Powieści i opowiadania

Monstrum venatorem

Termy w Butrint (Albania)Było ich dziesięciu i wszyscy, prócz jednego, brnąc po kolana w głębokich białych zaspach, przeklinali swój los. Dziewięciu z nich nienawidziło tej krainy, plując na ziemię, która nie była ich matką. Złorzeczyli na powietrze, które najmłodszy z nich wdychał dopiero od kilku tygodni. Nienawiść do tego świata bezosobowych, gęstych, mrocznych lasów i borów bez końca tliła się w każdym z dziesiątki, prócz tego jednego. Drżała w nich ta straszna nienawiść czy raczej pogarda do wszystkiego, co inne, dalekie od domu i tak różne. Ta dziewiątka nie poczuła przy narodzinach kojącego dla jednych, rozdzierającego dla drugich, pierwszego haustu świeżego powietrza tych ziem. Oni bowiem urodzili się i dorastali gdzie indziej. Kochali, bawili się oraz nienawidzili daleko stąd. Cała ta dziewiątka poruszała się powoli, ociężale, naprzód wśród gęstego, pradawnego świerkowego boru i zastanawiała się, dlaczego trafiła do tego śmietniska Imperium. Wszyscy oni wstąpili do niepokonanej, zawsze zwycięskiej armii. Armii, pod butem której upadały o wiele starsze ludy i cywilizacje. Przeszli ciężką szkołę pierwszych miesięcy służby. Choć paru z nich, z tych którzy trafili do patrolu, dopiero przybyła na północ i nie miała pojęcia o wojnie, walce i zabijaniu, to już zdążyli zmężnieć w służbie Cesarstwa. Dotychczas ćwiczyli z podwójnym obciążeniem długie marsze, budowali obozy oraz via, te znaki potęgi Imperium. Teraz wysłano ich, by nauczyli się zabijać pod okiem starszych, doświadczonych wojowników.

Z całego patrolu tylko jeden był dzieckiem tej ziemi, wyklętym synem plemienia. Był młody, choć nie najmłodszy z dziesiątki, był już doświadczony, lecz nie biegiem lat a wydarzeń. Okryty ciepłymi skórami zabitych własnoręcznie leśnych zwierząt, maszerował pierwszy, dobre kilkanaście kroków przed resztą kolumny. Z pasją, krok za krokiem, zapadając się po kolana w sypkim białym puchu, przewodził kawalkadzie ludzi, których rzemiosłem była śmierć. Głęboko, przy każdym wdechu, wciągał mroźne, orzeźwiające powietrze krainy swojego dzieciństwa, z lekka tylko pachnące żywicą i igliwiem. Przyszedł na świat zrodzony wśród tych gęstych, pierwotnych borów. Wśród odwiecznej puszczy zabił pierwszą łanię, wśród niemych drzew zabił także po raz pierwszy człowieka. W tychże lasach stracił dziewictwo tak fizyczne jak i mentalne. Dorastał w nienawiści do diabłów z południa, wśród pieśni bohaterskich i legend. W końcu jednak potwory przybyły i zajęły ich ziemie, niszcząc, paląc oraz mordując. Jego lud stawiał odpór wrogom, a ostatnia z wojen, najkrwawsza, choć wydawała się już przegrana, skończyła się nagle. On tymczasem jako zdrajca swego ludu był przez nich znienawidzony. Południowcy zaś, choć cenili jego traperskie umiejętności, gardzili nim w równym stopniu jak jego pobratymcy.

Mała kolumna wędrowała już od wielu godzin. Oddział wyruszył z Sablonetum po Ientaculum złożonym z sera, jajek, sporej dawki miodu oraz kilku łyków wody w głąb germańskiej puszczy. Kolejny patrol kolejnej dziesiątki. Dla nich była to codzienność na limes. Każdego dnia z setek fortów, wież strażniczych i obozów wojskowych na północ wybierały się patrole synów Rzymu. Tak też było w innych miejscach tysiącletniego Cesarstwa: rzymska stopa dudniła po dolinach Brytanii, kamiennych uliczkach Cezarei i spalonych słońcem polach Hiszpanii. Każdego dnia rzymski żołnierz na chwałę Wiecznego Miasta budował drogi i warowne obozy, pełnił służbę wartowniczą i ginął w imię senatu oraz ludu rzymskiego. A tenże Senat i ten lud, pamiętali o swych synach tylko w czasie triumfu.

Dowódcą patrolu był bohater ostatniej wojny – Lucjusz Zaiusz, setnik trzeciej kohorty III Legionu. Czterdziestoletni weteran wojen markomańskich, udekorowany wawrzynem osobiście przez cesarza Marka Aureliusza. W skład patrolu wchodzili doświadczeni podkomendni Zaiusza, którzy służyli pod nim już od lat lub miesięcy. W samym środku kolumny maszerowali zaś rekruci. Było ich trzech, świeżo przeniesionych ze służby garnizonowej w Galii Miles gregorius. Lucjusz Zaiusz, tradycyjny wyrób rzymskiej sztuki wojennej, od dawna marzył o powrocie do słonecznej Italii. W tej chwili jednak, w tym mroźnym, śnieżnym lesie obserwując podążającego przed nim barbarzyńcę, który tropił i szukał śladów dwóch, zaginionych rzymskich oficerów, marzył tylko o cieple i spokoju.

