Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona trzecia

Kompletnie brak mi poczucia odległości. Jeszcze. Wyprawa do miasta, do Rodos, wydaje się długa i skomplikowana. Mapa w niczym nie pomaga. A map wszędzie pełno. Co jakaś reklamówka rent car, restauracji, hotelu, miejscowej atrakcji turystycznej, to i mapka wyspy. Niby wszystkie takie same, ale różnią szczegółami. W zasadzie wszystkie czytelne, ale każda podpowiada co innego. Miejscowości z atrakcjami podpowiedziane odpowiednią grafiką (cholera! kto teraz pamięta ze szkoły jakie to kolumny: doryckie, korynckie czy jakieś inne? Nie pytam S. ani A., nie chcę wyjść na głupka; a pamiętam jak dzisiaj te pytania na ulicach Warszawy o daty kolejnych wojen punickich; ee… wiem, że S. chciał dobrze, a wyszło tak, że tylko zdołałem się zmusić jakimś cudem do przeczytania „Iliady”, na „Odyseję” już sił nie starczyło, ale za Swetoniuszem tęsknię, mimo, że nie dotarłem do końca).

Jest i mapa miasta. Ulic mnóstwo. Wydaje się to wszystko proste. Jednak wiem, że będą niespodzianki. Nie, nie, nie wiem. Raczej przeczuwam. Raczej imaginuję sobie. Wjedziemy do miasta, a moje wyobrażenia nagle zgasną jak zdmuchnięty płomyk świecy. Obleję się zimnym potem, wymuszę gdzieś pierwszeństwo, przejadę na czerwonym świetle, będę próbował zmienić pas, bo za późno zreflektuję się w kierunku jazdy. Będą trąbić, krzyczeć, a my w tym żółtym pudle zaczniemy się kłócić, O. płakać. Wyśnione wakacje polskiej rodziny…

RodosRodosRodos

Napięcie czy upał? Z hotelu skręcamy w prawo zamiast lewo. A może tylko zniknął mi jeden zakręt z mapy? W każdym razie zamiast zbliżać się do brzegu morza, powinniśmy mieć je po lewej ręce, wznosimy się ku górze. Skały, ostre zakręty. No i jakoś bezludnie. Tak chyba nie powinno być w pobliżu metropolii? Ale jest pięknie. Cóż, dla mnie zawsze jest pięknie, gdy znika morze, a pojawiają się góry, skały. Dojeżdżamy do zatoczki z pięknym widokiem. Coś w rodzaju dzikiego parkingu na poboczu, pełniącego funkcję tarasu widokowego. Okazuje się, że dojeżdżamy do Petaloudes, czyli Doliny Motyli. Świetnie! Odwiedziny tego miejsca też mamy w planach. Wychodzimy na parę minut z samochodu. Podziwiamy widoki. Robię kilka zdjęć. Niestety zdjęcia z tego dnia i kilku następnych znikną w czasie kopiowania ich z aparatu na laptop. Szkoda, szkoda, szkoda. Cóż, może jest to też w jakimś sensie i dobra wiadomość. Powinienem kiedyś wrócić na Rodos. Ach! Wybrać się samolotem tylko na kilka dni. W te miejsca, których zdjęcia diabli wzięli. I nic więcej. Być pewnym, sprawnym, wiedzieć czego się chce.

RodosRodosRodos

O. nie jedzie z nami. A. i W. zabrali ją na plażę. To taka dziwna sprawa. Oni byli na Rodos kilkakrotnie. Widzieli, jeżeli nie metaforyczne wszystko, to z pewnością wszystko, co najważniejsze i jeszcze trochę, co słychać w opowieściach o ulubionych restauracjach, dobrych sklepach, najsympatyczniejszych plażach, najlepszych drogach, najwygodniejszych dojazdach. Ba! nawet w opowieściach o spotykanej a zaprzyjaźnionej miejscowej ludności. Tak, tak, mam poczucie winy. O. uwielbia morze, uwielbia wodę, uwielbia pływać. Każda wyprawa gdziekolwiek indziej rodzi we mnie uczucie, że sprawiam jej przykrość. Że powinienem zarządzić plażę. Że powinienem, wbrew sobie przecież, hasać z nią po falach, nurkować, szaleć. Ale jak zwykle rozdarty. Przecież wakacji za granicą, w innym miejscu Europy, w innym klimacie, w innej kulturze, nie można spędzić w morskich wodach, choćby najpiękniejszych. No i to poczucie jakiegoś obowiązku w stosunku do S. i E. Tak to jest, gdy oczekiwania nie mogą zostać wypowiedziane, gdy są jedynie nieśmiało zaznaczone, gdy należy je odczytywać z czyichś zachowań, spojrzeń, półsłówek. Jakże bardzo to męczy! Patrzę więc chyłkiem na nich, tak, żeby nie widzieli. Wiję się, czekam na decyzję, która mnie ucieszy, kulę się w sobie, umykam gdzieś nie tylko wzrokiem, ale i całym sobą, gdy pytanie trafia mnie jak wystrzał z pistoletu. Kula wbija się w pierś i omdlewam. Niech się to wreszcie skończy! Podnoszę głowę. Tak, zgadzam się, wyduszam z siebie, a dziwny grymas jest substytutem radości. Dlaczego oni, się do diabła, na to nabierają? Najgorsze jednak jest to, że za jakiś czas będę pełen swobody, kwintesencja Easy Rider, mając wielką przyjemność z kolejnej wyprawy. Ale tylko do pewnego momentu. Jakiś odruch, słowo, żachnięcie się nagle mogą napompować schowaną gdzieś na dnie duszy depresję, która ołowianym balonem spadnie na głowę, na kark, szarością okryje opaloną twarz, przyciśnie do ziemi jeszcze przed chwilą wyprostowane z radością ciało, chłonące upał i krajobrazy, karząc nogom powłóczyć w udawanym zmęczeniu.

