Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona trzynasta

RodosJuż poprzedniego dnia wieczorem, przy retsinie, potem frappe, a w końcu metaxie tylko z S. (jak miło tak z nim siedzieć i gadać niby o niczym; samotność we dwoje, jak mawiał poeta) poczułem, że cyferki elektronicznego zegarka zmieniają się znacznie szybciej niż dotychczas. Wskazówki to przecież symbol mijającego świata, ale i one tego wieczora przyśpieszyły. Wyimaginowana kukułka wydziera się nie, co godzinę, ale irytująco przypomina o odliczaniu godzin do wyjazdu znacznie częściej. Nie nadążam z obracaniem klepsydry. Ziarenka, wiadomo, nie przeciskają się przez szklane gardło z majestatem, ale nawet nie jest to spokojny letni potok. Przesypują się z siłą i szybkością wodospadu. Dwa dni tutaj. Coraz częściej spoglądam na zakurzoną torbę…

To oznacza ostatnie zakupy. A także debatę o tym, dokąd i po co jedziemy. To przecież i ostatni dzień wypożyczenia foxa. Za radą nieocenionej przewodniczki A. wybieramy się poszukać supermarketów. Brzmi to dumnie, ale wiem, że trzeba na to wziąć rodyjską miarę. Na razie jednak to nieważne. Ważne natomiast jest to, iż w takowym supermarkecie dostaniemy mnóstwo rzeczy, których odnalezienie w Rodos zajęłoby nam mnóstwo czasu, a i na pewno przepłacilibyśmy szalenie. Zamiast afiszować się turystycznie, należy się wtopić w tłum tubylczej ludności i z nią dzielić troski i przyjemności wynikające z zakupów w supermarkecie. Według A. w Paradissi jest Kaufland. Ale i jest problem. Bo przecież przejeżdżając przez nie, nie widzieliśmy jego śladu. Tylko, że przyzwyczajeni jesteśmy do standardów polskich, centralno- i północnoeuropejskich. Jakieś reklamowe chorągiewki ze znajomym napisem, ze znajomymi kolorami. Mniejsza bądź większa tabliczka informująca o sklepie. Drogowskaz reklamowy. Chociażby ślad większego parkingu, bo przecież w Polsce nie da się wybudować wielkopowierzchniowego sklepu bez odpowiedniej ilości miejsc parkingowych. O słodka naiwności! Stosuj miarę rodyjską, spocony kierowco żółtego foxa! Wedle A. Kaufland powinien znajdować się w którejś z bocznych uliczek. Przez kilka minut jazdy, dzielących nas od hotelu do Paradissi, myślę intensywnie, próbując przyjąć rodyjskie standardy. No, więc wygląda to następująco: boczne uliczki są tak wąskie, że nie mogą się minąć dwa samochody; są albo ukryte w cieniu, albo nasłonecznione, więc tak czy inaczej bardzo ciężko jest sprawdzić, co znajduje się w ich głębi; tym samym reklam Kauflandu pewnie nie dostrzeżemy; jeżeli jednak są gdzieś przy głównej ulicy, to i tak nie odbiegają stylem od znaków drogowych, czyli są brudne, niewidoczne, bardzo małe. Oj, strasznie jest wjeżdżać w te uliczki, lecz sprawia mi to pewną przyjemność. Cóż, w ogóle kierowanie na Rodos jest dla mnie wielką przyjemnością. Wstyd się przyznać, ale żałuję, że nie jeździliśmy więcej i dłużej! S. powie, że miał rację, że to przewidział. Bez dwóch zdań. Chylę głowę z pokorą…

RodosRodos

Zaglądamy, zatem foxem w kolejne uliczki bez chodników. Piesi się nie przejmują. Rowery i skutery tarasują przejazd. Wszystko to już znamy z Rodos i kilku miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy w środku wyspy. A co będzie, jak z na przeciwka nadjedzie ciężarówka? Na przykład ogromny tir od Coca-Coli? Wedle wskazówek A. flago kauflandowe mają być widoczne z głównej ulicy. Tyle razy tędy przejeżdżaliśmy, a nie przypominam sobie, żebym je widział.

I tak sobie jeździmy: jedna uliczka, druga. Ta dwukierunkowa, ale co z tego, jeśli nasz wąski fox, skuter i dwie kobiety z siatami tarasują ją całkowicie? Inna jednokierunkowa i trzeba jechać opłotkami, żeby znowu wyjechać na główną.