Wczoraj wieczorem Zaiusz został zawezwany do Opto. Ten stary znajomy setnika powierzył mu pewną, dyskretną misję. Według relacji dowódcy kilka dni temu zaginęło w ostępach germańskiej kniei dwóch wysoko postawionych rzymskich oficerów, obaj podobno wyruszyli na północ, żeby polować na tamtejsze dorodne łanie. Towarzyszyło im czterech członków świty. Zaiusz znał mniej więcej obu oficerów. Byli oni faworytami nowego cezara, członkami jego dekadenckiej trupy. W czasie wyjaśnień prowadzonych przez oficera administracyjnego, czasowo pełniącego obowiązek dowódcy placówki, doświadczony legionista nie słuchał. Zastanawiał się, ilu już synów Rzymu pochłonęły te nieprzebrane i nieprzebyte leśne puszcze. Ilu jeszcze pochłoną? Wolał o tym nie myśleć, jednak czy to wszystko na marne, te ludzkie istnienia, ci przyjaciele w zbrodni, którzy oddali życie tysiące mil od żon, kochanek i dzieci. Czy po to walczyli pod wielkim Markiem, by teraz zaprzepaścić cały ten trud? Zaiusz otrząsnął się z ponurych myśli, miał robotę do wykonania, a pewną też do skończenia. To jego wina, zwykłe partactwo, za które teraz przyjdzie mu zapłacić, mu i grupce wybranych przezeń ludzi. Opto, stary przyjaciel Zaiusza, tak jak on weteran wielkiej kampanii przeciwko Markomanom, rozkazał mu wybrać pięciu doświadczonych ludzi, których odgórnie uzupełnił trójką młokosów przysłanych z Galii wprost ze służby garnizonowej. Na odchodnym jeden z przyjaciół powiedział do drugiego:

– Dostaniesz też tropiciela, Zaiusz. Dostaniesz najlepszego, więc go szanuj. To nie jego wina, że była wojna, zresztą jest po naszej stronie. No to już wszystko. Powodzenia przyjacielu i wróć bezpiecznie.

Rzymskie patrole opuszczały warowne obozy wczesną porą ranną, więc Zaiusz i jego ludzie mieli jeszcze cały wieczór i noc przed sobą. Wyszedłszy z komendantury, skierował swe kroki wprost ku barakom piechoty. Były one zbudowane na modłę barbarzyńskich siół z nieociosanych beli drewna uszczelnionych łojem. Po drodze mijał zwykłe ślady obozowego życia: musztrę świeżo przybyłych prosto z Augusta Vindelicorum rekrutów, dekuriona strofującego stajennych, grupę rzeźników metodycznie oddzielających mięso od kości. Przy każdym z baraków siedziała grupka żołnierzy skupionych na zręcznym czyszczeniu do połysku swoich Segmenta Lorica. Z warsztatów przypartych do palisady dochodziły dźwięki wykuwania, zapewne nowych gladiusów. Gdy wszedł na środek placu apelowego, w głowie miał już wybraną piątkę żołnierzy, których wyznaczy do patrolu. Kolejne kilkanaście minut zajęło mu znalezienie wojowników. Każdego z nich znał osobiście, służyli z nim, a później pod nim od wielu miesięcy; razem wzięli udział w niejednej potyczce i bitwie. Po wykonaniu zadania udał się w poszukiwaniu swego przyjaciela signifera kohorty Tyberiusza Taurrusa, którego odnalazł u tonsora.

Patrol powoli krok za krokiem śladem potężnego barbarzyńcy zagłębiał się w bezkresną puszczę. Rzymianie nienawidzili tych lasów, bali się ich. Nie tyle tubylców, którzy przecież byli tylko ludźmi z krwi i kości, choć walecznymi niby potwory, co duchów leśnych i magicznych. Pochodzili z innego świata, świata gdzie lasy nie były tak ogromne i nieprzebyte. Po rzymskich obozach krążyły opowieści o strażniku lasów. Wśród pospolitych żołnierzy nazywano go z szacunkiem Pasterzem Nocy. Pojawiał się znikąd, zawsze w towarzystwie trzech bestii, a tam gdzie go zauważono, nic już nie było takie samo. Najczęściej przyjaciele musieli opłakiwać przyjaciół. Znikały całe patrole, dobrzy ludzie znikali w leśnych ostępach i nigdy nie wracali. Natychmiast też zaginięcie obu oficerów przypisano tajemniczym mocom ludów markomańskich, choć prawda była inna i Zaiusz doskonale o tym wiedział. Kruchy pokój między Rzymem a Markomanami utrzymywał się, choć granica wciąż stanowiła linę rozpostartą tuż nad płomieniem. Nowy, skory do uciech cielesnych cesarz, wkrótce po objęciu władzy zrezygnował z dobicia niemal pokonanych Markomanów. Zaiusz wierny i podziwiający starego cesarza, tak jak wielu mu podobnych, nie krył niezadowolenia z przebiegu wypadków.

– Dowódco! – Swym gardłowym głosem, barbarzyński tropiciel dał sygnał do zatrzymania kolumny. Doświadczeni żołnierze zbili się natychmiast w gromadę stojącą do siebie plecami, swymi tarczami zasłaniając ciało, zaś z włóczniami skierowanymi w stronę puszczy. Wyczerpani długotrwałym marszem rekruci, natychmiast padli na pokrytą śniegiem ziemię. Zaiusz popatrzył na nich z dezaprobatą, jednak oni zdawali się nie dostrzegać karcącego wzroku dowódcy. – Wszystko idzie w złą stronę – myślał Zaiusz. – W końcu Imperium upadnie, a wszystko przysypie pył zapomnienia.

Setnik zbliżył się do barbarzyńcy, po czym klęknął u jego boku. Czekał, aż tropiciel przemówi pierwszy. Ten w końcu zaczął:

– To było tu. Tu ich dopadli.

– Skąd wiesz? – spytał Zaiusz.

– Śnieg zasypał wszelkie ślady, ale las nie zapomina.

– Las nie zapomina? – Zaiusz czuł rosnące niezadowolenie.

– Tak. Nigdy nie zapomina.

Rzymianin spojrzał w tył na swoich ludzi. Część nadal siedziała, reszta znudzona obserwowała okolicę.

– Wojowniku?

Zaiusz z powrotem odwrócił głowę w stronę Germanina.

– Tak? – Przeciągając samogłoskę, odpowiedział pytaniem na pytanie dowódca patrolu.

– Nadciąga zła pogoda. Będzie padać – stwierdził, jakby to była oczywistość barbarzyński tropiciel.

Lucjusz odruchowo spojrzał w niebo, które w tej chwili było jasnobłękitne bez żadnej oznaki pogarszającej się pogody. Zaiusz nie zauważył nawet cienia jakiejkolwiek chmury, która frunęłaby po nieboskłonie. Nic więc nie wskazywało na to, że pogoda miałaby ulec pogorszeniu, ale w tej kwestii przeczucia tropiciela, często się sprawdzały, a Rzymianie nauczyli się już im ufać. Setnik zarządził godzinę odpoczynku, wyznaczając swego przyjaciela i starego druha – Zerusa – do pełnienia warty. Zakazał rozpalać ogniska i ostrzegł swoich ludzi do zachowania ciszy. Podczas gdy ludzie Zaiusza rozkładali się pod drzewami, on sam znowu skupił się na rozmowie z germańskim tropicielem.