Jak ja im zazdroszczę! A. i W. z M. nie mając kompletnie żadnych wyrzutów sumienia gnają na plażę stalowoszarym nissanem. Czy O. szczebioce wśród nich? Czy siedzi zamyślona, zadumana? Nie mogę się otrząsnąć. Siedzi to jakąś zadrą w sercu. Zabiera całą radość. Czuję się jak w domu. Ciągle rozdarty. Jakże E. i S. radzą sobie z tą sytuacją? Czy rzeczywiście mają poczucie dobrze podjętych decyzji? Szlachetności, słuszności wyboru? Czy wsiadają do foxa zadowoleni, że każdy ma swoją przyjemność? Ja nie, i po stokroć nie! Jak zawsze. Codziennie, codziennie chcę kłamać, że źle się czuję, że nie mogę. Wybuchnąć, albo nie wstać z łóżka. Mój Boże! Jak można tak oszpecać, kaleczyć sobie duszę? Udaje się przemóc sen, niemoc. Pigułki zwalczają emocjonalną migrenę. Ciekawość nieznanego daje nieznaczny zastrzyk energii, przynajmniej na tyle, że zabieram plecak i wychodzę z pokoju.

RodosRodosRodos

W myślach wygaduję do siebie androny. Jest dobrze. Pełny bak. Pieniądze. Mapa. Piękna pogoda. Mały ruch. Mijamy hotel i już skręcamy właściwie. Zasuwamy w kierunku lotniska już troszkę znaną drogą. Nagle rozjazd. Światła. Samochody ustawiają się jak chcą. Nie pamiętam już, czy kierując się tablicami informacyjnymi, czy mapą, trafiamy na coś w rodzaju autostrady, a przynajmniej drogi szybkiego ruchu. I coś wspaniałego! To tak jakbym wpadł nagle do telewizora, albo kinowego ekranu, w którym idzie western z amerykańskiego południowego zachodu. Olśniewający błękit, który nie boli, a daje wytchnienie od pomarańczowo-żółtego krajobrazu, od czasu do czasu przetykanego roślinnością, o której mówić, że zielona, byłoby absolutnym nieporozumieniem. To pierwszy plan. Bo na drugim po jednej stronie szosy zabudowania, które mogą wyobrażać mijane przez dziką bandę prosto z Peckinpaha farmy i osiedla. Z drugiej zaś wzgórza, gdzie można się ukryć i przeczekać pogoń, dopijając ostatnie krople wody ze skórzanych bukłaków. Mimo, że zamknięci w blaszanej puszce, ze szmerem klimatyzacji, z jej powiewem imitującym gorący powiew wiatru osuszający pot cieknący po skroniach, odczuwamy pęd i sapanie końskich chrap. To mogłaby być też jakaś zagubiona autostrada, jakiś znikający punkt, jakieś amerykańskie kino drogi, które te pół godziny, może prawie godzinę zamienia w nieskończoną podróż dla samej przyjemności. Bo trudno tu dostrzec ślad znanej nam współczesności dwudziestego pierwszego wieku. Przez klekotanie klimatyzacji, przez grecką muzykę z pokładowego radia nie docierają już odgłosy startujących samolotów. Nadmorskie lotnisko zostawiamy w tyle. Przed nami płaski, prawie szary asfalt. Gdyby nie rozglądać się na boki można by przez chwilę zapomnieć się i znaleźć w czarnobiałej przestrzeni.

