Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona ósma

Postanawiamy ruszyć brzegiem morza na południowy zachód, czyli w przeciwnym kierunku niż do miasta. Chyba nadszedł czas, żeby ogarnąć wzrokiem zaklęte w kamieniu emocje, poczuć pod stopami ślady po biegających wąskimi uliczkami błyszczących brązem dzieci, otrzeć się o cienie dźwigające na zlanych potem ramionach dzbany wina i wody, kosze z owocami i rybami… Zamieszkać przez kilkadziesiąt skwarnych minut w mieście rybaków i górali. Stanąć między powiewem błękitu a prawie parzącym kamiennym chodnikiem.

Dojeżdżamy do granicy znanych nam okolic, czyli starożytnego Kameiros. Po prawej odwiedzane przez nas restauracja i plaża. Po lewej wąski asfalt kierujący do ruin doryckiego miasta. Rozjazd. Wąska asfaltowa droga i droga gruntowa. Po środku chybocze się jakaś tabliczka. Tutaj pewnie miejscowa ludność zapisuje diabłu duszę. Gdybyśmy mieli trochę czasu, można byłoby wysiąść z samochodu i poszukać pod drogowskazem śladów kropli krwi, które o północy spadły z gęsiego pióra, którym chciwi bogactwa lub talentu podpisywali pakt na wieczność. Ale skąd tu gęsi?! No, może kogucim… To taka Road 66. Wiatr wzbija kurz drogi. Wokół wypalona trawa. Rachityczne drzewa skrzypią obumarłymi konarami, na których, jestem tego absolutnie pewny, tuż po zachodzie słońca przysiadają czarne ptaszyska, wieszczące zgubę zbłąkanym pasterzom.

RodosRodosRodosRodos

Ta straszna pustynia, gdzie spod każdego kamienia błyszczą złowieszczo kły podstępnych żmij, nie ciągnie się zbyt daleko. Zamiast pól kukurydzy i pszenicy, w których giną wiejskie drogi, czyli tła dla legendarnego spotkania Roberta Johnsona z diabłem, wokół są wzgórza. Są jak strażnicy mitycznego dla mnie doryckiego miasta. Niektóre wyglądają jak to wyobrażone sobie przeze mnie, gdy w dziecięctwie czytałem „Klechdy sezamowe”, wzgórze (a może to była góra?). Naszpikowane mniejszymi lub większymi głazami o przeróżnych, fantastycznych kształtach, mogących przypominać zaklętych w kamień, którzy dali się pokonać strachowi i obrócili głowę do tyłu. Bo w górach, nawet tych najniższych, przeć trzeba do przodu. Chwila wahania może być wyrokiem. No, może nie tak patetycznie. Przecież o skręcenie nogi nie tak znowu trudno.

Fortyfikacje, zasieki, warta, wyprostowani, dumni rycerze. Niektóre ze wzgórz wyglądają jak jeźdźcy Rohanu, którzy zsiedli z koni. Wysocy, muskularni, potężni. Oparci na długich, groźnych włóczniach. Inne przypominają Strażników Gondoru. Smukłych, dumnych, pamiętających w swych obliczach i postaciach przymierze Ludzi z Elfami. Ogarnąć krajobraz wzrokiem i poczuć dreszcz emocji związanej z odkrywaniem nieznanego. Strażnicy nie pozwalają na wniknięcie wzrokiem w głąb. Dopuszczają morskich podróżników jedynie na kilka kilometrów w głąb lądu. Środek wyspy jawi się głębokimi jarami, łagodnymi dolinami do połowy porośniętymi krzewami i niskimi drzewami zasłaniającymi skarby na ich dnie, urwiskami. Pokonanie każdego z kolejnych wzgórz to piękny i straszny krajobraz. A tam, gdzie kończy się roślinność nagie skały kryją jakieś tutejsze Eldorado, prekolumbijskie złote miasto, jakąś kryształową czaszkę Indiany Jonesa.

RodosRodosRodosRodos

Samochód znowu zadziera nos, ale nie słychać żadnych objawów alergii na upał. Ani jednego kaszlnięcia, smarknięcia. Jakiejkolwiek chrypki. Szumi miarowo. W tym klimacie nie grozi mu chyba przewlekła obturacyjna choroba silnika. Tak jak na zjeździe z głównej szosy, to i tutaj żadnych informacji, iż zbliżamy się do jednej z największych atrakcji archeologicznych wyspy. Po drodze pusto. Żadnych zabudowań, miejscowych, turystów, innych aut. Rzeczywiście można mieć wrażenie, iż zbliżamy się do jakiegoś starożytnego sanktuarium. Nieznośne uczucie, że im wyżej, tym coraz bardziej oddala się od nas profanum. Być może coś podobnego odczuwali starożytni. Czy rzeczywiście tak dużo nas dzieli? Co ta wyspa ma w sobie, że zlewający się błękit morza i nieba, że miliardy ton ziemi i skał wspinających się ociężale ku jej centrum, kuszą, kierują myśli ku greckim mitom, ku Olimpowi, ku herosom i posłańcom skaczącym z rzadka płynących obłoków na skaliste tarasy.