– Co o tym myślisz? – spytał, sam nie wiedząc jak zacząć rozmowę z ponurakiem.

– To ty mi powiedz. Ty jesteś dowódcą – odpowiedział mu bezpośrednio jak zwykle tajemniczy tropiciel.

– W którym kierunku zabrali ciała?

– Na północ – stwierdził barbarzyńca. – Jestem tego pewien. To jedyny możliwy kierunek. Tylko tam można się schować przed wami, w głąb lasów i puszcz wejść, a tam ich nie dopadniecie.

– Ich? Ilu ich było, co to za jedni, czemu zabrali trupy?

– Jeden albo dwudziestu – tylu ich mogło być. Ludzie lub duchy, choć myślę, że to tylko ludzie, bo gdyby to były duchy już byśmy nie żyli. Czemu zabrali zwłoki, nie wiem. Może je jedzą? Nie wiem. Poza tym od jakiegoś czasu ktoś nas śledzi.

Zaiusz odruchowo przesunął wzrokiem po okolicy, lecz nie zauważył nic niepokojącego. Las w ciszy nadal żył swym zwyczajnym, odwiecznym życiem.

– A więc na północ – stwierdził setnik, po czym wrócił do swoich ludzi. Znalazł odpowiednie drzewo, usiadł pod nim, po czym zamknął oczy i skupił się na swoich myślach. Dowodził dziewiątką podwładnych, więc miał zbyt wielu świadków. Musiał kilku odesłać, ale których? Otworzywszy oczy, spojrzał po swoich ludziach, z których większość znal od dłuższego czasu. Z kilkoma brał udział w niejednej bitwie i potyczce pod dowództwem starego, dobrego cesarza Marka Aureliusza, jednak po jego śmierci władzę przejął Kommodus, syn zmarłego cesarza i postać, delikatnie mówiąc kontrowersyjna. Zaprzepaścił szansę na ostatecznie pokonanie butnych Markomanów, a dowództwo oddawał w ręce niekompetentnych szaleńców. Dwóch z nich przybyło do Sablonetum i niemal od razu zraziło do siebie wszystkich członków garnizonu. Wydawali idiotyczne rozporządzenia, degradowali popularnych i zasłużonych oficerów. W tydzień zniszczyli morale, wiarę w Rzym i więzi między żołnierzami. Po obozie krążyły zaś plotki o ich występnej miłości do siebie. To, co było tolerowane wśród wyższych sfer i na szczytach władzy, w obozie na krańcach imperium wywoływało fale niezadowolenia wśród prostych żołnierzy. Gdy młody cesarz dowiedział się o zaginięciu oficerów, którzy byli podobno jego kochankami, wpadł we wściekłość, i rozkazał sprowadzić ich żywych lub martwych z powrotem w granice Imperium Rzymskiego. Kommodus zapowiedział, że za trzy dni przybędzie do Sablonetum, by powitać lub też pożegnać, zależnie od sytuacji, swych przyjaciół. Teraz Zaiusz miał już tylko dwa dni. Dwa dni. Ponownie zamknął oczy i przypomniał sobie Vindobonę sprzed trzech miesięcy.

Wielkie miasto na północnych rubieżach Cesarstwa liczyło przeszło trzydzieści tysięcy ludzi zamkniętych i stłoczonych w granicach okalających miasto murów. Liczyły one sobie do dziesięciu metrów wysokości i aż trzech szerokości. Miasto otoczone było naturalnymi barierami ochronnymi. Od północy Dunaj, od zachodu potok wypływający z lasu za murami, zaś od wschodu dostępu do miasta broniła rzeźba terenu. Oblegający bowiem musieli się wspinać do góry po wzgórzu, by w ogóle dotrzeć do murów. Na południu nie było żadnej większej przeszkody naturalnej, dlatego rzymscy żołnierzy wykopali szeroką fosę. Trzy rzymskie prowincje: Raetia, Pannonia oraz Noricum strasznie ucierpiały w wyniku najazdów Makomannów. Stolica Pannoni – Caruntum – została w większej części spalona, podobnie jak wiele set wiosek i sadyb oraz wież i fortów na limes wzdłuż Dunaju. Teraz w Vindobonie panował niemożliwy do wytrzymania smród i ścisk tysięcy uciekinierów, a na prowadzącej do niej Via principalis ludzie, głównie starcy, kobiety i dzieci, kłębili się niczym szarańczy, o której Zaiusz słyszał od jednego z oficerów, który stacjonował daleko na południu. Miasto wrzało niczym poruszone przypadkiem mrowisko. Zaiusz wezwany przez jednego ze swoich przyjaciół przechodził właśnie pod Porta principalis sinistra. Setnik swe pierwsze kroki w wielkim mieście skierował do tribunorum, a więc komendantury, gdzie musiał zameldować o swoim przybyciu. Po dokonaniu wszystkich formalności Zaiusz udał się do term, do których woda była dostarczana przez wymyślny system rur z drewna, brązu bądź też ołowiu. Tam setnik spotkał się z grupą spiskowców, w większości oficerów średniego szczebla. Okazało się, że niezadowolonych w wojsku z ogłoszenia się cesarzem przez Kommodusa było wielu, bardzo wielu. W ciągu paru dni potajemnych spotkań spiskowcy opracowali zakrojoną na szeroką skalę akcję, której celem miało być obalenie znienawidzonego cezara.

– Zaiusz?! – z rozmyślań wyrwał setnika ochrypły, gardłowy głos barbarzyńcy. – Ktoś nas znów obserwuje.

– Widzisz ich? Wiesz ilu ich jest – zapytał zaniepokojony rzymski oficer.

– Nie wiem – odpowiedział niepewnie germański tropiciel. – Wydaje mi się, że co najmniej kilku i to od dłuższego czasu. Ciężko ich zauważyć. Teraz jeden stoi na wschód od nas, jakieś sto kroków.