Wyobraźnia przeskakuje od Peckinpaha, przez Lyncha, do klasyków noir. Oba pasma drogi przedziela betonowy pas. Nie sposób od niego uciec. Więc moja wyobraźnia porzuca filmy i trafia na chwilę do Polski. Jestem w późnych latach osiemdziesiątych. Może nawet na początku dziewięćdziesiątych. Tak, były wówczas gorące, upalne lata. Powietrze albo stało, albo było lekko poruszane nieznośnie ciepłym wiatrem, który podnosił kurz ze starych, krzywych, poprzetykanych połamanymi płytami chodników albo nigdy niesprzątanych poboczy. Kurz gryzie w oczy, wiatr rozwiewa włosy. Wszystko jest zgniło żółte albo po prostu szare. Upał jakby unosił człowieka. Płynę, a wokoło coś, co nazywam niby-ciszą. Bo jest szmer, szelest, gwar, ale przytłumiony gorącem za szybą, może ścianą tak, że się nim upajasz, ale w roli widza, nie uczestnika, przechodzisz obok, przepływasz…

RodosRodos

No i tak płyniemy ku środkowi wyspy, wypatrując odnogi z autostrady z kierunkowskazem na Rodos. Nagle, z niczego, ni z owego domki. Płaskie dachy, ukryte w cieniu przestrzenie. Tam może ludzie. Coraz więcej, coraz bliżej szosy. W końcu jedne obok drugich. Skręcamy w lewo na dużym skrzyżowaniu. Już nie autostrada, ale szeroka szosa. Suniemy łagodnymi zakrętami w dół. Na niewysokich wzgórzach mnóstwo lśniących w słońcu domów. Rodos, czy przycupnięte do aglomeracji miejscowości? Wymarła stacja benzynowa jest kolejnym dowodem na wydającą się nieprzemijającą sjestę. Wraz z chodnikami po obu stronach jezdni wokół domów pojawia się roślinność. W końcu jest! W całej okazałości. Budynki coraz wyższe, na skrzyżowaniach kioski z gazetami i napojami, restauracje ze stolikami zajmującymi całą szerokość chodnika. Samochody tuż przed i tuż za nami. Jedziemy w niezwykle spokojnym rytmie. Mój Boże! Niemożliwe, ale jest czas, żeby wypatrywać nazw ulic. Marzenie, gdyby tak połączyć ogromne polskie tablice nazwami ulic ze spokojem poruszania się tymi ulicami! Niemożliwe. Nie dość, że budynki ukryte bądź za wysokimi ogrodzeniami, bądź drzewami, to jeszcze na żadnym z nich nie widać tablic. Ale są na skrzyżowaniach. Co z tego. Po grecku, więc prawie niezrozumiałe. Ale nie na darmo mam w denerwującym zwyczaju studiowanie mapy. Pamiętam gdzie powinniśmy trafić. Jedziemy w dół Stefanou Kazouli. Ona ma nas kierować do morza, ku Staremu Miastu. Zbliżając się do jednego ze skrzyżowań nie zmieniam pasa. Kompletny brak informacji pionowej czy poziomej. Potem już się do tego przyzwyczajam, że albo nie ma znaków na poboczu, albo są na jezdni kompletnie niewidoczne. Takimi drobiazgami, jak odnawianie nikt się tutaj widać nie przejmuje. Ale co najważniejsze, nikt nie przejmuje się także pomyłkami na drodze. Żadnego trąbienia, błyskania reflektorami, krzyków zza kierownicy. Czerwone, ciemne twarze są nie ze złości, ale od upału, słońca. W ustach zwisają papierosy, w ręku komórka. Zanim zdążę dać kierunkowskaz i poprosić błagalnym wzrokiem o wpuszczenie już samochód z tyłu się zatrzymuje i czeka aż wjadę przedeń. Szyba uchylona w nim nie po to, żeby wywrzeszczeć przekleństwa, tylko żeby pogadać z kierowcą z auta obok. Genialne!

