękę w geście przeprosin, lecz jego złośliwie śmiejąca się twarz wskazywała, że triumfuje. Zaraz obskoczyli go koledzy, wiwatując cicho i podając mu serdecznie dłonie.

A ja z krwawiącymi kolana zszedłem z boiska zastąpiony przez kolegę. Przegrany. Dlaczego właśnie dziś przypomniałem sobie ten pamiętny mecz na boisku ULKS ZRYW w Pszczynie?

Miałem wtedy stuprocentową sytuację na oddanie porządnego strzału, który mógł rozsławić moją osobę, dodać nowe znaczenie, nowy sens. Tak się jednak nie stało, choć gra w piłkę nożną została moją pasją do dzisiaj.

I tak właśnie się dziś czuję, jakby ktoś podciął mi skrzydła. Jakby uszło ze mnie całe powietrze, jak stara dziurawa dętka, nikomu niepotrzebna. Siedzę w mieszkaniu, które trochę przypomina mi norę. Jest szare, brzydkie, gdziekolwiek popatrzeć odpada tynk. Dziury czernią się niebywale, a na środku wisi zdjęcie niemal całkiem rozebranej kobiety. Modelka! Spoglądam na nią ze współczuciem. Spytasz dlaczego? To bardzo proste. Jest podobna do mnie, zagubiona w tym brutalnym świecie, bez nadziei, bez szans, bez przyszłości. I w jej mętnych oczach dostrzegam, że ona rozumie, że utkwiła w pułapce, ale wcale nie chce się z niej wydostać. O, nie. Myśli, że nie ma znaczenia czy jest tu, czy tam. Naiwna!

– O czym myślisz, stary? – pyta mnie Maciek.

To jego mieszkanie. Nigdy specjalnie nie dbał o porządek, co widać na pierwszy rzut oka. Tu walą się ubrania, tu resztki wczorajszej pizzy, tam brudne naczynia. Mimo to nie mogę go ganić za takie zachowanie. Pomagał mi zawsze, kiedy tego potrzebowałem.

Dziwnym zrządzeniem losu trafiliśmy do tego samego zakładu poprawczego, co prawda nie w tym samym czasie, ale wszyscy wiedzieli, że jesteśmy jak bracia i, że jeden za drugiego w ogień wskoczyłby bez namysłu.

– Wspominam dawne czasy w Pszczynie… – odpowiadam.

Na te słowa uśmiecha się do mnie i wyciąga z paczki papierosa. Odpala i się zaciąga. Dopiero po chwili podejmuje rozmowę.

– Dawne dzieje. Ale było nam tam dobrze, prawda?

– Lepiej niż w norze!

„Norą” zwykliśmy nazywać dawne domy, które dla nas były piekłem i początkiem niekończących się porażek. Nawet nam ciężko było rozmawiać na temat życia przed „poprawczakiem”.

– Pamiętasz, jak wtedy Gruby Rączka puszył się i cwaniakował? – Maciek zaklął cicho. – Nienawidziłem drania! Chojrakował i patrz, teraz już się nie śmieje zza żelaznych krat!

– Przynajmniej jednego mamy z głowy. – odparłem jakoś smutno, co nie uszło uwadze przyjacielowi.

– Jakiś markotny jesteś dzisiaj, Józek! Uśmiechnij się, życie nie może być już gorsze dla tych, którzy sięgnęli dna.

Maciek poklepał mnie po plecach, lecz ja tylko odwróciłem głowę. Zajął się więc puszczaniem kółek z dymu papierosowego, co szło mu nadzwyczajnie dobrze. Nie naciskał, wiedział, że jeśli będę chciał, sam się odezwę pierwszy.

Tak też się stało. I kiedy odpalał drugiego papierosa, powiedziałem cicho:

– Muszę odnaleźć Justynę… – potem głośniej. – Muszę odnaleźć… – aż wykrzyczałem. –MUSZĘ ODNALEŹĆ JUSTYNĘ!

Podniosłem się z ziemi, na której siedziałem. Nogi miałem zdrętwiałe, ale umysł jakby się oczyścił. Uśmiechnąłem się szeroko do Maćka i tym razem ja go poklepałem po przyjacielsku.

– Dzięki! – powiedziałem.

– Polecam się na przyszłość. – zgasił papierosa na parapecie, na co nieświadomie się skrzywiłem. – Tak, tak, jak przyjdziesz do mnie następnym razem, będę miał popielniczkę i… – rozejrzał się po malutkim mieszkaniu – posprzątam.