– Obserwuj ich uważnie, acz dyskretnie. Niech nie wiedzą, że my wiemy.

Zaiusz powiódł wzrokiem po okolicy, jednak nic szczególnego nie zauważył. Po kilku chwilach zawołał swojego następcę – Zerusa. Legionista szybko zbliżył się do swego dowódcy i przyklęknął przy nim.

– Zerus weźmiesz dwóch ludzi i wrócicie z powrotem do najbliższej z naszych placówek. Tam poinformujesz dowódcę o naszej sytuacji. Przekażesz mu również to, że jesteśmy śledzeni i potrzebujemy wsparcia, najlepiej połowy manipułu.

– Połowy manipułu – nie kryjąc zdziwienia spytał Zerus. – Przecież to osiemdziesięciu legionistów.

– Tak, połowy. Ze sobą weźmiesz Letusa i Aecjusza. Zrozumiałeś Zerus?

– Tak panie setniku. Tylko czemu ich? To najbardziej doświadczeni ludzie w tej całej zbieraninie.

– Masz słuchać rozkazów. Wyruszacie za kwadrans.

Kilkanaście minut później, trójka legionistów bez zbędnych pożegnań wyruszyła w drogę powrotną, kierując się prosto na południe. Pozostała szósta rzymskich żołnierzy wraz z germańskim przewodnikiem i zwiadowcą ponownie zagłębiła się w mroźne lasy Germanii, kierując się na północ. Tropiciel wyprzedzał resztę o dobre kilkanaście kroków, wybierając drogę, przemykając pochylony od drzewa do drzewa niczym lis, gotów do ataku lub ucieczki w zależności od sytuacji. Był w swoim żywiole. Był farbiarzem miecza czekającym na żer. Za nim podążał rzymski patrol dowodzony przez twardego i doświadczonego człowieka. Barbarzyńca cenił go, choć ten urodził się w kraju słońca. Po kilku godzinach wyczerpującego marszu zwiadowca odnalazł w końcu opuszczoną sadybę swego ludu. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a cienie wydłużały się. Coraz więcej nocnych łowców przypatrywało się wędrującej grupie. Zanim legioniści odnaleźli barbarzyńcę w jednej, z trzech chat, ten krzesał już iskry na hubkę rozłożoną w palenisku. Spreparowana z suszonych grzybów zaczynała się tlić, przywodząc w umysłach legionistów przyjemne skojarzenie ciepła. Po chwili do skojarzeń dołączył o wiele bardziej realny zapach dymu z palonej hubki i powolne uczucie ciepła oraz jasności rozchodzące się od rozpalającego się ogniska, kiedy tylko płomienie objęły w swe posiadanie szczapy drewna ułamane ze zniszczonych mebli w środku sadyby.

Zanim Zaiusz zezwolił swoim ludziom na spoczynek, rozkazał dokładnie przetrząsnąć wszystkie chaty, a potem wystawić czujki oraz ustalić harmonogram pełnienia warty.

W końcu zmęczeni Rzymianie usiedli wokół ogniska, chłonąc z błogimi minami każdy pierwiastek ciepła. Zmarznięte ubrania powoli zaczynały tajać, a zadowoleni ludzie raczyli się ciepłą strawą złożoną z upolowanej kilka godzin wcześniej przez barbarzyńcę kuny. Lekka strużka dymu ulatująca znad ogniska wspinała się leniwie pod strzechę, a tam rozpraszała się, przebijając przez słomiana strzechę, tak że nikt nawet nie mógł się domyślić obecności kogoś w środku. Jednak i Zaiusz i barbarzyńca wiedzieli o czających się w ciemności tajemniczych obserwatorach. Las krył swe cienie doskonale, stale podkreślając swą pradawną moc.

Młodzi żołnierze, których Zaiusz nie wyznaczył do pełnienia pierwszej warty, skupili się na cichej rozmowie pomiędzy sobą. Tymczasem tropiciel oddaliwszy się od ogniska, zaczął ze skupieniem sprawdzać opierzenie swoich strzał. Po chwili obok niego przyklęknął rzymski setnik, jednak to Germanin rozpoczął rozmowę:

– Wiele o tobie słyszałem Rzymianinie. – Barbarzyńca wypowiedział te słowa jakby od niechcenia, nawet nie spoglądając na rozmówce, nadal zajęty swymi strzałami. Rekruci momentalnie skończyli rozmawiać, przyglądając się ukradkiem, dwóm żywym legendom, którymi straszono ich w koszarach. Zaiusz był nieustraszonym weteranem wojen z Markomanami, zaś barbarzyńca zdobył sobie nie mniejszą sławę jako samotny tropiciel i przewodnik, o którym mówiło się, że potrafi rozmawiać z drzewami.

– Ja o tobie też. Śledzą nas nadal?

– Tak, nadal idą naszym śladem, choć teraz mam już pewność, że nie ma ich więcej niż zaledwie kilku. Kim są jednak, dalej nie wiem.

– Trop wiedzie nadal na północ?

– Dobrze wiesz Rzymianinie, że w tym śniegu nie ma tropów. Gdyby nie padało to i owszem, jednak pada codziennie przez kilka godzin. Mamy dobrą zimę. Mówiłem, że północ to jedyny dobry kierunek – nadal skupiony na strzałach, barbarzyńca dorzucił: czemu odesłałaś tę trójkę?

– Tak jak ty wiesz o tropie, tak też wiesz, że tylko oni są w stanie wrócić do naszego obozu. Młodzi nie daliby rady. Tylko Zerus będzie w stanie przyprowadzić posiłki. A teraz ty mi powiedz, dlaczego idziemy tak, jak idziemy?

– Zaufaj mi – barbarzyńca marszcząc czoło, spojrzał na Zaiusza. Zobaczył na jego twarzy wyraz zdecydowania.

– Tobie?

