Podróże małe i duże

Farerski mikrokosmos (Wyspy Owcze)

— Prosimy o zapięcie pasów bezpieczeństwa, wyprostowanie siedzeń i złożenie stolików. Za 10 minut lądujemy – ogłosiła stewardesa.

Spojrzałam przez okno. Lądujemy?! Chyba wodujemy! Przecież pod nami znajdowała się tylko woda! Żadnych śladów jakiegokolwiek lądu! Mimo to posłusznie złożyłam stolik i wyprostowałam siedzenie, po czym wlepiłam wzrok w okienko, rozpaczliwie poszukując skrawków ziemi. Jednak po dziesięciu minutach, zgodnie z zapowiedzią, wylądowaliśmy na Wyspach Owczych.

Był 26. maja 2008 roku. Wtedy to właśnie po raz pierwszy przyjechałam na Wyspy Owcze. O miejscu wiedziałam w zasadzie niewiele i nie miałam względem niego wielkich oczekiwań. Jechałam tam w celach naukowych, gdyż w tamtym czasie pracowałam nad pewnym duńsko-farerskim projektem. Wysiadając z samolotu, nawet nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo zwiążę swoje życie z tym miejscem i jak wiele razy będę do niego wracać.

Pierwszym wyzwaniem było dotarcie autobusem z lotniska, które położone jest na wyspie Vágar, do stolicy archipelagu Tórshavn, znajdującej się na sąsiedniej wyspie Streymoy. Jak dowiedziałam się z przewodnika, pomiędzy wyspami wybudowany jest podwodny tunel! Przejeżdżając pod nim można było poczuć jak uszy zatyka ciśnienie, zaś świadomość jazdy pod oceanem była już sama w sobie ekscytującym przeżyciem. Po godzinie znalazłam się w Tórshavn, co po duńsku oznacza Port Tora (Tor – jeden z bogów mitologii nordyckiej). Stolica Wysp Owczych jest jedną z najmniejszych stolic świata, zamieszkaną przez niecałe 20 000 Farerów, jednak niewielki rozmiar miasta ani trochę nie odbiera mu uroku. Wręcz przeciwnie – kolorowe domki, stare miasto Tinganes, urocze kościoły i ciasne uliczki, przepięknie prezentowały się w majowym słońcu. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy z tego, jak niezwykle gościnnie powitała mnie farerska pogoda, która w tamtym akurat czasie przez kilka tygodni rozpieszczała słońcem cały archipelag.

Wyspy OwczeWyspy Owcze

Jazda z lotniska do Tórshavn zajęła godzinę. W międzyczasie wyglądałam z zaciekawieniem za okno chłonąc każdy centymetr kwadratowy krajobrazu, który był obłędny. Jak najlepiej scharakteryzować Wyspy Owcze? Góry! Wysokie góry wystające z oceanu. Bezdrzewne, zielone góry, miejscami okaleczone szczelinami, zaś rany te przemywają liczne wodospady. Na trawiastych zboczach gór pasą się owce. Całe stada owiec, które dzień po dniu żrą trawę, bez względu na pogodę czy porę roku. Takie było właśnie moje pierwsze wrażenie Wysp Owczych, które zostało niezatarte, pomimo iż później wielokrotnie wracałam w to miejsce.

W Tórshavn moim opiekunem i przewodnikiem została Ruth, pracująca na miejscowym uniwersytecie. Tak! Uniwersytecie! Pomimo, że na Wyspach Owczych mieszka około 50 000 ludzi, znajduje się tam uniwersytet i liczne szkoły zawodowe dla przyszłych marynarzy czy też pielęgniarek. Większość Farerów chętnie podejmuje jednak studia za granicą, głównie w Danii i Wielkiej Brytanii. Co więcej – około 20 Farerów studiuje w Polsce! Większość z nich to studenci Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie.

Ruth zaproponowała wspólny obiad i chciała sprawić mi szczególną frajdę zapraszając mnie na tradycyjne farerskie jedzenie. Nie za bardzo wiedziałam, czego mam oczekiwać, ale umierałam z głodu, więc na samą myśl o posiłku pociekła mi ślinka. Mój apetyt ostudziło jednak menu i jego specyficzna zawartość. Niestety, kuchnia farerska oznaczała zgniłe mięso, suszoną lub zgniłą rybę, wielorybi tłuszcz oraz baranie mięso, którego nie znoszę. Jako, że byłyśmy w jednej z elegantszych restauracji w mieście, a Ruth sprawiała wrażenie podekscytowanej swoją rolą przewodnika po meandrach lokalnej kuchni, postanowiłam dać szansę farerskim rarytasom, które niestety okazały się być ponad moje siły. Chyba najbardziej do gustu przypadła mi suszona ryba, która pomimo swej nieprzyjemnej woni, w smaku była znośna. Zgniła ryba, która była stadium przejściowym pomiędzy rybą surową a suszoną, też nie byłaby najgorsza, gdyby nie to, że zaserwowano ją w sosie z owczego tłuszczu, który śmierdział niemiłosiernie. Suszone mięso i ja także nie zostaliśmy przyjaciółmi, więc moim prywatnym hitem całego obiadu były kartofle i piwo z oryginalnego farerskiego browaru. Ruth wydawała się być zawiedziona moim brakiem zachwytu nad farerskimi daniami, jednak mimo to wykazała się dużym zrozumieniem i na pożegnanie poleciła mi pizzerię przy głównej ulicy – Nils Finnsens Gøta.