Dojechaliśmy. Niby szczyt wzgórza, niby znajdujemy się ponad koronami drzew, ale to chyba jeden z wielu tarasów tego płaskowyżu. Żadnego parkingu. Zamiast tego swojego rodzaju piaszczysto-asfaltowy plac. Z jednej strony czubki drzew, bawiące się zasłanianiem widoku morza. Z drugiej, rachityczne drzewka, krzaczki i ohydna drewniana buda, służąca za turystyczny bar. Ale kawę tam dawali. Przycupnęliśmy na niegdyś białym murku, wokół którego grzęzawisko niedopałków, plastikowych butelek i papierów. Strach zrobić parę kroków dalej. Mam wrażenie, że bezpieczniejsze byłoby spotkanie ze żmiją, niż ugrzęźnięcie wśród chusteczek higienicznych…

RodosRodosRodosRodos

Za bramą wyraźnie czyściej. Za to nie ma, co marzyć o skrawku cienia. Na pierwszy rzut oka teren wydaje się niespecjalnie ciekawy i dość mały. Jednak, gdy oczy przyzwyczają się do jasnożółtego i jasnopomarańczowego krajobrazu, to zdołają zobaczyć, iż na krańcach dostrzegalności, gdzie nachodzą na siebie szarość i niebieska bladość ziemi i nieba, poruszają się małe postacie. Dopiero teraz odległości robią wrażenie. Na razie zamiast rzucić się na gorące kamienie, powoli chodzę oczami. Najpierw dookoła, potem powolutku w górę. Plac, dziedziniec. Na płaskiej skale ubity jasnożółty piasek. Ile stóp, i ile lat, musiało nanosić piasek i wbijać drobinki w skalne szczeliny. Przemykają mi przez głowę te stopy. Lata, jak błyskawica, igrają z moją wyobraźnią. Przeraźliwie szybko puszczony film, w którym głównymi aktorami są wiatr od morza, słońce i księżyc, wyznaczające kolejne epoki. Nierozpoznawalni z twarzy, a ledwo z odzienia, statyści wyciosują kamienne bloki na kształt cegieł, układają ulice, a następni burzą, niszczą, rozkradają. Jedno miejsce. Do ogarnięcia w całości wzrokiem. A ileż fantazji, wyobrażeń, uczuć!

RodosRodosRodosRodos

W takich miejscach zawsze żałuję, że nie mogę przesiedzieć dnia. Nie mam ochoty na chodzenie, na tak zwane zwiedzanie. Ogarnia mnie silne pragnienie znalezienia dogodnego miejsca, z którego miałbym możliwość obserwowania jak najszerszego krajobrazu, a nie męczenia oczu jednym widokiem. Coś na wzór okna w śródmieściu, gdzie przed oczami przetacza się ciągle zmieniający korowód aut, ludzi… Jak wygodna ławka na rynku starego miasta, skąd oprócz przechodniów, można obserwować dawne kamienice, stary bruk. To krajobraz, który daje satysfakcję nie tylko z obserwowania teraźniejszości, ale przede wszystkim z podrzucania wyobraźni widoków dawnych lat, nakreślonych przez przeczytaną literaturę, obejrzanych kiedyś w filmach, wysłuchanych w muzyce. I tak jest właśnie tutaj. Gdy głowa odpoczywa w cieniu, a stopy nabierają w słońcu starożytnego brązu, zza przeciwsłonecznych okularów, spod ronda udającego, ale jakże udanie, panamę kapelusza zerkam na niemieckich turystów. Hasają bez oporów po fundamentach sypialni i świątyni. Owijają się jak węże wokół dwóch potężnych kolumn, które wydają się jakby wczoraj otynkowane. Rozbiegają się po ogromnych kamiennych płytach, tej starożytnej terakocie. Nieśpiesznie ruszamy wąskimi uliczkami. Ruiny domów nie sięgają wyżej niż do pasa. W zasadzie żadnego cienia. Tak samo jak i O. przyjemność sprawia mi skakanie po gładkich kamieniach. Jestem gdzieś między wykutymi w skale schodkach, a ceglanymi murkami z dzieciństwa. Nie trwa to jednak długo. Jeżeli Cerber przy wejściu znosił cierpliwie tratowanie ruin przez zorganizowaną wycieczkę, to już nas postanowił skarcić. Nawet, zatem na tej wyspie wolność ma swoje granice. Suniemy krok za krokiem pod górę. Nadkładamy drogi przez kręcenie się po labiryncie mieszkań. S. opowiada, że dla starożytnych pomieszczenia mieszkalne służyły tylko i wyłącznie za sypialnie, a dzienne życie toczyło się na zewnątrz. Im wyżej wchodzimy, tym wyraźniej dostrzegamy poszczególne dzielnice miasta. Nie jest to już dla nas bezładne gruzowisko kamieni. Przysuwamy się do skalno-ziemnej ściany, która obłożona jest kamiennymi bloczkami, tworząc mur oporowy. W pewnym sensie jesteśmy w czymś na wzór kanionu, utworzonego na poły przez naturę, na poły przez człowieka. Zatem ta część miasta, mieszkalna, jest zabezpieczona przed niepożądanymi działaniami przyrody. Troszkę wyżej, po przeciwnej stronie, kamienna terakota sugeruje plac, jakąś agorę, a kolumny być może funkcję religijną. Nie mam ochoty tracić czasu na czytanie po angielsku opisów na tabliczkach znajdujących się, co kilkanaście, kilkadziesiąt metrów. Prawdopodobnie wyjaśniają funkcje poszczególnych „dzielnic”. Pozostaje mi tylko domyślanie się i intuicja. Jeszcze dalej, po przeciwnej stronie, części mieszkalnej, cień dają drzewa. Wyobrażam sobie, że na tym lekko wznoszącym się terenie, pod cieniem różnej wysokości drzew mógłby znaleźć miejsce kwartet smyczkowy i umilać zwiedzanie koncertami Bacha bądź Mozarta. Jakie to dziwne, że to właśnie w tym miejscu przychodzi mi to na myśl. Powracają pytania o związki sacrum z profanum. O roli przyrody i urody miejsca w takim pojmowaniu rzeczywistości. Podświadomie dostrzegam znaczenie tego wyniesionego ku błękitowi i słońcu skrawka wyspy. Owo wrażenie potęguje to, co widzimy przed nami, dokładnie za kolumnami, dokładnie pomiędzy mieszkaniami i miejscem dla iluzorycznego zespołu kameralnego.