– Tak mi – odparł mu spokojnie barbarzyńca, po czym kontynuował: śledzą nas, o czym zresztą doskonale wiesz. Pół dnia drogi stąd znajdują się jaskinie, od wieków służące mojemu ludowi za kryjówkę. Oprócz lasów, w pobliżu nie ma nic. Sadyby i wioski spalone, a ludzie uciekli jeszcze bardziej w głąb puszcz, tam gdzie wasze macki nie sięgają. Nie ma innej kryjówki i właśnie tam musimy się udać. Jeśli nikogo tam nie będzie, to przynajmniej doczekamy przybycia posiłków. Będę zostawiał ślady, tak by wasi tropiciele łatwo je odnaleźli, mimo tego twoi ludzie odnajdą nas najwcześniej za trzy dni.

– Wiem.

– Wiesz? Spójrz na tych dzieciaków. Oni nic nie wiedzą i nic nie umieją – mówiąc to, zwiadowca skinieniem głowy wskazał zbitą gromadę rzymskich rekrutów. Chcesz wraz z nimi ryzykować? Możemy tu zostać i poczekać na wsparcie.

– Odważny jesteś, Markomanie, składając mi taką propozycję. Pójdziemy jednak do jaskiń.

– Nie – barbarzyńca zwieszając głowę, ciągnął dalej przyciszonym głosem. – Jestem nikim, dziecięciem nieistniejącego plemienia. Umarłem dla Ziemi, dla Nieba i dla Nadziei. Pozostała pusta skorupa. Szkoda tylko tych rekrutów. Z jakiej racji mają ginąć? My możemy, zadawaliśmy setkami śmierć, ale oni? Czemu są winni?

– Zaskakujesz mnie barbarzyńco! Mamy rozkazy i wykonamy je.

– Dobrze, niech i tak będzie.

Nazajutrz grupa rzymskich żołdaków prowadzona przez obleczonego w skóry jeleni germańskiego tropiciela, ruszyła ku swemu przeznaczeniu. W nocy przybyło śniegu, przez co wędrówka była jeszcze trudniejsza niż w dniu poprzednim. Gdy w końcu po południu zbliżyli się do wejścia do jaskiń, barbarzyńca zatrzymał patrol i wdał się w rozmowę z Zaiuszem.

– Jaskinie są na wprost, a my nadal jesteśmy śledzeni. Co robimy rzymianinie?

– Idziesz za mną – powiedział ten do tropiciela. – Karanus zostaniesz z resztą. Uważnie obserwujcie okolicę. Zrozumiano?

Brutus Karanus, który był teraz najstarszym obok Zaiusza legionistą, potwierdził słowa dowódcy skinieniem głowy. Setnik wraz ze zwiadowcą ruszyli ostrożnie przed siebie. Po kilkudziesięciu metrach znaleźli się w końcu u wylotu jaskini, który przypominał każde inne wejście do tego typu naturalnego schronienia. Nagle zza ich pleców dobiegł strwożony krzyk.

– Wracamy! – wykrzyczał w stronę barbarzyńcy setnik, po czym poderwał się i zaczął pędzić ile miał tylko sił w nogach z powrotem. Za nim biegł germański tropiciel, co chwilę oglądając się do tyłu, zdawało mu się bowiem, że ktoś stoi u wylotu jaskini.

– Co się… – zaczął rozpytywać, łapiąc przy tym oddech setnik, jednak zamilkł nagle i powiódł wzrokiem za żołnierzami, którzy jak się okazało, jak urzeczeni wpatrywali się w trzy włócznie wbite w głębokie zaspy śniegu. Na każdej z nich widniała głowa. Nawet mimo zmasakrowanych twarzy Zaiusz niemal natychmiast rozpoznał oblicza trzech legionistów, tych samych, których odesłał z powrotem, aby wezwali posiłki. Każda z trzech trupich głów wpatrywała się w przerażonych legionistów szklistym i pustym wzrokiem, z twarzami zastygłymi w wyrazie pełnego zaskoczenia, choć wiele ze szczegółów ich anatomii było niewidocznymi pod maską krwi, oderwanej skóry i mięsa. Karanus zrelacjonował szybko swemu dowódcy, jak doszło do makabrycznego odkrycia. Jeden z młodych legionistów udał się za potrzebą i wtedy natknął się na straszne znalezisko. To właśnie jego krzyk usłyszeli Zaiusz z barbarzyńcą. Setnik kazał swoim ludziom zachować spokój. Tropiciel przyglądał się całej scenie z ponurym milczeniem, przeświadczony o grożącym im niebezpieczeństwie. Tymczasem powoli, jakby rozumiejąc jakąś okrutną prawdę, młodzi legioniści przesunęli swój wzrok ku barbarzyńcy, a w wyrazie ich oczu tkwiło nieme oskarżenie.

– To nie jest sprawka moich pobratymców. – Czując skupiony na sobie wzrok, bronił się Germanin. – Moje plemię odeszło na północ już dawno, a od czasu zawieszenia broni, także reszta klanów wywędrowała stąd. Tutaj nic nie ma, tylko śmierć i Rzymianie.

– Jesteś tego pewien – zapytał Zaiusz, któremu udzielił się lęk współtowarzyszy.

– Tak! Jestem o tym przekonany. Od opuszczenia sadyby śledzi nas jedna, góra dwie pary oczu. Zbliża się noc, jeśli chcemy przetrwać, musimy schować się w jaskini.

– A może ty psie, prowadzisz nas pod miecze swoich plugawych braci! – Aeciusz Lucius, najmłodszy z legionistów rzucił w stronę barbarzyńcy oskarżenie, które każdemu z nich kołatało w głowie. – Wiedziałeś o wszystkim! To twoja wina!

Zaiusz wiedział, że to jest ta chwila, która miała zadecydować o powodzeniu jego planu. Dla dobra Rzymu gotów był poświęcić, nie tylko barbarzyńcę, ale i żołnierzy, czyli tych, którzy mu ufali. Musiał naprawić błąd, a to wymagało kosztów. Przetrwać miała trójka jego starych znajomych, tych, których głowy zdobiły długie włócznie. Zaiusz wędrował wzrokiem po swoich legionistach, na dłużej zatrzymując się przy Karanusie, którego powszechnie uważano za konfidenta i hultaja. Setnik wiedział, że ten od tygodni podkopuje jego reputację, chcąc zająć jego pozycję. Zaiusz przerwał rozmyślanie, gdy jego wzrok zatrzymał się na ostatnim legioniście, tym najmłodszym. Nie wpatrywał się on wzorem pozostałych w tropiciela, acz patrzył w las, a z każdą sekundą jego oczy robiły się większe.