Drugiego dnia postanowiłam poszwędać się trochę po Tórshavn. Pogoda była w dalszym ciągu przepiękna, a miasto nieduże, więc spokojnie wszędzie mogłam dostać się pieszo. Poza bardzo urokliwym portem i starym miastem Tórshavn ma do zaoferowania kilka przyjemnych miejsc takich jak chociażby Skansin. Wbrew swojej nazwie, miejsce to nie ma zbyt wiele wspólnego ze skansenem. Jest to po prostu dawna forteca wybudowana kilka wieków temu, w celu wypatrywania piratów. Aż trudno uwierzyć, że tureccy (sic!) piraci zapuszczali się w tak odległe miejsce. Później Skansin pełnił rolę fortecy w czasie II Wojny Światowej, o czym przypominają stojące tam działa armatnie. Poza tym w Tórshavn znajduje się niewielki las, a właściwie parodia lasu zwana Viðarlundin, będąca enklawą karłowatych drzew typowych dla szerokości geograficznych, na których występuje tundra. Park ten z pewnością oddziałuje terapeutycznie na przyjezdnych z kontynentu, przyzwyczajonych do drzew. Spacer po mieście zakończyłam w centrum handlowym o wdzięcznej nazwie SMS. Jest to jedyna galeria handlowa na Wyspach Owczych, oferująca „aż” 28 sklepów i 4 restauracje! Mimo to wnętrze wyglądało bardzo przytulnie, a zakupy nie były przynajmniej wyczerpujące. Co ciekawe, w SMS’ie znajduje się jedyna na wyspach restauracja typu fast food i pomimo że nie sprzedaje ona suszonej ryby ani zgniłego mięsa, to i tak ustawiały się do niej kolejki.

Po południu zadzwoniła Ruth i zaprosiła mnie do siebie na wieczór. Okazało się, że organizowała spotkanie dla swoich koleżanek, z którymi raz w tygodniu zbierały się, by robić na drutach. Nie byłam specjalnie zachwycona, gdyż wtedy jeszcze tego nie potrafiłam, ale postanowiłam, że w ramach poznawania zwyczajów Farerów, przyjmę zaproszenie. Ruth mieszkała w północnej części stolicy – Hoyvik, w dużym drewnianym domu, który z zewnątrz wyglądał dość tradycyjnie, zaś wnętrze urządzone było w nowoczesnym, acz chłodnym skandynawskim stylu. Na spotkanie przyszło pięć jej koleżanek w różnym wieku. Każda z nich przedstawiła mi się i tutaj właśnie natrafiłam na pierwszą poważną różnicę kulturową – język. W tym przypadku chodziło o imiona farerskie, których wymowa nie należy do najłatwiejszych. Sólgerð, Herbjørg czy Hjørdis nie tylko wydały mi się nie do zapamiętania, ale przede wszystkim nie do wymówienia. Natomiast sam język farerski przypominał mi szwedzki pomieszany z rosyjskim akcentem! Pomimo, że Wyspy Owcze administracyjnie wchodzą w skład Królestwa Danii, a wszyscy Farerowie znają duński, to mówią w tym języku niechętnie. Zdecydowanie preferują komunikację w swoim języku narodowym lub po angielsku. Mimo to moje próby wykrzesania z siebie farerskich dźwięków zostały przyjęte bardzo entuzjastycznie, a nawet nagrodzone brawami, po czym zabrałyśmy się za dzierganie. Ja oczywiście mogłam pełnić wyłącznie rolę obserwatora i dodam, że szybkość i wprawa z jaką Farerki robiły na drutach, wprawiły mnie w osłupienie. Jak się dowiedziałam, robienie na drutach to część kultury i w zasadzie „kobiecy sport narodowy” (chociaż na drutach potrafi robić też większość mężczyzn na Wyspach Owczych!). Ponadto farerska wełna jest wyjątkowo bogata w lanolinę i charakteryzuje się naprawdę wysoką jakością, zaś sklepowe ceny farerskich swetrów sięgają nawet 3000 dkk (ok. 1500 zł!!). Szybko jednak przekonałam się, że filozofią tych spotkań nie było robienie na drutach, a plotkowanie i jedzenie. Na szczęście obyło się bez farerskich frykasów i Ruth zaserwowała przepyszne ciasta i słodkie bułeczki.

