Silva Rerum

Jak poznałam szpiega

John Rettie

Prolog

Życie jest jednak zaskakujące. Można się zakochać, trafić na emigrację, idąc za głosem serca, i nawet rzucić słabo, bo słabo płatną, ale stabilną pracę w samorządówce, bieganie po urzędach w obcasach, a uściski rąk dyrektorek zamienić na nalewanie pint piwa w pubie w środku parku narodowego. A podczas tego niewymagającego zbytniej analizy i pomyślunku zajęcia można słuchać ludzkich opowieści i trafić na prawdziwe perełki. Tak poznałam Johna Rettie.

Zapamiętałam go, bo po pierwsze – od razu wyróżniał się nienaganną angielszczyzną, sącząc piwo wśród lokalnych farmerów. Po drugie – prosił, abym nalewała mu piwo do kufla z grubego szkła z uchwytem. Żaden z Anglików tak nie pił. „Tak się nauczyłem pić w Rosji. Zdrastwujtie!” – rzucił do mnie, a ja wtedy pomyślałam, że ot, kolejny Anglik, który pojechał nieco dalej niż wschodnie Niemcy i – o dziwo – nadal wydaje mu się, że za Odrą to już wszyscy musowo mówią po rosyjsku. I tak sobie porozmawialiśmy o pierożkach, o tym, że nie był w Polsce, ale chciałby tam pojechać i o tym, że w Rosji miał zwyczaj pić czystą wódkę i wąchać przy tym chleb, najlepiej Borodinski – jego ulubiony, po który musiał jeździć już w Yorkshire aż 45 km w jedną stronę. Robił więc zapasy i zamrażał go. (Jak się potem okazało, jego zamrażarka była zawsze zaopatrzona też w dobrej jakości żytnią wódkę. Albo dwie). Wspomniał chleb! To była nasza pierwsza nić porozumienia, bo ja tęskniłam za żytnim chlebem. Popracowałam w tym pubie pół roku, a potem mój kontakt z Johnem się urwał – mieszkał kilka wsi ode mnie, ale nie widywałam go, gdyż całkiem sporo podróżował jak na swoje 81 lat (co było dla mnie szokującą informacją, bo dawałam mu 10 lat mniej!). Kilka miesięcy później pojawił się w naszym progu.

Kolacja ze szpiegiem

Jedną z ostatnich rzeczy, które większość pań domu chce usłyszeć w czwartkowy wieczór, to rzucone od progu przez ukochanego:

– Zaprosiłem kogoś w sobotę na kolację!

Aha, czwartek wieczór, pomysłu na kolację nie mam, zakupy niezrobione, marzę o tym, aby spędzić pół soboty, gotując dla nie wiadomo kogo. Udobruchać mnie oczywiście można łatwo, rzucając komplement, że sława o moich kolacjach i umiejętnościach kulinarnych rozniosła się po sąsiednich wsiach, a i dżentelmen bardzo interesujący i otwarty na różne kuchnie, bo dużo podróżował po świecie. Jest to jeden z tych starszych panów, którzy zlecają roboty na swoich posiadłościach fachowcom, a potem częstują ich herbatą i ciasteczkami, a także opowieściami ze swego życia. A! I zna mnie, bo przychodził do pubu, gdy tam pracowałam. Nadal myślałam, że zapraszanie go na kolację to dość oryginalny pomysł, ale luby ma nosa do ciekawych ludzi, więc mu zaufałam.

Sobota wieczór, jedzenie dochodzi w piekarniku, a pamiętam do dziś, co to było – polędwiczki wieprzowe pieczone w papryce, frytki ze słodkich ziemniaków i puree z groszku i świeżej mięty. Tak mi ta kolacja zapadła w pamięć. Dlaczego? Bo w progu punktualnie o godzinie 19.00 stanął John Rettie, a czasu spędzonego z takimi ludźmi się nie zapomina. Przez ramię miał przewieszoną torbę termiczną, z której wyciągnął zmrożoną butelkę, pokrytą szronem, która natychmiast zaczęła parować. Żytnie wódki były jego ulubionymi.

Zakąsiliśmy małe co nieco pod tę wódkę i nasza rozmowa znowu zeszła na temat chleba. Ja już wtedy stawiałam pierwsze kroki w pieczeniu chleba na zakwasie, a John ciągle wspominał rosyjskie i fińskie pieczywo. Co robił w Rosji i dlaczego znalazł się w Finlandii? O tym za chwilę.

Jak to się stało, że od Chruszczowa dzieliła mnie tylko jedna osoba?