W końcu zaczął powoli się cofać, ale po chwili potknął się o coś tkwiącego w śniegu, czym zwrócił na siebie uwagę reszty towarzyszy. Jego usta poruszały się bezgłośnie, jakby starał się coś powiedzieć, jednak nie mógł wykrztusić słowa. Zaiusz niepewnie skierował wzrok w stronę, w którą spoglądał legionista i zamarł. Z niewielkiego wzgórza, u podnóża którego teraz stali, schodziły ku nim przygarbione, okutane w skóry sylwetki ludzi. W zwieszonych rękach, rysując po śniegu końcami sztychów, trzymali rzymskie gladiusy. Było ich trzech, a Zaiuszowi wydali się śnieżnymi olbrzymami. Ludzie setnika drgnęli nerwowo, gdy ich zauważali, a spanikowali całkowicie, gdy tajemnicze zjawy z dzikim wrzaskiem rzuciły się w dół wzgórza, kierując się ku grupce Rzymian.

– Do jaskiń! – krzyknął barbarzyńca, po czym nie czekając na towarzyszy, pognał ku zbawiennemu, wydawałoby się, wejściu do pieczar. Rzymianie nie czekając, ruszyli za nim. Zaiusz słyszał za sobą dzikie wrzaski, które jeszcze, oprócz strachu, dopingowały go do większego wysiłku. Goniło go zwierzęce wycie trzech, zaledwie trzech ludzkich widm. Zaiusz instynktownie obejrzał się za siebie i dojrzał ułamek twarzy. Twarzy jakby znajomej. Twarzy o dzikim wyrazie, twarzy z pianą toczoną z ust i spływająca po długim zaroście.

Twarz w śniegu. Upadek. Utrata oddechu. Uderzenie, choć w objęcia białego puchu, pozbawiło go resztek tlenu utraconych w biegu i przy upadku. Zdołał się jednak podnieść, kątem oka dojrzał przerażoną twarz Marcuca Andronicusa. Oszołomiony setnik zauważył zbliżające się widma, a do jego uszu doszło nawoływanie Karanusa, który krzyczał z przodu. Zaiusz poderwał się i ruszył biegiem w stronę głosu. Dopiero po kilkunastu krokach odważył się spojrzeć do tyłu. Jedna z bestii właśnie wstała znad ciała Andronica, z którego wystawał długi drzewiec włóczni. Setnik motywowany krwawą sceną dziejącą się tuż za jego plecami jeszcze przyspieszył, nie widział więc w odróżnieniu od pozostałych przy życiu legionistów, jak druga z bestii podchodzi do ciała ich przyjaciela i odrąbuje mu głowę szerokim zamachem gladiusa. Gdy tylko setnik dopadł do wylotu pieczary, ofuknął swoich ludzi, zaprowadzając porządek w grupie. Ustawił ich w szyku, tak że chowali się za trzema tarczami, jakie im jeszcze pozostały. Barbarzyńcę wysłał, aby ten zbadał resztę tonącej w ciemnościach jaskini. Tymczasem tajemniczy siewcy śmierci zniknęli. Zaiusz oczami wyobraźni wyobrażał sobie bezgłowe truchło, które jeszcze do niedawna było tak pełne życia. Z tych rozmyślań wyrwał go głos dobiegający z głębi pieczary.

– Jaskinia nie jest zbyt głęboka, setniku.

Zaiusz odwrócił w stronę głosu, który należał do barbarzyńcy i uważnie nań spojrzał.

– Szybko uciekałeś – powiedział spokojnie.

– Tak jak i ty, oooo Rzymianinie – równie spokojnie odpowiedział mu zwiadowca. Obaj krótką chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym setnik odwróciwszy głowę, rozkazał:

– Obserwujcie uważnie okolicę i ma to robić zawsze dwóch z was. Zrozumiano?

Ocalali żołnierze niemrawo przytaknęli. Zaiusz nie wiedział co począć. Nie mieli żywności, gdyż ostatni tobołek z suszonym mięsem znajdował się w rekach Andronica, na szczęście ocalały tarcze, za którymi teraz kryli się wartownicy. Setnik musiał się zastanowić nad całą sytuacją, oddalił się więc od reszty oddziału, minął pogrążonego w zadumie tropiciela i podążył w głąb jaskini. Rzeczywiście nie wydawała się zbyt duża, choć jej większość skrywał mrok. W końcu ześlizgnął się z plecami przyciśniętymi do porowatej ściany jaskini. Siedząc już, zamknął oczy i oddał się rozmyślaniom. Wiedział, a teraz był już tego pewien, że twarz, którą zobaczył, znał doskonale. Był przekonany, że wie, do kogo należała, do Agryppy, jednego z oficerów, których miał zabić. Kilka dni temu zgodnie z ustaleniami z Vindobony, przy pełnym poparciu wtajemniczonego w spisek dowódcy garnizonu Sablonetum, wraz z trójką dziesiętników, uprzednio wymknąwszy się ukradkiem z fortu, ruszył śladem dwóch rzymskich oficerów, którzy w asyście swoich przybocznych wyruszyli na północ, aby zapolować, jak twierdziły oficjalne oświadczenia każdego z nich przedstawione u dowódcy placówki. Gdy podwładni rozstawili ich namiot i stanęli na czatach, obaj oficerowie weszli do środka. Wtedy to ludzie Zaiusza ruszyli do ataku, obleczeni w skóry, aby upodobnić się Germanów i zrzucić w razie jakichkolwiek problemów oskarżenia na nich. Szybko rozprawiono się z pierwszym strażnikiem, jednak drugi nie wiadomo jakim sposobem odkrył atak, krzykiem zawiadamiając obu oficerów, po czym rzucił się do szaleńczej ucieczki. Z namiotu wyskoczyli naraz obaj nadzy dowódcy, a ich dotąd nabrzmiałe przyrodzenia, skurczyły się pod wpływem zimna. Jeden z nich natychmiast rzucił się do ataku, ale upadł po kilku metrach przeszyty na wylot strzałą zabezpieczającego wszystko z odległości Zerusa. Pozostali przyboczni oficerów, których nie było w pobliżu w momencie rozpoczęcia ataku, zaalarmowani krzykami i odgłosami walki wrócili czym prędzej, aby pomóc swoim dowódcom. Jeden z nich zginął niemal natychmiast z poderżniętym gardłem, a drugi przewracając jednego z dziesiętników, zdołał uciec, zanim ktokolwiek zwrócił na niego uwagę, gdyż wszyscy skupili się na ostatnim oficerze. Ten otoczony z każdej strony, zrezygnowawszy z próby oporu, rzucił swój miecz na ziemię. Po chwili siedział już przywiązany do starego drzewa. Zaiusz liczył, że albo zamarznie albo rozszarpią go wilki. Co do tych, którzy uciekli, nie mógł się zdecydować, jednak w końcu podjął decyzję, by pozostawić ich na łasce puszcz i lasów Germanii. Teraz żałował tej decyzji. Cała czteroosobowa grupa wróciła w ciszy do Sablonetum. Gdy okazało się, że oficerowie nie wracają, niemal natychmiast została wysłana grupa poszukiwawcza. Tymczasem zleceniodawcy Zaiusza wysłuchawszy jego wyjaśnień, byli wściekli, że zostawił przy życiu jedną z ofiar i co najmniej dwóch świadków. Sobie tylko znanymi drogami sprawili, że Zaiusz otrzymał dowództwo kolejnego patrolu. Teraz znajdował się w jaskini z resztką oddziału, otoczony przez zgraję szaleńców. W końcu jednak ocknął się z zamyślenia, a niemal całkowicie doszedł do siebie, gdy usłyszał:

