Powieści i opowiadania > Gry podwórkowe

W ziemię, w grzyba, w noża

Drogi Gościu, czy pozwoliłbyś swemu niespełna, a może akurat spełna, dziesięcioletniemu dziecku, synowi rzecz jasna, bawić się nożem? Jak byś zareagował widząc w jego ręku nóż? Obojętne: scyzoryk, czy nóż kuchenny. Pewnie opowiedziałbyś mu o wszelkich niebezpieczeństwach i prosił, żeby odłożył nóż do szuflady. Też bym tak zrobił. To absolutnie zrozumiałe. A jednak nie było to zrozumiałe kiedyś.

Jakoś to współgrało w sprawie sztućców. Pamiętam, że w małych niby-przedpokojach równie małych niby-mieszkań obok butów i samochodzików leżały także zapiaszczone łyżki, widelce, pochodzące z rodzinnych zbiorów, Warsów, mlecznych barów i pracowniczych stołówek. Leżały, a potem znikały. Znikały, a potem odnajdowały się walające pod cienką warstwą piasku, ziemi na podwórku. Służące zwykle budowie toru dla wyścigu kapsli. „Mamo, rzuć nóż!”, darł się niejeden chłopiec, zadzierając głowę w kierunku drugiego, trzeciego piętra. I nóż odbijał się blaszanie od chodnika. Fakt, trudno nim było kogoś zamordować albo podciąć sobie żyły. Ba! Trudno nim było pokroić mięso. Nie warto było go ostrzyć, bo przecież nie widywało się na obiedzie sztuki mięsa nadającej się do krojenia. A kotlet mielony czy naleśniki z mięsem były domeną widelca.

A tępy nóż nadawał się jak mało co. Nie ranił palców, a świetnie wchodził w miękką ziemię. Zdawał egzamin jako patyk do rysowania i świetnie był widoczny pośród traw. Błyszczał się przecież od stóp do głów.

Powyżej czterech to było nieco za dużo. Najlepiej, jak każdy dysponował nożem. Świetny był ubity, ale miękki czarnoziem. Bez trawy, bez kamieni. I bez piachu. Nożem rysowało się ogromne koło. To koło dzielone było na cztery części. Każdy stawał w swojej części. Najlepszą częścią była ta, gdzie podłoże było najtwardsze. Czy losowaliśmy? Być może. Ale nie pamiętam. Sądzę raczej, że najatrakcyjniejszą część miał ten, który posiadał nóż. Albo nóż najlepszy. I chyba jakoś się dogadywaliśmy. Pewnie jakąś rolę odgrywało też to, jak uczestnicy posługiwali się nożem.

Nie pamiętam, żeby ktoś powiedział, iż trzyma nóż za rękojeść, ewentualnie za rączkę. Było zwykle, a nawet tylko tak: „Nie rzucamy za dupę”. No jasne, przecież to żadna filozofia, żadna umiejętność. Waliło się z czuba. Trzymasz nóż za jego zaokrąglony czubek. Nóż ma przekoziołkować, czyli obrócić się do góry nogami w powietrzu i wbić w ziemię. Nie powiem, że nie udawało się tak rzucić, żeby obrócił się kilkakrotnie. Ale to akurat było nieważne. Do tej techniki nie nadawały się noże lekkie. Jednak jakoś trzeba było sobie radzić z braku wyboru. Więc rośli tutaj wyśmienici nożownicy. Mówiło się, że nóż „nie jest wyważony” i kombinowało, ćwiczyło. No i w końcu grało wspaniale.