Słyszeli Państwo o koncepcji Milgrama, wedle której ilość pośredników między dwiema osobami w całej populacji ludzi na Ziemi nie przekracza sześciu stopni oddalenia? Między mną a liderem Pink Floyd są tylko dwie osoby – mój kolega Arek i jego kolega, który jest synem Gilmoura. Takie rzeczy się zdarzają, ostatecznie mieszkamy na wyspie i nieszczególnie mnie to dziwi. „Świat jest mały” – jak to mówią. Ale jaki do licha mógłby być łącznik między mną a Chruszczowem?

John.

Podczas naszej pierwszej kolacji opowiedział nam, jak został wysłany do Helsinek, gdy zaczął pracować dla Reutersa. Następnie stamtąd trafił do Moskwy w latach pięćdziesiątych jako jeden z nielicznych zagranicznych korespondentów w stolicy ZSRR w tamtym czasie. Tam dzięki swojej wtyczce poznał treść tajnej przemowy Nikity Chruszczowa z lutego 1956 roku, krytykującej kult jednostki oraz zbrodnie i błędy epoki stalinizmu. Podejrzewał, że jego informator mógł mówić nieprawdę, ale jednak Reuters postanowił upublicznić te informacje. John następnego dnia udał się do Sztokholmu i przekazał relację na Zachód, gdzie została upubliczniona.

Przez całe lata urodzony na Cejlonie John wykonywał swoją pracę na wszystkich kontynentach, mówił biegle pięcioma językami, a w dwóch kolejnych dogadywał się jako tako. Gdy go poznałam, miał osiemdziesiąt lat, a liczył na to, że nauczy się jeszcze dwóch – w tym węgierskiego, który uważał za niezwykle ciekawy. Z Moskwy ostatecznie musiał wyjechać w 1957 roku, po tym jak otrzymywał pogróżki od KBG, ale przez kolejne dziesięć lat podróżował, a był m.in. korespondentem podczas interwencji amerykańskiej na Dominikanie – relacjonował ją z Meksyku, skąd przywiózł sobie barwną koszulę.

Kolorowa koszula na posh przyjęciu

Kolorowa meksykańska koszula na przyjęciu urodzinowym została przyjęta bez zbędnych krytycznych komentarzy skierowanych bezpośrednio do Johna. Jest to zachowanie typowe dla Anglików, którzy nie mają w zwyczaju krytykować wprost, zresztą mają oni dość duży margines tolerancji dla zachowań ekscentrycznych. Mimo to John wiedział, że nie dopasował się do odzieżowych trendów towarzystwa, które przybyło na przyjęcie. Były to urodziny przyjaciela Johna – Rogera, lokalnego polityka konserwatysty, od którego żony imieniem Charlotte kupuję czasem mięso owiec rasy szetlandzkiej, rzadkiej w naszej okolicy. Towarzystwo – odziane w stonowane koszule, spodnie w kant i wypastowane na wysoki połysk buty – omawiało swoje ważne sprawy, ą-ę, bułkę przez bibułkę, a anarcho-liberał, jak lubił się określać John, odziany w tradycyjną barwną koszulę przywiezioną z Meksyku, siedział w fotelu i z rozpaczy, albo raczej z nudów, że nie może z nikim znaleźć wspólnego języka, popijał sobie w najlepsze.

Gdy przyszła pora powrotu do domu (a powiedzieć muszę, że jego wioska była kilka ładnych zakrętów i zwężeń drogi od domu solenizanta, co utrudniało prowadzenie samochodu na trzeźwo, a co dopiero po kilku głębszych), John zdecydował, że będzie prowadził sam i udał się do samochodu. Szczęśliwie był tak wstawiony, że w drodze do niego upuścił kluczyk od samochodu, który upadł na trawę, i nie mógł go za nic dojrzeć. Schylił się więc, ale nadal nie mógł go znaleźć. Postanowił poszukać go na czworaka. Raczkował więc jak dziecko, macając centymetr po centymetrze nieszczęsny trawnik w poszukiwaniu kluczyka samochodowego. Szczęśliwie albo nieszczęśliwie, zależy jak na to spojrzeć, pani domu wyszła z gośćmi na zewnątrz, być może aby pochwalić się swoim pięknym ogrodem. Widok, jaki zastali, wprawił ich w osłupienie. Półprzytomny emerytowany dziennikarz Reutersa, odziany w kolorowe szatki, pełzał niemal po trawniku. I lata później, opowiadając nam tę historię, miał niezły ubaw ze sztywniaków. Oprócz sztywniactwa nie znosił jeszcze paru innych rzeczy.