RodosRodosRodos

Jedziemy tak sobie powolutku w miejskim tłoku i docieramy do dość dużego placu, gdzie na pierwszy rzut oka, skoncentrowanego na jeździe kierowcy, jedynym sposobem poruszania się i wyjechania zeń, w którąś z bocznych ulic, jest absolutny bezład i przypadek. Wjeżdżamy. Nie daję żadnego kierunkowskazu. Wokół nas nagle kilka skuterów. Z lewej, z prawej, z tyłu i z przodu. Kierowcy bez kasków, w większości roześmiane na tylnym siedzeniu pasażerki. Jadą slalomem, po dwa a nawet trzy w szeregu. Kierowcy odwracają głowy, krzyczą do siebie. Mam poczucie kompletnego wariactwa. Dostrzegam wyłaniające się z naprzeciwka mury i sunę w tamtym kierunku, nawet nie siląc się na zachowanie jakichkolwiek zasad ruchu drogowego. Byle nie wpaść na jakiś skuter czy samochód. Wjeżdżamy w prostopadłą do murów bardzo wąską uliczkę. Wychodzi na to, że jest jednokierunkowa. Po obu jej stronach parkują samochody na wyznaczonych białymi i żółtymi liniami miejscach. Wpasowuję się delikatnie i równiuteńko „na lusterkach” w jedno z nich. Brawa od S. Ale czy zasłużone? Jaki to problem takim samochodem?

RodosRodosRodos

Trzeba zapalić. Ale zamiast odetchnąć, odzywa się mój wróg - niepokój. Nie siadam, przestępuję z nogi na nogę. Łyk wody, papieros w trzy minuty i jestem gotowy z szaleństwem w oczach szukać kogoś, kto odpowie, czy miejsce oznaczone żółtymi liniami jest przeznaczone do parkowania wszystkim samochodom. Sympatyczna kobieta tuż przy wejściowej bramie do Old Town odpowiada, że tak. Dopiero teraz bym usiadł. Dopiero teraz mogę napić się wody. Dopiero teraz dostrzegam, że szliśmy parkiem, ogrodem, za którym rozciąga się ogrom średniowiecznej twierdzy. Ogrodem będziemy jeszcze spacerować, a teraz wychodzimy z niego na kamienny dukt i oczom nie wierzę! Ogromna twierdza! W niej brama. Zgodnie z mapą to Gate Ag. Athanasiou. Na lewo od niej widzimy kończące się mury, po prawej giną na widnokręgu, a spoza nich wyłaniają się dachy, wieże, błyszczące w słońcu i błękicie. Kamienny most, po którym idziemy, daje sposobność do zerknięcia w dół. Gdybyśmy byli w Prusiech, to można byłoby się spodziewać, że była tam kiedyś fosa. Ale skąd tutaj woda? Ziemia, piach, ani źdźbła trawy. Jakieś krzaki, rachityczne drzewka dopełniają obrazu południowej suszy. Mury wznoszą się na wysokość pewnie kilkunastu metrów. Paradujemy sobie mniej więcej na tej wysokości, a ja, nie jak zwykle, chłonę oczami każdy skrawek murów. Dostrzegam najmniejsze szczegóły. Prawie zjadam to oczami, bo ogrom budowli sprawia, że aż przysiadam. W dole tunele, jamy pewnie po wykopaliskach, bo nie przypomina to robót konserwatorskich. Wydaje się, że niektóre kamienie leżą od kilkudziesięciu, a może i kilkuset lat w nieładzie. Wiatr wyłuskał je z murów i pozostawił na żer sępom-turystom. O czym marzę? Chcę znaleźć się tam na dole, oprzeć o któryś z głazów i kontemplować historię. To dziwne, że antyczna architektura nie robi na mnie tak dużego wrażenia jak ten monolit z początków średniowiecza. Dlaczego do tej pory nie byłem w stanie zdobyć się na odrobinę ekscytacji w stosunku do starożytności? Dlaczego nic nie podpowiadała wyobraźnia? Brak lektur? Dlaczego, pomimo odrzucenia chrześcijańskich korzeni Europy, nie szukałem ich w mądrości starożytnych Greków i Rzymian? Za to Wieki Średnie, mroczne i złe przywoływały najróżniejsze emocje. Trudno się wszakże nimi nie fascynować, mijając wielokrotnie każdego dnia czerwone cegły krzyżackich zamków i kościołów, wtopionych w krajobraz rodzinnego miasta i każdej podróży zaczynającej się w Prusach Wschodnich.

RodosRodosRodos

Ale tutaj nie ma czerwonej cegły. Jest za to kilka warstw pomarańczowożółto szarego kamienia, który przyciąga wzrok, dając wyobraźni podstawy do skoków przez historię, przywołując postacie Turków, Joannitów, Włochów, to na szrankach, to pod nimi. Kompletna historyczna ignorancja wtrąca wyobraźnię w błędy i zamiast obrazów z podręczników podsuwa mi te zapamiętane z Indiany Jonesa, albo wyimaginowane z Nazywam się Czerwień Pamuka. Cóż, poniekąd jesteśmy gdzieś na granicy Europy i Bliskiego Wschodu, a przynajmniej ja tak to sobie roję dla własnej przyjemności.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.