Stoimy w tym dużym kole i rzucamy. I znowu nie przypominam sobie żadnej ingerencji dorosłych. To nieprawdopodobne, ale nigdy nikt nie zrobił sobie krzywdy żadnym nożem. Nikt nikomu nie groził, nikt w nikogo nie rzucił. Żadnych zasad, kto pierwszy. Rzucasz nożem w część ziemi któregoś z przeciwników. Jeżeli nóż się wbił, tniesz zgodnie z kierunkiem jego ostrza. W ten sposób odkrawasz część jego terytorium i przyłączasz do swojego zacierając dzielącą was granicę. Jeżeli tak się zdarzy, a bywa tak zwykle już pod koniec gry, że nie macie wspólnej granicy, to tworzy się kolonię. Cała geografia, proszę państwa! Rzucając nożem możesz stać w jakimkolwiek miejscu swojej ziemi, albo swojej kolonii. Cóż, im więcej masz swojego terytorium, tym masz bliżej do zagarnięcia innego terytorium, tym łatwiej ci wbić nóż tam, gdzie chcesz. Jeżeli rzucisz nożem, a on się nie wbije, czyli skucha, to gra ten, na którego terytorium nóż spadł. Jeśli grasz tak, iż wbijasz nóż w ziemię za każdym razem, jesteś po prostu nie do pokonania. W ten sposób można opanować wszystkie terytoria i nie dać nikomu możliwości rewanżu.

Z gry wypada ten, kto zostanie pozbawiony swojej ziemi.

Zamiast kółka ktoś rysuje grzyb. Taki jaskiniowy rysunek, naskalny po prostu. Ma nóżkę i kapelusz. Raczej duże to wszystko. W nóżkę trzeba wbić nóż dwa razy, w kapelusz trzy. Albo odwrotnie. Albo całkiem inne ilości. To kwestia uzgodnienia. Świetnie się gra w kilka osób, bo gra toczy się godzinami i można przejść tak grając całe podwórko z okolicami. Dlaczego? O tym za chwilę. Oczywiście znowu noża nie trzymamy „za dupę”. No i okrągłe ostrze nie zdaje tu rezultatu. Musi być scyzoryk, albo inny, bardzo dobrze „wyważony”. W zasadzie najlepiej, gdy każdy ma swój, bo wówczas nie ma równych szans i każdy odpowiada za siebie. Chociaż jesteśmy koleżeńscy i wielokrotnie pożyczamy sobie w czasie gry noże. Pamiętam, że miałem scyzoryk z czerwoną rękojeścią. Znakomity. Lekki rzut i lądował wbity po rękojeść.

Gry podwórkowe - W ziemieJeżeli nie wbiłeś noża w ziemię w granicach grzyba odpowiednią ilość razy, kolejny brał się za tę robotę. Oczywiście, jeśli wbiłeś nóż w nóżkę bądź kapelusz odpowiednią, wymaganą ilość razy, to ta część grzyba zostanie zaliczona, a powtarzasz tylko tę część, na której skusiłeś.

Wychodzisz poza grzyb. To znaczy na razie nie wychodzisz, bo stoisz w jego granicach, ale masz prawo rzucić nożem jak najdalej ci się uda, żeby się tylko wbił ostrzem w ziemię. Są w tej części gry dwie techniki. Uważam, że obie dobre. I preferowane przez graczy w zależności od osobistego „widzimisię”. Można rzucać nożem na jak najbliższe odległości. Daje to dużą pewność, że ostrze wbije się w ziemię tam, gdzie się tego oczekuje. Nie ryzykujesz za bardzo skuchy, jeżeli oczywiście jesteś dobry w rzucaniu. I możesz na długo zapewnić sobie grę bez oddawania kolejki. Jednak jest to trochę nudne, mało emocjonujące. Jak zawsze, gdy ryzyko jest minimalne. A ponadto gdy już skusisz, to następny zawodnik też ma łatwo, też za bardzo nie ryzykuje. Druga technika polega na absolutnym ryzyku. Ale daje za to ogromny dreszcz emocji i zmieniającą się jak w kalejdoskopie kolejność graczy. Mianowicie rzucasz jak najdalej nożem. Jak najdalej potrafisz. Oczywiście wybierasz obszar z miękką ziemią. Nie masz jednak za bardzo wpływu na to, czy nóż się wbije, czy legnie pokotem. Jeżeli się wbije, możesz już tylko obserwować, jak następujący po tobie niektórzy zawodnicy biedzą się nad dorzuceniem do tego miejsca, nie mówiąc o wbiciu ostrza w to miejsce. Wypadkową tych dwóch technik, koncepcji, stylów, jest i trzecia, która znajduje zastosowanie, gdy masz ochotę być wredny, gdy chcesz się popisać. Cóż, najlepiej, żeby przypatrywała się temu jakaś dziewczyna. I tu obojętne, czy odległości wybierasz małe czy duże. I tak ryzyko jest znacznie wyższe. Szukasz miejsc, w które bardzo ciężko wbić nóż. To jedno. Bo drugie, to szukasz miejsc, w których trudno jest stać, czy przybrać wygodną pozycję do rzucenia nożem. Obierasz za cel leżącą na ziemi deskę, karton, kawałek plastiku. Świetnie nadaje się też pień drzewa. Klasycznym przykładem jest wbijanie noża w ławkę. Najlepiej gdy można na nią wejść i wbijać na niej nóż w kilka miejsc. Fachowcy szukają także szpar między chodnikami, celując w nie nożem. A już szczytem ryzykanctwa jest próba wbicia noża w leżącą cegłę! A i to się zdarzało.

