Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona siódma

RodosŚlęczę od rana nad mapą. Przecież dzisiaj poważna wyprawa. Musimy wznieść się na wyżyny uwagi, orientacji, koncentracji. Jedziemy w głąb wyspy. Do starożytnego Ialyssos. Podobno współcześnie operuje się nazwą Filerimos. Czyli, biorąc pod uwagę ten okropny rozgardiasz w oznakowaniu nie tylko drogowym, ale także turystycznym, należy być niewiarygodnie skupionym, żeby w gąszczu kamieniczek, wilii, drzew dostrzec małą, zagubioną, nieodmalowaną białą tabliczkę z niebieskim bądź czarnym napisem i rysunkiem starożytnej kolumny bądź symbolem kościoła. Nie mogę wyjść ze zdziwienia jak Grecy lekceważą siłę reklamy, moc zachęcenia turystów do odwiedzenia najcudowniejszych z cudownych zabytków, których na wyspie jest ledwo kilka, no, może kilkanaście. Tutaj, domyślam się, jest tak, że antyk tak głęboko wkomponowany jest w życie i codzienność miejscowej ludności, iż stał się mało istotnym fragmentem, niespecjalnie wartym uwagi. Biedny turysto, jeżeli chcesz coś tutaj zobaczyć, musisz przedrzeć się, przekopać przez alegoryczne rupiecie, śmiecie. Wyobraźcie sobie ogromny i ciemny strych, poddasze. Wiecie, że gdzieś tam, według legend, rodzinnych wspomnień, podań ludności stoi dziewiętnastowieczny, okuty żelazem kufer w którym leżą czarnobiałe zdjęcia waszych przodków, dokumenty przywołujące ledwo pamiętane nazwiska, imiona, nazwy miejscowości. Obrazy i słowa prawie mityczne. Szukanie, odkrycie tego podnieca, ciekawi, wzbudza dreszcz emocji, wciąga jak do ciemnego i wilgotnego lochu po zapowiedziany skarb. Nie zważając na pisk przestraszonych myszy, już oblepione pajęczynami włosy, pająki zbiegające po ramionach, kurz będący jedynym składnikiem tego, czym oddychacie, brniecie potykając się o spleśniałe łachy, kaleczycie wzorem śpiącej królewny dłonie o zardzewiałe igły wrzecion, odrzucacie na bok emaliowane, blaszane miski, drewniane balie, w końcu noga utyka w dziurze między deskami i lądujecie z nosem w porcelanowym nocniku ozdobionym nie gorzej niż dzisiejsze filiżanki. Tak i my brniemy. Najpierw wirtualnie, a raczej obrazkowo, bo palcem i oczkiem po mapie. Już na samym początku koszmar! Z przewodnika wynika, że w Kremasti należy skręcić w prawo i przez Pastidhę dojedziemy do Ialyssos. A z jednej z map otrzymanych tutaj na miejscu wynika, że Ialisos to miejscowość na trasie do Rodos i tam należy skręcić do Filerimos. Cholernie to wszystko podejrzane i wzbudzające niepokój. Przyzwyczajony do dokładnego ustalenia trasy, do wypunktowania kolejnych miejscowości dzielących od celu podróży, nie mogę jakoś zdać się na „siga, siga” i absolutny, wakacyjny żywioł. Wiemy tylko jedno: za Kremasti, a przed Rodos, ma być po prawej stronie jakaś tabliczka dająca nam nadzieję na odnalezienie kierunku, w którym powinniśmy pojechać.