Śmieszne, ale tutaj, na Rodos, prawie każdy, nawet najmniejszy sklepik o zróżnicowanym asortymencie, nazywa się supermarketem, ba, ma nawet taki szyld. Z tego względu próżno byłoby się pytać o supermarket, bo skierowaliby nas do jakiegoś pierwszego lepszego warzywniaka.

Kolejny raz jedziemy po swoich śladach prawie do lotniska. Mijamy skrzyżowania z tymi zacienionymi, wąskimi uliczkami. Wolniuteńko, ale nikt za nami nie trąbi, nie wyprzedza nas z wyciem silnika. Nie chcę do Polski! Chcę leżeć spocony w cieniu winorośli i opuncji i czytać. Dotrwać do wieczora, upić się, a ranek rozpocząć białą kawką i czarnym chlebkiem. Do południa grać w tryktraka, potem znowu się pocić i…

Jeden ze zjazdów mnie zastanawia. Intuicja kobieca? Załopotały flagi Kauflandu, jak proporce z baszt średniowiecznego zamczyska. Gra świateł? Wiatr od morza? Bogowie przestali się nami w końcu bawić i ulitowali nad Odyseuszami i Argonautami, którzy docierają do jaskini ekonomicznej rozpusty. Zakręcam jak najszybciej się da, zawracam, wjeżdżam w czeluść fruwających papierów, które zdają się nam aniołami witającymi znużonych podróżników. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, gdy zaparkowaliśmy (a zaparkowaliśmy na jednym z miejsc parkingowych przy samym wejściu; jakieś trzy – pięć wyznaczonych miejsc; właściwy, większy parking jest tuż za rogiem, gdzie zaczynają się opłotki, śmiecie, jakieś rumowiska, sterty żelastwa, ogrodowe składowiska wszystkiego-co-jeszcze-może-się-przydać przy domach nad samym brzegiem morza; tam właśnie sikam, gdy nie znajduję w sklepie toalety; otóż to właśnie, kolejna nauczka, żeby traktować wszystko właściwą sobie, tutejszą miarą), to to, że sklep jest częścią całego szeregu dość wysokich jak na rodyjskie budownictwo budynków, ciągnącego się po obu stronach ulicy od skrzyżowania z główną, co przypomina mi żydowskie mieszczańskie budownictwo praskiego Józefowa, a najbardziej ten fragment, gdzie znajduje się synagoga Wysoka i Ratusz Żydowski. Rzecz w tym, że idzie się ulicą Szeroką, skręca w prawo i nagle w szeregu ściśle przylegających kamienic można dostrzec zza doskonałej linii budynków wychylające się swoistymi wykuszami wieżyczki. Wiem, że to porównanie bezsensowne, nielogiczne i w pewien sposób obrazoburcze, ale jednak tłumaczy, że budynek Kauflandu ze swoimi chorągiewkami podobnie odznacza się w tym szeregu. Być może obraz Józefowa przywołany został także, dlatego, ponieważ tak uliczka w Paradissi jest kompletnie innym, powiedziałbym nawet, że niezwykle oryginalnym widokiem na wyspie. Gdy zastanawiam się nad tym teraz, to przychodzi mi na myśl również charakterystyczna, zaśmiecona, ślepa, wąska uliczka z sensacyjnych amerykańskich filmów z lat siedemdziesiątych ze Steve’em McQueenem bądź Clintem Eastwoodem.

No, no, ale coś ze świętości w tym przecież jest! Do każdego supermarketu na całym chyba świecie ciągną w soboty i niedziele wycieczki rodzinne drobnomieszczańskich ateistów (a może nie tylko?) na rytuały plemienne, polegające na pławieniu się w kolorowym, fascynującym asortymencie pod dyktando wydobywających się z głośników skocznej, ogłuszającej muzyki i głosu szamana, dyktującego uczestnikom ceremonii, co tego dnia jest przedmiotem kultu w tej globalistycznej świątyni zaniechania uczuć…

