Powieści i opowiadania > Gry podwórkowe

Pepsi

Po drugiej stronie mojego punktowca, w zasadzie to pomiędzy nim a małym, chyba czteromieszkaniowym, poniemieckim domem, było coś, co zdawałoby się, że jest oazą. Ale nie myśl, że mogłabyś tam sobie usiąść na ławeczce i poczytać książkę przy śpiewie ptaków i szumie liści. Tak jak nigdy nie spotkałem się z jakąkolwiek negatywną reakcją dorosłych na łomot kijów i blaszanej puszki po betonie, tak samo nie widziałem, żeby ktoś z dorosłych mieszkańców siedział na którejś z trzech ławek. Być może prześladuje mnie ten niebieski kolor. Być może odrzucam, znienawidzoną zieleń. Pozostańmy, zatem przy tym, że i te ławki były pomalowane na niebiesko. A raczej odrapane na niebiesko. Niby były takie same, a inne. Tak samo odrapane. Tak samo złaziła z każdej farba. Tak samo z każdej z nich przyklejały się do ubrania niebieskie skrawki. Tak samo, siadając na każdej, można było podłubać paluchem w potoczku głębiej nałożonej farby olejnej. To było takie miękkie, przyjemne i zajmowało podwórkowy czas. No i ręce pachniały przez chwilę inaczej. Bez wątpienia jednak istniała gradacja tych ławek. Ta odwrócona plecami do punktowca była najgorsza. Kilkulatek, nawet dziesięciolatek siadając na niej machał nogami w powietrzu. Żeby dotknąć stopami ziemi musiał o ławkę się opierać. Szczyty niewygody. Ale to nie wszystko. Bo i jej sąsiedztwo było jakieś mało sympatyczne. Siedząc na niej miało się po prawej ledwo dychającą jabłonkę – papierówkę. Jej w miarę szerokie i łagodnie pochylone dwa pnie zachęcały dzieci do włażenia, z czego korzystano często i bardzo efektywnie. Oczywiście wspinało się na nie po jabłka. Tylko, że jabłka nigdy nie doczekały dorosłości. Zrywane były kwaśne, małe. Trochę rzecz jasna do jedzenia (sławne bóle brzuchów!), a trochę do rzucania nimi z drzewa. Poza tym było to dobre miejsce do obserwacji grających w nogę na pobliskich piaszczystym boisku (kilkanaście metrów dalej) z bramkami z kamieni, albo w pepsi tuż pod nosem. Bywało też, że z braku jabłek na drzewie (wiosną i późną jesienią zapewne) wspinano się na jabłonkę z kieszeniami wypełnionymi kamieniami, żeby obrzucać nimi tych, co byli pod drzewami, lub na innych drzewkach. Bo po lewej stało drzewo następne. Mało przydatna grusza o prostym pniu i cudownie soczysto zielonych liściach. Jeżeli pod papierówką leżało mnóstwo jasnozielonych liści i niedojedzonych jabłek, co było konsekwencją częstego odwiedzania jej korony, to dywan liści i twardych owoców pod gruszą wynikał z tego, iż rzucało się w nią ciężkimi kijami, kamieniami i kawałkami cegieł dla uzyskania gruszek bez ryzykownego wspinania się po gołym prostym pniu. Takie samo drzewko stało jeszcze dalej na lewo. Tyle, że chyba było wyższe i może o dwóch pniach. Pomiędzy nimi ławka zakwalifikowana, jako bardziej pożądana niż poprzednia. Oczywiście niższa, ale także i krótsza. Naprzeciwko niej stała ta najlepsza. Pomiędzy dwoma wysokimi, ale rozłożystymi jabłonkami, z których przynajmniej jedna zapraszała do wchodzenia. Ławeczka niziutka. Tak niska, że piłka do nogi z pewnym trudem przetaczała się pod nią. Z kolei naprzeciwko tej najgorszej ławki była pusta przestrzeń. Kilkumetrowa. Bez drzew i ławki. A zaraz zaczynał się niebieski asfalt, niby parking dla mieszkańców poniemieckiego domku i ohydnego sklepiku odzieżowego, który stał tuż za najlepszą z ławek. Ławki i drzewa były otoczone trawnikiem. Choć to trochę śmiesznie brzmi, jednak wspominam to miło. Bo ciągle widzę ciemnozieloną trawę. Zapraszającą do siedzenia. Wyrastającą z prawie czarnej ziemi. Miękkiej, jakby specjalnie przeznaczonej do biegania, upadania, tarzania się. Całość to wyspy trawy i łachy ubitej, ale kołyszącej się od miękkości ziemi. Cudowne podwórkowe klepisko. Takie klepisko, tyle, że twardsze, bardziej ubite znajdowało się pomiędzy ławkami.

