Miejska Biblioteka Publiczna w Loży Masońskiej już od jakiegoś czasu sprawia miłośnikom sztuki malarskiej i rękodzielniczej ogromną frajdę, prezentując dzieła rodzimych i związanych z Kętrzynem, choć tu niemieszkających, artystów. A robi to w sposób elegancki, wyszukany, z klasą po prostu.
Nie można nie pozostawać pod wrażeniem zaangażowanej działalności Dyrektora Biblioteki na linii Loża Masońska – Zamek. Co rusz, nie tylko popołudniami, wita artystów i publiczność szykownie, z ogromną atencją, szacunkiem i dbałością o wykwintność nie tylko sztuki, ale i atmosfery, tej niedostrzegalnej, i tej praktycznej.
Ostatni weekend rozpoczął się właśnie w Loży. Opis przedstawienia artystek przez gospodarza, szkic sytuacyjny zostawiam prawdziwym dziennikarzom i reporterom. Gdy oficjalne rozpoczęcie rozwiało się pośród wolno kroczących, stojących, lub siedzących z kieliszkami wina, filiżankami kawy i herbaty, tudzież talerzykami z ciastem gości, a monologi zamieniły się w dialogi, można było spojrzeć w lewo, lekko do góry i na moment zastygnąć z wrażenia. W pełni świadomie nie ruszyłem najpierw ku środkowi salki kawiarnianej, gdzie zdjęcia i druk prezentowały postaci obu artystek. Chciałem najpierw obejrzeć obrazy. A potem przeczytać i dowiedzieć się, na ile jestem drobnomieszczańskim ignorantem, który nie powinien zabierać głosu w sprawach sztuki malarskiej, tym bardziej że nie potrafi rozróżnić techniki oleju od akwareli.
Zamarłem, zatem. Od lewej, czyli od wejścia ciągnął się nierówny rząd traumatycznych obrazów egzystencji współczesnego człowieka, osadzonych jednak w jakimś fantasmagorycznym, sennym aspekcie atawizmu, antropologii. Jakby wycinki z ciężkich, męczących, delirycznych, na pół przesypianych nocy. Kolorami niewychodzącymi poza odcienie brązu, szarości, czerni, gdzie nie mają prawa bytu radość intensywnego błękitu czy żółci, bądź frywolne lub nawet infantylne róże i biele. Obszar pesymizmu. Uwiązanie, brak nadziei na wolność optymizmu. Jedyna swoboda w samotności, choć także na rozciągniętej linie, która zdaje się, że za chwilę ściągnie boleśnie skuloną, samotną, bezwolną jednak postać. Tę boleść w obrazach potęguje, czy podkreśla więź ludzkiego życia z cierpieniem wynikającym z nieuniknioną koegzystencją z nieprzyjazną przyrodą, która w zamyśle artystki nie jest opiewanym w poezji radosnym wybuchem świeżej zieleni i kolorowych kwiatów.
Krok dalej i labirynt kolorów. Ileż dalekowschodnich konotacji! Wystarczy spojrzeć na jeden z tytułów. Taj Mahal. Artystka zafascynowana wschodem układa architekturę europejską jak tybetańscy mnisi mandale w klasztorach zbudowanych na wysokości kilku tysięcy metrów. I tutaj rzeczywisty świat się kończy. Malarka w sztuce, budownictwie naszego świata dostrzega coś niezwykle kolorowego, ale to tylko pozór. Bo w tych z trudem ogarniętych ludzkim okiem kolorach jest zamysł jakiejś boskości, szukania innego ducha gdzieś na dachu świata. Poszukiwanie drobinki, z której układany jest świat. I chodzi już nie o budowle z materiałów trwałych, ale budowanie duszy, bycia, człowieczeństwa. Jakże to symptomatyczne, oglądanie tychże obrazów w Loży wolnych mularzy, pod dachem Wielkiego Budowniczego tego świata.