Błogosławiony spokojny stanie ducha! Ileż Tobie zawdzięczam! Dlaczego jednak bywasz okrutny i tak często mnie opuszczasz? Tym razem jest przy mnie. Przypominam sobie, że podczas dwóch wypraw do Rodos widziałem niedaleko za tym rozjazdem przypominającym rynek, plac tablicę wskazującą kierunek do jakiegoś starożytnej atrakcji. Ale czy było to Ialyssos, czy Filerimos, to już nie pamiętam. W każdym razie wskazówka była na pewno po prawej stronie. Wiedząc gdzie mniej więcej mam ją wypatrywać zwalniam odpowiednio. Jasne, że jest! Skręcamy i za następnym bardzo wąskim zakrętem czy skrzyżowaniem zanurzamy się w południową dżunglę, gdzie liany, baobaby, palmy, wysokie i gęste trawy zastępują dwupiętrowe, białe, żółte, piaskowe, szare kamienice. Do południa jeszcze około dwóch godzin, więc wszystkie drzwi otwarte, okna niezasłonięte żaluzjami, wokół sklepów, kuszących kolorowymi, ale za bardzo zakurzonymi, zaniedbanymi szyldami mnóstwo ludzi. Oczywiście chodników jak na lekarstwo. Ściany budynków stojących na skrzyżowaniach stanowią linie tych skrzyżowań. Wszędzie mnóstwo zaparkowanych samochodów. Dostawczych i osobowych. Między nimi motorowery, skutery, motocykle. Małomiasteczkowa dżungla. Sceneria prowincji. Wszechogarniający cień, bo słońce jeszcze nie tak wysoko. Tam, gdzie dochodzi, gdzie obmywa żółtymi, prawie lśniąco białymi promieniami dachy, a nawet najwyższe okna, pewnie suszą się na sznurkach ubrania. Nagle nie chcę doryckich, hellenistycznych ruin. Zatrzymać się tutaj, w tym krajobrazie godnym Felliniego albo jakiegoś francuskiego filmu o najbiedniejszych zakątkach Marsylii. To mnie szalenie podnieca. Pal licho hotel! Pal licho plażę i przepiękne lazurowo-szmaragdowe widoki! Tutaj się powałęsać. Wolno, leniwie. Siedzieć na kamiennych schodkach i wyławiać aparatem najpiękniejsze, zakryte nieco chustami pomarszczone twarze. Znaleźć spoconego restauratora z talerzami w obojgu dłoniach i tanim papierosem w uśmiechniętych ustach. Szurać sandałami po asfalcie, żeby nie pominąć, nie zgubić najbardziej fascynujących obrazków ukrytych w bramach, w przerwach między kamienicami.

RodosRodosRodos

Nie warto skupiać się nad liczeniem zakrętów. Nie sposób ich zapamiętać. Pewnie jakoś trafimy z powrotem kierując się w stronę morza, w stronę lotniska. Ze dwa, może trzy drogowskazy w tym gąszczu. Na ścianie budynku i gdzieś na skrzyżowaniu. Wyprowadzają nas na peryferie miejscowości. Szeroka jezdnia. Ażurowe drzewa w amfiladzie. Nie tak jak na Mazurach, gdzie stoją tuż przy jezdni, a gęste korony dotykające się wzajemnie z obu stron jezdni zatrzymują słońce. Tutaj ledwo namiastka cienia, ale za to jedzie się bardzo przyjemnie. Jest w tej okolicy jakieś bezpieczeństwo i spokój. Można sobie wyobrazić powolną jazdę odkrytym spacerowym powozem. Wagonettą, jagdwagenem. Albo spacer w gaju oliwnym. To dziwne. Mimo niewątpliwego upału, kojarzę mijany krajobraz z wiosenną delikatnością. Mimo suchej, wypalonej słońcem trawy, ziemi bez odrobiny wilgoci, której grudki pod dotknięciem stopy zamieniają się natychmiast w piasek, odbieram to wszystko wiosennie. Być może odczułem niezwykłość tego miejsca, nieświadomie przyrównując do dotychczasowych krajobrazów łączących się nierozerwalnie ze spiekotą, plażowym piachem bądź drażniącą skórę solą, nieodrodną córką morskich fal.