– Noc już za progiem.

Zmęczony setnik spojrzał w kierunku wylotu jaskini. Ciemniało coraz bardziej. Od całkowitego zajścia Słońca dzieliło ich kilkanaście minut. Co mieli robić: zostać w jaskini i czekać czy wypaść szturmem na zewnatrz i spróbować w ciemności przebić się do limes. Jego ludzie nie byli jeszcze do końca załamani sytuacją, ale od punktu krytycznego dzieliło ich niewiele. Na razie trzymali rezon z szacunku do niego i barbarzyńcy. Zaiusz kazał im się zmieniać co dziesięć minut, by żołnierze mieli jakiś cel i mogli się go trzymać. Upewniony chwilowym podtrzymaniem morale Zaiusz przywołał obserwującego go z uwagą barbarzyńcę:

– Co o tym wszystkim myślisz?

– A co mam myśleć: uciekaliśmy jak nie Rzymianie. Znaczy się wy, ja to mam we krwi. Jedno jest pewne: pozostanie tu oznacza śmierć, zresztą tak samo jak wyjście w noc.

– Wiem o tym – odrzekł Zaiusz, po czym dodał: – Nie mamy żywności ani opału. Co… Setnik nie zdążył zadać pytania, gdyż krzyk jednego z legionistów, najpewniej młodego Waleriusza, przerwał ich rozmowę. Dowódca wraz z barbarzyńcą poderwali się jak na komendę, ściskając w dłoniach obnażone miecze. Stojąca dotychczas u wylotu jaskini dwójka legionistów powoli cofała się w głąb pieczary. Pozostali dwaj żołnierze wstali, gotowi zareagować na rozkazy swego setnika.

– Co widzieliście!? – krzyknął w stronę cofających się Zaiusz i powoli mając przy swym boku tropiciela, ruszył w stronę wyjścia z jaskini. Nim obaj zrobili zaledwie kilka kroków, wnętrze pieczary za nimi rozbłysnęło jasnym światłem. Obaj stanęli w miejscu i odwrócili się plecami do zbawczego wyjścia na zewnątrz, a legioniści strwożeni skulili się w sobie. Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. Rumor, który dotarł do uszu Zaiusza z tyłu, kazał mu się na powrót odwrócić w stronę wylotu jaskini. To, co ujrzał, wstrząsnęło nim do głębi. Na ziemi leżały pozbawione głowy, która odturlała się kilka metrów od ciała, zwłoki Waleriusza. Obok klęczał Sextus z głownią miecza przytkniętą do szyi, na której pulsowały obrzmiałe ze strachu żyły. Gladiusa trzymał potwór o ludzkich kształtach i twarzy, za którym trzymając pochodnię, stał wiekowy starzec cały obleczony w skóry zwierząt. Zaiusz wiele już widział w czasie swojej wojennej tułaczki: dziesiatki dziwnych miejsc i niesamowitych ludzi, a także tajemnic, które ciężko byłoby wytłumaczyć, jednak teraz zrozumiał, że to, co widzi, to jest coś, co nie może istnieć.

– To… To jest Pasterz Nocy – wyjąkał biały jak ściana Germanin.

– Tak to ja – potwierdził starzec swym twardym i niepozbawionym akcentu głosem – moi drodzy. Legendarny i przeklęty mag, czarodziej, wyklęty sługa lasu. Postrach Rzymu i władca puszczy. Tak to ja. Jakże zabawnie to brzmi, prawda?

– Władasz naszą mową? – sam nie wiedząc dlaczego, rzucił w jego kierunku to bezsensowne pytanie wstrząśnięty Zaiusz.

– Naprawdę to cię martwi? W tej całej sytuacji tylko to cię trapi? Tylko to, że potrafię mówić waszym językiem – niewzruszony niczym skała starzec, przypatrywał się badawczo pozostającym przy życiu Rzymianom. Nagle rzucił do towarzyszącego mu widma: – Psie, skończ to!