Anarcho-liberał cięty lingwistycznie, ale o złotym sercu.

Anarcho-liberał Rettie poza tym, że nie znosił biurokracji, sztywniactwa i rajcowały go kolorowe koszule, był niezwykle cięty na brak prawności językowej. Lingwista mówiący biegle pięcioma językami, a w dwóch kolejnych dogadujący się w miarę, miał bzika na punkcie czystości swego języka ojczystego. W żartobliwej formie zwracał mi uwagę na moje lapsusy, źle użyty czas, czy pomagał nauczyć się wymowy słowa, na którym łamałam sobie kiedyś język (radiator – kaloryfer – cóż, dla obcokrajowca polska wersja też nie musi być wcale łatwa do wypowiedzenia, jak teraz o tym pomyślałam...). Jednak to ci, którzy używali w mowie angielskiej amerykanizmów, narażali się na ostre jak cięcie brzytwy riposty Johna. Po plecach przechodziły mu ciarki na samo brzmienie wyrażenia „ain't” („ain't gonna do it!”), popularnego w USA, i na nieprawidłowe używanie czasowników w trzeciej osobie liczby pojedynczej – tym też zyskał moją sympatię. Wszak jako emigrantka starałam się mówić angielszczyzną najlepszą z najlepszych, na poziomie, na którym, rzecz jasna, pozwalała mi wiedza z liceum. To przysparzało mi często rumieńców w towarzystwie Johna.

O ciętości jego języka przekonało się kilku, a o jego dobrym sercu i otwartości – wielu. John wspomagał bowiem organizację wypoczynku dla grupy ukraińskich dzieci dotkniętych katastrofą w Czarnobylu. Co roku odwiedzały one Yorkshire i po śmierci Johna złożyły mu swoisty hołd.

Szpieg na emeryturze. Epilog

Swoje ostatnie zawodowe teksty John wysłał w wieku 69 lat z Delhi, gdzie interesował się najniższym szczeblem w systemie klasowym – ludźmi z klasy tzw. niedotykalnych. Ku zdziwieniu znajomych, rodziny, przyjaciół lingwista, kosmopolita i człowiek szalenie ciekawy świata, na emeryturze postanowił osiąść w rodzinnej posiadłości, w małym kamiennym domku ze składzikiem z winami, z którego zawartości miałam okazję wielokrotnie korzystać. John pesymistycznie nie wierzył w ludzki gatunek, uważając, że jego użyteczność jest skończona, po czym wykrzykiwał: „To otwórzmy kolejną butelkę!”. Jego domek w sąsiedniej dolinie Coverdale był jego przystanią, a on sam wśród lokalnych farmerów, gamekeeperów (ludzi zajmujących się hodowlą ptactwa na polowania) czy emigrantów, stawiających pierwsze kroki w pieczeniu chleba na zakwasie i kompanów zawsze chętnych do zimnej wódki, przysporzył sobie nową grupę przyjaciół.

Ostatecznie z tej sielanki wyrwała go choroba. Był na to przygotowany i nasza ostatnia kolacja na ok. 3 tygodnie przed jego odejściem była złożona z surowych produktów – a było to w czasach, gdy wszystkim hipsterom nawet nie śniło się o diecie „raw”, tak dziś modnej. Dieta ta miała spowolnić rozprzestrzenienie się choroby, co się zresztą udało, ale w moim samolubnym odczuciu John odszedł zdecydowanie za szybko. O tyle rzeczy miałam go jeszcze spytać. Na przykład zadać mu pytanie, na które na pewno odpowiedziałby z wdziękiem, i na pewno i tak nie dowiedziałabym się prawdy: „Czy pracowałeś dla wywiadu?”.

Dziś, siedząc na kamiennej ławeczce, w miejscu gdzie odbył się jego pogański pochówek na własnej ziemi, bez tabliczek, krzyży, ale z kamiennym głazem zamiast (mówił, że chciałby po śmierci być pochowany w miejscu przypominającym pomnik przyrody), patrzę na dolinę Coverdale. I na drzewo, które nieopodal zasadziły po jego śmierci i ku jego pamięci dzieci z Czarnobyla. I nie smucę się, że John odszedł. Moje serce przepełnia radość, że miałam niezwykłą okazję go poznać i spędzić z nim czas. Nawet jeśli wcale nie był szpiegiem.

Karolina Grochalska
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.