Zatem przyszła do nas na chwilę wiosna. Przed nami wzgórze. Porównując podane na mapie wysokości pewnie jakieś 300-400m n.p.m. Myślę sobie, że świąteczne wyprawy Hellenów były całkiem przyjemne biorąc pod uwagę widoki, drzewa dające cień i chłodzący wiatr. Jestem pozbawiony tej niewątpliwej przyjemności, która mogłaby przynieść korzyść w kwestii zrzucenia paru kilogramów, które odłożyły się w okolicach brzucha za sprawą chleba z oliwą, kalmarów, frytek, a najbardziej frappe i gliko.

S. trochę drzemie. Rozumiem, air condition tak przyjemnie szumi. Dziewczęta też tak cichutko z tyłu. Nagle rozjazd i wspinamy się ku górze. Niezwykle przyjemne uczucie gdy z płaskiego, nadmorskiego terenu u stóp wzgórza, bez żadnego łagodnego przesilenia unosi nas ku górze, właśnie, co? Pomyśleć w tej chwili o starożytnych to odnaleźć w tym wznoszeniu sacrum. Jak nie daleko doszliśmy przez tysiące lat! Żółta blaszana puszka, gdzie pod blachą pracują tłoki, pompy, kółka, śruby. Na przegubach dłoni zegarki. W kieszeniach telefony komórkowe. Wśród koron drzew linie wysokiego napięcia. A my zbliżamy się do naszego Olimpu. Za każdą pokonaną serpentyną bóg czy bogowie odsłaniają cudowniejsze widoki. Gdy z jednej strony szosy mamy skarpę, po której gotowe toczyć się pod koła samochodu okruchy skał, to z drugiej uciekają dziesiątki metrów. Spojrzeć w górę: kolejne serpentyny szaroniebieskiego asfaltu. Spojrzeć w dół: szeregi koron drzew, a za nimi zlany z niebem błękit morza. I czuję się tak, jak za pierwszym razem po wejściu na Sarnią Skałę, na Kopieniec. Co tam, nawet na Czerwone Wierchy! To tak działa bliskość nieba, gdzie powietrze jest całkiem inne, wiatr przeszywa bądź delikatnie chłodzi unosząc włosy, dając poniekąd do zrozumienia, że on z ramienia bogów jest tutaj panem.

Pokonujemy w kilka czy kilkanaście minut to, co w Tatrach, a nawet w Karkonoszach, zajmuje godziny. Najpierw ściana lasu iglastego, więc z poczuciem bezpieczeństwa, bez odrobiny wilgoci w powietrzu i tym niezwykle przyjemnym, prawie podniecającym zapachem, bo już, już dającym nadzieję na bliskość kosodrzewiny i gołych skał. Potem, co raz widniej, aż w końcu można brodzić między iglastymi krzewami. Można o ich gęstwinę oprzeć się plecami, wystawić twarz ku słońcu. Dumnie spoglądać na wierzchołki drzew, a z radością na obnażone przed nami niebo.

RodosRodosRodos

Jednak trwałe oddzielenie sfery sacrum od sfery profanum jest niemożliwe. Na szczycie nie witają nas bogowie. Zamiast nich kurz spod samochodowych kół, parę plastikowych stolików z takimi krzesełkami, które kiedyś zapewne były białe. Jedna czy dwie drewniane budy godne najgorszych z kapitalistycznych przedsięwzięć uwolnionego od komunizmu któregoś z państw Europy Wschodniej. A wokół nich nieopisany, niewiarygodny brud. Z ogromnych koszy na śmieci, ustawionych tuż przy stolikach, wysypują się w towarzystwie owadów kubki, butelki, papiery, wszelkiego materiału i koloru opakowania. Za wyjątkiem niedopałków, bo te leżą po prostu pod naszymi stopami, tworząc śmierdzący pomarańczowo-biały dywan. Jakby tego nie było dość, to na stolikach i na tej stercie śmieci w kubłach pełno kałuż i strumyków kawy, coli i kolorowych soków. Ach, ach! Rozumiem S., który parokrotnie mówił, żeby zatrzymywać się po drodze. Znaleźć miejsce na poboczu. Zaparkować na chwilę i chłonąć krajobrazy.