Nim zdążyła dobrzmieć ostania głoska, Sextus z poderzniętym gardłem osuwał się już na ziemię. Widmowa postać ruszyła przed siebie w stronę Zaiusza. Ten zauważył typowe dla mieszkańców Italii rysy twarzy, choć w znacznej części pokryte gęstym zarostem i pianą toczącą się z ust. Zaiuszowi zdawało się, że już gdzieś widział tę twarz. Sługa maga w biegu zadał potężny cios mieczem znad głowy, cios z niezwykłym trudem sparowany przez setnika, który kolejnym szybkim pchnięciem, wbił swoją broń w bok przeciwnika. Ten upuścił swój miecz i oburącz chwycił wbity w siebie kawał żelaza. Jakby nie dowierzając zaczął się cofać i próbował wyrwać go z siebie, jednak po kilku krokach upadł na ziemię i znieruchomiał. Zaiusz podbiegł do trupa i z całej siły wyrwał swój miecz z truchła. Napotkał szkliste oczy tamtego i zauważył, że są to normalne oczy człowieka, choć z ogromnie rozszerzonymi źrenicami. Wtedy w umyśle setnika pojawił się obraz jednego ze służących Agrypy, któremu udało się uciec. Spojrzał przed siebie gotowy stawić czoła kolejnemu wrogowi, lecz nie było tam już maga.

– Berseker – dobiegły do Zaiusza słowa tropiciela, który nagle znalazł się tuż za nim. – To dzieło szamana. Poddał ich rytuałom! – krzyczał rozsierdzony zwiadowca, jednak gdy usłyszał odgłosy walki za sobą, umilkł, popatrzył z wyrzutem na setnika, po czym odwrócił głowę, a jego oczom ukazała się kolejna już tego dnia przerażająca scena. Nad wszystkim górowała sylwetka Pasterza Nocy, który obdarzał rozgrywające się wydarzenia dobrotliwym uśmiechem z rodzaju tych, którymi obdziela się grupkę niesfornych, acz kochanych dzieci.

U jego stóp leżała sylwetka rzymskiego legionisty, choć Zaiusz nie wiedział którego. Rzymianin rozpaczliwe – głośno łkając – próbował się uwolnić od dociskającego go kolanem do ziemi człowieczego widma. Druga z ludzkich bestii trzymając jego głowę w stalowych objęciach, zbliżała zęby do gardła nieszczęsnej ofiary. Zaiusz postanowił działać. To była bowiem jedyna rzecz, jaką mógł zrobić, poza biernym czekaniem na śmierć.

– Pomóż mu – setnik krzyknął do tropiciela, a ten nie namyślając się długo, rzucił się z okrzykiem w stronę wrogów. Zaiusz zadziwiony reakcją zwiadowcy, dopiero po chwili do niego dołączył. Markoman dopadł do widm w momencie, gdy jedno z nich właśnie zatapiało zęby w szyi leżącego legionisty. Nim zwierzęco-ludzkie potwory zdały sobie sprawę z zagrożenia, tropiciel potężnym ciosem miecza rozpłatał jednemu szyję, niemal pozbawiając go głowy, która do połowy oderwana runęła do tyłu i oparła się na plecach. Tropiciel wiedział już w tym momencie, że leżącemu legioniście nie zostało dużo życia; rzęził i charczał, a z otwartej rany na szyi buchała pełna życiodajnego tlenu, jasnoczerwona krew. Gdy przymierzał się do zaatakowania drugiego z przeciwników, minął go Zaiusz pędzący na spotkanie z szamanem, który nadal stał u wylotu jaskini. Nim jednak setnik dopadł tajemniczego starca, ten w sobie tylko znany sposób zniknął w chmurze popielatego dymu. Skonsternowany Zaiusz zatrzymał się, a gdy uświadomił sobie, że do jego uszu nie docierają żadne odgłosy walki, wstrząsnął nim dreszcz. Niepewnie zawrócił i zauważył, że nigdzie nie ma ciał pokonanych i zabitych. Nagle w jaskini zrobiło się bardzo zimno, a para buchająca z jego ust oraz gęsia skórką, którą pokryło się ciało setnika, były tego najlepszym przykładem. Zrezygnowany, opuścił jaskinię, wychodząc na dwór, w jasną księżycową noc. Mróz szczypał w uszy, ale Zaiusz zdawał się nie zwracać na to uwagi. Kilkanaście metrów przed nim, w swych powłóczystych szatach stał Pasterz Nocy, a u jego stóp leżały dwa ciała – jedno w stroju legionisty, w drugim zaś Zaiusz rozpoznał tropiciela.

– A więc jest i trzecie me psisko – rzekł ku niemu wiekowy szaman.

*

– Tyberiuszu? Mam nadzieję, że otrząsnąłeś się już po śmierci przyjaciela?

– Tak opto, choć wiadomość o zaginięciu Zaiusza sprawiła mi wiele bólu.

– Od czasu wyruszenia na północ tego feralnego patrolu, minęły już trzy tygodnie. Do teraz nie odkryto jakichkolwiek śladów mogących chociaż w przybliżeniu pomóc odkryć, co się z nimi stało. Podobnie sprawa wygląda z tymi feralnymi oficerami. Tymi, na wiadomość o których, cesarz podobno zatłukł na śmierć posłańca.

– Wiem. Strata Zaiusza to nie tylko olbrzymi cios dla mnie, ale także i dla całego garnizonu. Był – Tyberiusz Taurrus pokręcił przy tym głową – jest znakomitym żołnierzem, a na dodatek straciliśmy też dobrego tropiciela.

– My tracimy najlepszych ludzi, na posiłki nie ma co liczyć, a podobno na wschodzie znów widziano tego, jak oni go tam nazywają, a: Pasterza Nocy. Doszły mnie słuchy o ataku na jakąś strażnicę. Zginęło podobno kilku naszych.

– Też o tym słyszałem. Ciekawe, co nie? Zawsze ponoć towarzyszą mu trzy bestie. Podobno to ludzie poddani jakimś tajemniczym zabiegom szamańskim. Ja sam spotkałem kilka razy takich szaleńców. Cali w pianie toczącej się z ust, z nagimi pomalowanymi

w różne wzory torsami, nieczuli na zimno czy rany. Przerażające bestie, jednak i tak to tylko ludzie, w końcu padali jak wszyscy.

– Tak. Też się z nimi zetknąłem. Ale wróćmy do sprawy. Musimy nadal wysyłać patrole, a ludzie są przerażeni.

– Zaiusz na pewno wiedziałby co zrobić. On z owiec zmieniłby nas w wilki. Oj będzie nam go brakowało…

Patryk Tomala
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.