RodosRodos
RodosRodos

Stoimy przed jaskinią. Na szczęście nie trzeba wymyślać niczego w rodzaju „Sezamie, otwórz się!”, bo wrota otwierają się bezszelestnie. Czy owiewa nas cudowny chłód air condition? Nie pamiętam, nie wiem, nie potrafię sobie przypomnieć. Pewnie tak, przecież mnóstwo tam jedzonka na półkach. A jednak mam wrażenie, że pani przy kasie była niemiłosiernie spocona. Że błyszczała kropelkami. Że kosmyki czarnych włosów na karku były mokre. Z przyjemnością dochowujemy rytuału i „chórem greckim” mówimy „Kalimera!”. Drzwi zamykają się za nami. Ani duży ten sklep, ani nie fascynuje zawartością. Coś w rodzaju polskich sklepów sprzed kilkunastu lat. Na poły sklep, na poły hurtownia. Towar w kartonowych pudełkach. Bardziej biało i szaro niż kolorowo. Czyli znowu rodyjskie proporcje. Gubimy się między rzędami półek. Z przyjemnością oglądam nieznane sobie obrazki na opakowaniach. Próbują znaleźć coś, co przypominałoby, choć trochę coś, co znam z polskich sklepów. W końcu globalizacja! Unia Europejska! No jasne, są! Wystarczy uważniej się przyjrzeć i spośród greckiego towaru wyłuskuję Nesquik, Nestle, Nutellę i mnóstwo innych znajomych. Ale to tylko tak dla poćwiczenia wzroku i poczucia się Europejczykiem, bo głównym celem są greckie słodycze. W tym przypadku doradza S. Właściwie to pokazuje, albo bierze z półki i wrzuca do koszyka. Jakieś owoce w miodzie, nugaty, orzechy w miodzie, orzechy i owoce i w czymś białym. Wszystko sprasowane, jakby batoniki. Spożywczą część zostawiamy za sobą i trafiamy do tak zwanego gospodarstwa domowego. Nie przyszłoby mi do głowy! Ale S. jest czujny jak stado lisów! Rzecz w greckich szklaneczkach do wina, czyli takich, w których pijemy tutaj retsinę. Jednak to nie takie proste wybrać. Próbuję, któreś wziąć z półki, ale S. mówi, że takie to możemy kupić sobie w Polsce. Mamy znaleźć inne, które są typowe dla Grecji. Poddaję się i staję z boku. S. w końcu z okrzykiem radości rzuca się na półkę i ściąga z niej dwa komplety po sześć sztuk każdy. Jeden jest dla nas.

Jakże ci sprzedawcy pięknie uosabiają słowa „take it easy”. Pani przy kasie ucina sobie pogawędkę ze znajomą. Nie ma znaczenia, że jest kolejka. To tak jak z tymi kierowcami „miejskich” autobusów, które zatrzymały się mijając, a kierowcy właśnie opuścili szybki i zaczęli rozmawiać o swoich teściowych, bądź wynikach ostatniej kolejki ligi greckiej. Naprawdę najciekawsze i najmilsze jest to, że wśród osób, które są ofiarami przerwy w wykonywaniu obowiązków przez kierowców czy sprzedawczynie, nie widać oznak jakiekolwiek nerwowości. Przyjmowane jest to ze spokojem, a nawet, wydaje mi się, jako naturalna kolej rzeczy. Nie chcę wracać do Polski!

Podobno gdzieś w Kremasti też powinny być jakieś większe sklepy. Ale mamy dość szukania i jedziemy prosto przed siebie. Gdzieś na granicy Ialyssos i Rodos, przy głównej ulicy, widzimy duży supermarket. No faktycznie, w porównaniu do niego ten w Paradissi to sklepik. Jednak i tym razem trzeba pokombinować, żeby znaleźć parking. Jest na głębokich tyłach. Znowu brudno, pusto, szaro i smutno. W dodatku pełne nasłonecznienie. Nie mam ochoty wychodzić z foxa na plac, który chyba służy zwykle do czegoś innego. Ale widzimy, że parkują i inne samochody, a wysiadający z nich wchodzą do sklepu. Wejście jest na ohydnej rampie. Nic zachęcającego. Czyli ponownie mamy poczucie cofnięcia się w czasie. Na dodatek ten sam nieporządek, nieład. Trochę to wszystko jakby zapuszczone. Ale za to jest toaleta! O niebo sympatyczniejsza niż toalety w wagonach pierwszej klasy polskich pociągów pośpiesznych.