Akropolis of Jalissos. Dość spory obszar, gdzie drzewa dają wytchnienie od słońca. Ale zatrzymują też wiatr. Chociaż ten daje tylko pozory ochłody. Otwiera się przed nami brama do fundamentów świątyni i doryckiej, jak piszą w przewodniku, fontanny. I znowu brak wiadomości muszę uzupełniać wyobraźnią i emocjami.

To jeszcze nie szczyt. Wspinamy się w piekącym słońcu po olbrzymich, monumentalnych, wyciosanych w piaskowcu głazach. Dla starożytnych było to ukoronowanie wielogodzinnej wędrówki. Nas popycha ciekawość. Krok za krokiem, a swoje wysłużone sandały widzę przez krople potu jako plecione rzemieniami do połowy łydek. W okolicach kolan trzepoczą poły tuniki. Plecak to kosz z owocami? Może dźwigam suszone ryby? Czy amforę z oliwą? Na górze bieleją kamienie. To wiatr wyłuskał je z ziemi czy od lat nieobdarowywani bogowie gniewnym ruchem ręki wyciągnęli je na wierzch? Nie śpią, nie śnią. Poddawane naukowej, historycznej obróbce muszą cierpieć i z roku na rok, powoli, powoli być świadkami transformacji boskich ciał w dalekie wspomnienie na kartkach książek Parandowskiego czy Markowskiej. Trochę idiotycznie ja i O. bierzemy udział w tym okrucieństwie, w tej bezwzględności czasów profanum. Wspinamy się na głazy. Chyba chcemy, żeby były dla nas wehikułem czasu. Usiąść, stanąć na nich, zamknąć oczy. I setki lat, tysiąclecia są mrugnięciem powieki. Ale za to E. i S. wyglądają bardzo elegancko. E. jest taka jasna, łagodna, delikatna. Jej długa biała spódnica, słomiany, ale taki dziewczęcy kapelusz, biała bluzka przywołują sportretowane w literaturze czy filmach młode kobietki z pierwszej połowy ubiegłego wieku wyprawiające się w podróże na południe Europy czy Bliski Wschód. Pobrzmiewają echa z kart zapisanych ręką Agathy Christie albo Virginii Woolf. No, a S. w dodatku! Jest taki dostojny. Jak on to potrafi! Nawet w stroju bardzo podróżnym emanuje z niego coś, co pozornie można by uznać za odblask władzy, ale jest coś jeszcze, czy przede wszystkim… Wiedza, nauka, doświadczenie dające poczucie stanowczości, pewności w połączeniu z godną rezerwą do otaczającego świata. Patrząc na niego widzę biały garnitur, eleganckie pantofle i panamę. I także nie te czasy…

Hasamy sobie zatem po świątyni i fontannie. Kusi nas jednak krajobraz. Schodzimy w kierunku krawędzi wzgórza. Jakie to nielogiczne! Myśląc o wzgórzu widzimy łagodne stoki. Ale tu tak nie ma. Tak jakby ta droga, którą przyjechaliśmy, była jedyną łagodną możliwością dostania się na szczyt. Podchodzimy, zatem do miejsca, które niskie korony drzew, służące niewątpliwie za kurtynę w tym starożytnym teatrze, dotychczas zakrywały. Witamy aktorów: jak zwykle niebo i morze. Jak to robią, że tak niedostrzegalnie dla widza zrzucają kolejne stroje, przebrania? Czy dlatego, że robią to tak szybko? Czy dlatego, że kostiumy są w tych samych odcieniach? Zmian konfiguracji niebieskiego i zielonego nie jest w stanie dostrzec ludzkie oko. To przedstawienie jest przeznaczone bogom. Oni rozumieją, dostrzegają pełnię, wszystkie szczegóły na tej scenie. Ach! Jakie to wyżyny greckich możliwości. Taras widokowy. Tam, gdzie kończy się nagle płaski teren, szczerbią się kamienie. Lekko dotknąć, a już uciekają do drzew. Uderzają w pnie, gałęzie. Toczą się pewnie aż na równinę. A my wchodzimy na malutki tarasik. Gdyby się wychylić, można by dotknąć wierzchołków pinii. Chcemy jeszcze zobaczyć kościół i bizantyjski klasztor. Kusi bardzo malownicza acz krótka alejka między niewysokimi drzewami. Robię jeden, dwa kroki i… cofam się. Doniosłe brzęczenie jest jakby ostrzegawczym warknięciem.