Gry podwórkowe - PepsiJakoś się godziliśmy. Wprawdzie najlepiej może i byłoby tylko dla trójki, ale chyba graliśmy w czwórkę, piątkę, nawet szóstkę. Gdy nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić, albo, gdy jakaś zabawa dobiegła końca, ktoś krzyczał „pepsi!” i gnaliśmy do tych ławeczek na złamanie karku. Wiadomo ci już zapewne, dlaczego ławki były podzielone na te mniej lub bardziej atrakcyjne. Zdobywca, bądź zdobywcy, siadał na ławce i to była jego bramka. Ławka najniższa i najkrótsza była najłatwiejsza do bronienia. Gdy było nas sześciu, to graliśmy podzieleni na trzy dwuosobowe drużyny. Gdy było więcej niż trzech, a mniej niż sześciu, to ci, którzy nie zdobyli ławek, mieli bramki, których słupki stanowiły pnie drzew i przęsła ławek, a czasami i kamieni. Oni mieli trochę gorzej, bo nic nie stanowiło poprzeczki bramki i co rusz rozgorzały kłótnie o to, czy padł gol, czy piłka „nie poszła” zbyt wysoko. Z ławkami nie było żadnego kłopotu. Piłka miała przejść pod ławką i tyle.

To dziwne, ale nigdy nie było kłótni o ławki. Nikt się nie obrażał, nie szedł do domu. Zdobywcy ławek grali, a przegrani w wyścigu często obserwowali mecz. Boisko między trzema ławkami było kompletnie umowne. To klepisko, ten nigdy nierodzący trawy ugór to jedno, a wszystko poza nim to drugie. Boisko mogło i prawie zawsze rozciągało się daleko poza teren między ławkami. Graliśmy, gdzie mieliśmy ochotę, gdzie potoczyła się kopnięta piłka. Kiwaliśmy się czasem daleko za ławkami. Nie było oczywiście żadnych autów czy rogów. Nie pamiętam jednak, żeby można było strzelać gole od tyłu bramki. Chyba jednak nie pozwalały na to zasady. Ale nie dam za to głowy. Nie, chyba nie. Przecież nie mogło tak być ze względu na tworzone czasem bramki między drzewami.

Gdy były dwuosobowe drużyny, to zwykle jeden z drużyny stał na bramce, a drugi był atakującym. Gra na małym terenie okolonym z trzech stron ławkami powodowała to, że trzeba było popisać się niezłą techniką, umieć popisać się kiwaniem w gęstwinie nóg. Z kolei nie trzeba było mieć specjalnie kondycji, bo biegania to raczej było mało. Najfajniej było, gdy piłka była tuż przy ławce. Ktoś bronił, ktoś atakował. Kopana piłka obijała się o ławkę, trafiała w deski siedzenia, betonowe słupki ławki, nie chciała przejść pod ławką. Łydki graczy były sine od kopniaków zadawanych przez innych, od uderzeń o ławkę.

Zwykle grało się ustaliwszy ilość goli. Kto przekraczał określony limit, odpadał.

Nie pamiętam, żeby na innym podwórku spotkał grę w pepsi. Grę w nogę, gdzie bramkami są ławki, gdzie były więcej niż dwie drużyny, grające jednocześnie. Do tej pory żyję w przeświadczeniu, że to był nasz oryginalny wynalazek. I jestem z tego dumny. Szkoda byłoby tę dumę stracić…

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.