RodosRodos

Jednak nie da się ukryć, że nikt tutaj nie przywiązuje wagi do tego, żeby sklepy były, choć trochę eleganckie. Nawet te z biżuterią, w samym Rodos, są jakieś mało zadbane. Poza jednym. Tuż przy wejściu na Stare Miasto jest coś, co nazwałem i opisałem już chyba wcześniej. Sklep kolonialny, ale może nie ze względu na towar, bo skąd te kolonie? ale raczej na atmosferę, którą stworzył wystrój. Pudeł, pudełek, pudełeczek, przeróżnych opakowań mnóstwo, bez liku. Tak dużo, że nie widać spoza nich półek, a nawet podłogi, poza wąskim przejściem środkiem, które łączy dwa wejścia naprzeciwko siebie. Towary, zatem leżą i na podłodze i na ladzie. Ba, nawet jest ich mnóstwo przed sklepem, ułożone w mniejsze i większe piramidki. A nie ma w tym żadnego systemu, żadnej logiki. Drobiazgi leżą na samym dole, stanowią podstawę tych piramid, wieżyczek. Strach dotknąć czegokolwiek, bo można naruszyć delikatną, kruchą konstrukcję, na której wierzchołku mnóstwo słoiczków i buteleczek. Mnóstwo tutaj miodowo-owocowych batoników, kawy, chałwy, orzeszków, migdałów. Jakim cudem można się dostać w głąb sklepu, żeby czegoś dotknąć, obejrzeć, wybrać? A sprzedawca nic sobie z tego nie robi.

Po południu wybieram się już z O. po owoce do Kremasti. Chcemy także kupić znaczek pocztowy w kiosku, bo znalezienie poczty graniczy z cudem. Niespodzianka. Dość niemiła. Niewidomy kioskarz. Zbija mnie to absolutnie z pantałyku. Nie wiem jak się zachować.

RodosWcześniej ostatnie zakupy w Rodos. Po ostatnim supermarkecie jedziemy jeszcze do miasta, żeby gdzieś w okolicach Starego Miasta kupić pamiątki. Skąd mam tyle odwagi, żeby zagadywać sprzedawców po angielsku? Czyżby we krwi utrzymywał się odpowiedni stan win i koniaków? Próbuję coś wybrać koleżeństwu na ulicznych stoiskach. Nawiązuje się niezwykle miła pogawędka z uśmiechniętą, korpulentną acz niską, czarnowłosą, a jakże! damą, gdy wyrażam zainteresowanie pewnym przedmiotem, który ma trochę wspólnego z alkoholem, bachanaliami, Satyrosem, grecką erotyką… Pani jest bardzo rozbawiona, wychodzi zza straganu. Ja gęsto się tłumaczę. Ona jeszcze bardziej rozochocona. Nie wiadomo, czy moją konfuzją, czy moim angielskim, czy możliwością sprzedaży. W każdym razie w tym rozbawieniu, w tej wesołości obydwoje wykonujemy jakąś szaloną pantomimę na chodniku ku zdziwieniu turystów, a pełnej aprobacie innych sprzedawców. Pantomima zamienia się w taniec. Wesolutka damulka to bierze się sama pod boku, to obejmuje mnie. W końcu nasz kupiecki, a może i godowy taniec dobiega końca i straganiarka spuszcza cenę o połowę. Grecko-żydowski rytuał ulicznego kupna-sprzedaży… Tak właśnie pękają lody stosunków międzynarodowych. Gdy przypomnę sobie pracownicze wycieczki za granicę, ogarnia mnie smutek: nadęte twarze, liczenie każdego centa przy kasie, hałaśliwa pewność siebie po wódce…

Tym razem nie mam żadnych skrupułów w temacie parkowania. Najpierw około kwadransa szukam wolnego miejsca. W końcu staję na chodniku. Trochę wychodzi ze mnie polskość, trochę charakteryzująca mnie niepewność. Obawiam się, czy policjant nie wlepi mandatu, czy komuś to nie będzie przeszkadzało, czy nie robię komuś kłopotu. Na szczęście wkrótce udaje mi się o tym wszystkim zapomnieć. Oczywiście nic złego się nie dzieje. Po powrocie samochód stoi bezpiecznie nadal w tym samym miejscu. Żadnej kartki za wycieraczką.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.