Nawet bardzo niewprawne oko jest wstanie dostrzec, gdzie tutaj kończy się antyk, a zaczyna średniowiecze. Ale już bardzo niewyraźna linia dzieli architekturę romańską od gotyckiej w tych filigranowych sakralnych budowlach. Niby rzecz jest jasna i prosta: romański styl jest opasły, jakby krępy, zaokrąglony, z wąskimi oczkami okien, w których nie ma nic prócz ciemności, co kontrastuje z jasną elewacją, broniący jeszcze nie tak dumnej religii; gotyk z kolei strzelisty, gdzie czerwona cegła poprzetykana polodowcowymi kolorowymi kamieniami, pogardliwie toczący wokoło wzrok z witraży, już nie broni, a atakuje. Tutaj tego nie ma, a raczej bardzo nieśmiało jest wszystko. Jakby coś się jeszcze nie skończyło, a nowe nie zaczęło. Jakby na dziedzińcu zebrało się kilku znudzonych helleńskich budowniczych, podnieconych kolorowymi pomysłami architektów z Bizancjum i romańsko-germańskich eremitów z niejasnymi wizjami obronno-kolonizatorskich kościołów i katedr. S. i E. stoją na tym piaszczysto-skalnym dziedzińcu i chłoną widoki. Ja i O. skaczemy po resztkach murów uważając, żeby przez nieuwagę nie znaleźć się nagle na którejś z pinii, których korony znajdują się na tym samym poziomie, co ruiny murów. Chyba trochę lekceważąco podchodzimy do fauny, bo stopy obute w sandały i dłonie wpychamy w każdą szczelinę, w każdy załomek, gdzie może mieszkać czy tylko wygrzewać się jaszczurka albo żmija. Obchodzimy dookoła warowną pustelnię, która wydaje się z jednej strony strzec tego katolickiego przyczółku, zagarniętego, wydartego antykowi i złożonemu w darze jedynemu bogu, wymagającemu nie słodkich bachanalii, a łzawych, smutnych, przygnębiających ofiar, z drugiej zaś kultywować w spiekocie i wietrze ascezę, z pewnością jednak osładzaną łykiem rodyjskiego wina złożonego w wykutych w skale piwnicach.

Odnowiony kościół (?), klasztor (?) urzeka pięknem mozaik. Na podłogach motywy ryb, na ścianach, ukrytych w krużgankach, postacie świętych. Co ciekawi, nie ma tu surowej, dumnej religijności. Jest za to przyjemna, chłodna cieniem, ozdobiona soczystą zielenią przetykaną kolorowymi kwiatami pustelnia. Nienakazująca, ale zachęcająca do odpoczynku i rozmyślań.

Ukoronowaniem religijnego i architektonicznego pomieszania jest ogromny papieski krzyż, wznoszący się ponad drzewa porastające wzgórze. O dziwo nie jest to jednak do końca pomnik ku jakiejkolwiek czci, bo służy za wieżę widokową. Ramiona krzyża to taras, dokąd wchodzi się po bardzo wąskich i stromych schodkach. Pomimo tego, że należy wspinać się i schodzić pojedynczo, to nie ma zamieszania, burczenia, dąsania się, popychania, obrażania. Na chwilę zapomina się, że to symbol religijny.

Rodos
Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.