Wyspy OwczeNastępnego dnia Ruth, jej mąż Jógvan i ja wybraliśmy się samochodem do drugiego co do wielkości miasta na Wyspach Owczych – Klaksvik. Oprócz pracy nad projektem, mieliśmy zwiedzić trochę samo miasto i okolicę. Klaksvik, mający około 5000 mieszkańców, ma kształt podkowy, a ponieważ jego architektura opiera się na chaotycznym rozłożeniu domków jednorodzinnych, miasto nie wydaje się wcale takie małe. Mimo to, do zaoferowania ma niewiele. Jógvan opowiedział mi o odwiecznej wojnie pomiędzy mieszkańcami stolicy i Klaksvik oraz różnicach w lokalnych akcentach języka farerskiego. Aż trudno uwierzyć, że język mający tak małą liczbę nosicieli, był w stanie się jeszcze zdialektyzować! Aby dostać się do Klaksvik, pokonaliśmy kolejny podwodny tunel, wybudowany w 2006 roku. Ruth zaproponowała również, abyśmy pojechali do najbardziej na północ wysuniętej wsi na Wyspach Owczych – Viðareiði. Wioska była położona naprawdę bardzo urokliwie na wyspie Viðoy i była otoczona górami oraz wodą, zaś na horyzoncie było widać dwie inne wyspy – Fugloy i Svinoy. Mimo, że mieszkało tam tylko 300 osób, miejsce wydało mi się przepiękne i byłabym gotowa tam zostać na zawsze!

W drodze powrotnej do Tórshavn, Jógvan w przypływie spontaniczności postanowił pojechać trochę na około i zapewnić dodatkowe atrakcje, obwożąc nas po północnej części wyspy Eysturoy. Pomimo później godziny na dworze nie było ciemno. Końcówka maja była na Wyspach Owczych początkiem polarnego lata, tak więc przez cały mój pobyt tam nie doświadczyłam tradycyjnej nocy. Z jednej strony było to niezwykłe, gdyż nadmiar słońca i światła dawał mi mnóstwo energii. Jednak z drugiej strony, mój zegar biologiczny zwariował, przez co budziłam się w środku nocy myśląc, że jest już ranek!

Północ Eysturoy przypominała Narnię. Wszystko dookoła wydawało się dzikie, surowe i nieokiełznane. Człowiek mógł poczuć jak niewiele znaczy w obliczu siły natury. Droga była niezwykle wąska i kręta. Mieścił się na niej zaledwie jeden pojazd, tak więc co kilkaset metrów przy drodze znajdowały się zatoczki, na wypadek spotkania dwóch aut jadących w przeciwnych kierunkach. Drogę co jakiś czas zachodziły nam bezczelne owce, które zadziwiły mnie swoim uporem i sprytem. Strome wybrzeża i bajkowe formacje skalne sprawiały, że co chwilę musiałam przypominać sobie gdzie jestem. Mijane przez nas wioski, wydawały się być opuszczone, a jedna z nich – Eiði – wydała mi się idealną lokalizacją do nakręcenia horroru o małym miasteczku, w którym na pozór niewinna staruszka bestialsko morduje mieszkańców. :)

Po kilku dniach pracy w Tórshavn postanowiłam odwiedzić kolejny zakątek Wysp Owczych. Pożyczonym od Ruth samochodem wybrałam się na Vágar, gdzie zaczęła się moja przygoda z Wyspami Owczymi. By tam dojechać ponownie pokonałam podwodny tunel, a następnie objechałam wybrzeże od południowej strony. Widokowa trasa przywiodła mnie do Gásadalur – osady zamieszkałej przez 14 osób, która wydała mi się końcem świata! Zaczęłam się zastanawiać czemu ktokolwiek w ogóle osiada na stałe w takich miejscach, jednak widoki i wewnętrzny spokój, jaki dawała mi otaczająca przyroda, były najlepszą odpowiedzią. Z Gásadalur widać było najbardziej na wschód wysunięty skrawek Wysp Owczych, czyli wyspę Mykines. Na stałe mieszka tam mniej niż 10 osób, jednak wielu Farerów ma tam domki letniskowe. Od Ruth dowiedziałam się ponadto, że wyspy Koltur i Stóra Dímun są zamieszkane przez jedną rodzinę każda, co wydało mi się już szczytem izolacji!