– W takim razie nie jest z tobą tak źle, jak myślałem! – zaśmiałem się radośnie.

Przepełniała mnie nowa siła. Nogami przebierałem w miejscu, jakbym stał na starcie ważnego wyścigu, lecz zupełnie nie był świadom przeszkód. Przecież zawsze znajdzie się jakaś jedna nieżyczliwa osoba, jeden bezmyślnie rzucony papier, jeden nieuważny przechodzień, jedno nieroztropne słowo…

Ale wtedy nie myślałem o tym. Szybko pożegnałem się z Maćkiem i pobiegłem do swojej kawalerki wziąć prysznic. Nie mogłem przecież odbywać najważniejszej rozmowy w moim życiu z osobą, na której naprawdę mi zależy cały spocony! I wtedy zacząłem się zastanawiać, od kiedy tak właściwie zaczęło mi na niej zależeć?

*

Dwa miesiące po wyjściu z zakładu poprawczego pracowałem sumiennie w fabryce cukierków, mieszkając w bloku, którego okna wychodziły na wypielęgnowane kwiaty, niezniszczone ławki i fontannę tryskającą czystą wodą. Lubiłem siadywać na jednej z tych ręcznie rzeźbionych ławkach i przyglądać się ludziom. Dzisiaj też często to robię.

Ubrany w szare dresowe spodnie i błękitną koszulkę – nowe nabytki za ostatnią wypłatę, czułem się jak najszczęśliwsza istota na świecie. Miałem wszystko! Miałem gdzie spać, miałem co włożyć do garnka, miałem czyste ubrania i odzyskałem wolność!

W jeden z ostatnich słonecznych dni lata patrzyłem na chowające się za górami słońce, pierwszy raz w życiu zadowolony, że żyję. Stapiałem się z naturą w jedno. Ruch uliczny ucichł. I wtedy właśnie w mój spokojny świat wtargnęły wrzaski, piski, krzyki. Otworzyłem oczy, zdegustowany.

Przed moimi oczami młoda kobieta trzymając za rękę kilkuletnią dziewczynkę, szamotała się z barczystym mężczyzną wyższym od niej o co najmniej dwie głowy, nie mówiąc już o masie! Mimo oczywistej przewagi mężczyzny dzielnie walczyła, szarpiąc niebieski tobołek, depcząc i ostatecznie gryząc napastnika. Ten zakrzyczał głośno i zamierzył się na nią złożoną pięścią. I w tym momencie, kiedy patrzyła przerażona w pięść, ja, niewiele myśląc, podbiegłem i zasłoniłem ją swoim ciałem. Dostałem mocny cios w żebra, ale nie drgnąłem, nawet kontrując natychmiast zaskoczonego rywala. Trafiłem celnie nokautując mężczyznę. Po chwili ten zebrał się niepewnie z bruku i uciekł.

Poczułem się jak bohater. Obróciłem się uśmiechnięty do dziewczyny, oczekując wylewnych słów podziękowania, może nawet zaproszenia na kawę.

– I co się gapisz?! – te słowa zadziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. – Niepotrzebnie się mieszałeś! Sama świetnie bym sobie dała radę!

– Nie wątpię, tylko… – starałem się być miły. Ciągle miałem nadzieję na kawę.

– Słuchaj, nie potrzebuję rycerza w złotej zbroi, na białym rumaku! Więc wracaj tam, skąd przyszedłeś!

I z tymi słowy poprawiając niebieski tobołek, który okazał się torebką, oprowadziła szybkim krokiem małą dziewczynkę, ani razu się nie odwracając. Jej brązowe włosy błyszczały w ostatnich promieniach słońca.

Zamarłem w pół kroku na środku chodnika zupełnie zdezorientowany.

Tak, to była tamta chwila, która zniknęła między szarymi, zwykłymi dniami po to, żeby wrócić ze zdwojoną siłą i uświadomić mi taką oczywistość. Zakochałem się w Justynie już tego pamiętnego dnia, ale nie było nam wcale jak w jakimś romantycznym filmie, na który ludzie chętnie chodzą do kina. Rzeczywistość wyryła nie jedną rysę na mojej duszy ze szkła.

Gabriela Molesztak
  1. Posłuchaj przed lub w trakcie czytania.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.