Zatem rzucasz. Miejsce, w które wbija się ostrze, obrysować należy kółkiem. Kółko powinno być w miarę duże. Czasami dochodziło do sprzeczek, ale szybko ustających, bo wszystkim zależało na grze, a nie na kłótni. Zwykle zakreślający koło spoglądał na pozostałych graczy, a oni akceptowali jego czynność wzrokiem, bądź mruczeli: „większe, jaja sobie robisz?”. Nikt nie miał pretensji przy zakreślaniu miejsc po dalekim rzucie. Często się zdarzało, że to miejsce nie było oznaczane kołem, a traktowane jedynie umownie. W zasadzie to nie zakreślało się też celów na pniach czy ławkach.

Zasada prosta: nie uda ci się wbić noża, musisz powtarzać, ale spadasz na koniec kolejki. Często jest tak, że prowadzący jest na jednym końcu podwórka, a ostatni na innym i trzeba iść kawałek. Bo wiadomo, że przy każdym rzucie asystują wszyscy, pełniąc rolę nie tyle zawodników, co sędziów.

Najlepszy jest ciężki scyzoryk albo krótki sztylet, bardzo ostry, z ciężką rękojeścią. Tutaj już trzeba być naprawdę dobrym. Siedzimy na miękkiej trawie. Trzech albo czterech. Siedzimy po turecku. Bądź na częściach jakiś metalowych zabawek. Scyzoryk krąży między nami jak kalumet albo joint, bądź szklanka wódki. Tak czy inaczej jest plemiennie, obrzędowo, rytualnie. Nie ma kompletnie znaczenia, kto zaczyna. Opierasz nóż po środku wnętrza dłoni. Koniecznie ma przekoziołkować, czyli obrócić się w powietrzu i wbić w ziemię. Trzeba znaleźć odpowiednią wysokość. Trzeba odnaleźć odpowiedni kąt. Ale i tak nie zawsze wychodzi. Nerwy, pot rzucającego. W oczach pozostałych błagalne modlitwy o skuchę, bo ma szansę ktoś inny wyjść na prowadzenie.

To wyścig po częściach ciała. Zaczynamy od środka dłoni. Potem opierasz ostrze o opuszkę kciuka. Następnie idą kolejne części ciała: przegub, łokieć, ramię, szyja, broda, nos, czoło, czubek głowy, kark, kolano. Wyginasz się, klękasz, siadasz inaczej, robisz cuda, żeby znaleźć najlepszą pozycję. Pewnie jeszcze więcej, ale na razie nie pamiętam, żebym opierał ostrze o inne. Aczkolwiek myślę, że ich ilość i różnorodność jest nieco większa.

Nóż nie wbija się w ziemię, zaczyna ktoś inny. Powtarzasz tylko ten rzut, w którym skusiłeś. Wygrywa ten, który kończy na umówionej części ciała.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.