W ostatnim tygodniu mojego pobytu Ruth zaproponowała mi, żebym towarzyszyła jej na weselu jej kuzyna Bárðura, który mieszka na położonej najbardziej na południe wyspie Suðuroy. Zgodziłam się bez wahania! Trzygodzinną podróż z Tórshavn na Suðuroy odbyłyśmy promem, mimo że Ruth dała mi do wyboru opcję lotu helikopterem. Ostatecznie jednak zgodnie stwierdziłyśmy, że przy dotychczasowej pogodzie, rejs promem będzie wspaniałym przeżyciem, co ani trochę nie minęło się z rzeczywistością. Suðuroy, jak powiedziała mi Ruth, jest miejscem bardzo specyficznym. Po pierwsze, jest to wyspa najbardziej oddalona od pozostałych. Po drugie, mieszkańcy mówią specyficznym dialektem, a przy tym nie szczędzą sobie soczystych przekleństw, a po trzecie Farerowie nazywają ją „Małą Danią”, jako że miejscowi traktują Suðuroy poniekąd jako państwo w państwie. Prom przypływał do Tvøroyri, jednak my docelowo jechałyśmy na północ do wioski Hvalba, gdzie notabene znajduje się jedyna na archipelagu kopalnia węgla.

Wyspy OwczeWyspy Owcze

Ślub kuzyna Ruth był dla mnie wspaniałym przeżyciem zarówno duchowym jak i kulturowym, a państwo młodzi wyglądali na bardzo zakochanych! Panna młoda ubrana była w białą elegancką suknię, zaś pan młody, zamiast garnituru, miał na sobie tradycyjny farerski strój narodowy. Z jednej strony w moich oczach wyglądał odrobinkę komicznie, ale z drugiej urzekło mnie owo przywiązanie do tradycji i taka forma jej przejawu. Na weselu bawiło się mnóstwo gości i przy okazji nasłuchałam się o skomplikowanych koligacjach rodzinnych. Już wcześniej, na promie, Ruth opowiedziała mi, że na Wyspach Owczych praktycznie wszyscy są ze sobą spokrewnieni! Otóż kiedy Wyspy Owcze były zasiedlane, znajdowało się tam niewiele ponad 15 rodzin, które mieszały się ze sobą, a ich potomkowie mieszają się ze sobą do dzisiaj. Ogólnie przyjęto zasadę, że dozwolone społecznie są związki z bardzo dalekimi kuzynami, czyli takimi do pięciu pokoleń wstecz, jednak niewielka liczba ludności nie ułatwia dobierania się w pary. Mimo to Farerowie chętnie się pobierają, a także mają dużo dzieci, zaś przyrost naturalny na Wyspach Owczych jest najwyższy w Skandynawii! Warto dodać, że Farerowie są narodem niezwykle religijnym, zaś jak na niewielką populację, mogą poszczycić się wyjątkowym zróżnicowanym religijnym. Na wyspach dominują protestanci i baptyści, ale nie brakuje też katolików, zielonoświątkowców, a także przedstawicieli bardziej egzotycznych wyznań, jak chociażby bahaistów (sic!).

Mój pobyt na Wyspach Owczych powoli dobiegał końca. Pomimo, że praca nad projektem przebiegła pomyślnie, to żal mi było opuszczać to magiczne i niezwykle gościnne miejsce. W każdym razie wiedziałam, że jeszcze tu wrócę – być może nawet na dłużej. Ostatniego dnia strasznie się rozpadało. Jako że chciałam jeszcze kupić jakieś pamiątki dla rodziny i przyjaciół, przysposobiłam swój zestaw ochronny – parasol i kalosze – po czym udałam się w drogę do SMS-a. Po drodze, ludzie patrzyli się na mnie jakoś dziwnie, a większość z nich uśmiechała się dobrotliwie. Poczułam się trochę nieswojo, jednak w obliczu uciążliwego, drobnego deszczu, nie przejęłam się zanadto reakcją przechodniów. Dopiero wieczorem, gdy Ruth odwoziła mnie na lotnisko, opowiedziałam o napotkanych przeze mnie w centrum Farerach, którzy dziwnie reagowali na mój widok. Ruth zaśmiała się tylko i powiedziała:

- Uśmiechali się, bo wiedzieli, że jesteś cudzoziemką!

- Skąd wiedzieli? – zdziwiłam się.

- Jak to skąd? – parsknęła Ruth, po czym dodała – Przecież żaden prawdziwy Farerczyk nigdy nie nosi ze sobą parasola!

Gitte Jensen
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.