RodosRodos

RodosTo, co za nami, uwieńczone jest półkoroną złożoną z kilku kręgów murów. Owe kręgi im wyżej, to stają się mniej akuratne. Ten tuż za kolumnami, łączący się z terakotą, jest dość wysoki, może dwumetrowy. Kamienne bloczki doskonale do siebie pasowane. Nie widać śladu ubytków aż do jego zwieńczenia. Mur tworzy ścianę, która mogłaby służyć współcześnie za element muszli koncertowej. Tutaj jest częścią krajobrazu dla jakiegoś wiecznego religijnego misterium. Nawet w samo południe ma się wrażenie przemykających w tańcu duchów. Wyżej trzy czy cztery kolejne kręgi, które są zachowane jedynie we fragmentach. Najpierw bloki niezbyt dokładnie wyciosanych kamieni o różnych kształtach są wtopione w ziemię. Dalej już tylko bezład. W końcu nie da się rozróżnić czy to kamienne bloki ociosane ręką człowieka, czy kawałki skały uformowane przez wiatr. Im wyżej, tym więcej kęp trawy a mniej tego starożytnego budulca. Aż u samego szczytu już tylko tarasy stworzone przez osypującą się przez wieki ziemię.

RodosRodos

Znajdujemy z boku szeroką ścieżkę. Prawie, że drogę dla jakiegoś szaro-brązowego znudzonego oślęcia, ciągnącego coś w koszach. Jesteśmy na szczycie. Choć to niezbyt adekwatna nazwa. To tak jakbyśmy spacerowali po niezwykle łagodnej krawędzi, ja wiem… wulkanu może? Spojrzeć na miasto pod nami, zachwycić się i… nie oderwać oczu! Aż bolą oczy od tej niezwykłej jasności. Promienie odbijają się od wyszlifowanych kamieni. Tłem dla nich są dwa odcienie błękitu. Morza i nieba. Ocean złota, szafirów i diamentów. Złote miasto Inków…

To nie było łatwe. Pot spływa po skroniach i wtapia się w t-shirt zmieniając jego kolor. Mokre włosy, brwi, rzęsy. Pieką oczy. Trzeba się spieszyć z wycieraniem okularów, bo za chwilą na koszulce nie będzie fragmentu suchego materiału. Z drugiej strony krawędzi wyspa w całej swojej wysuszonej okazałości. Stopy nurzają się białym pyle, gdy przysiadamy na pniach połamanych drzew. Jeden do złudzenia przypomina krzesło. Siedzisko i oparcie. Miejsce na nim zajmuje O. A wnętrze wyspy jakby zdeptali olbrzymi. Widok przypominający tatrzańskie wiatrołomy w drodze do Morskiego Oka, albo mazurskie polany po wykarczowaniu chorych drzew. Tylko, że te smutne, suche kikuty i czarne plamy wyglądają tak, jakby po przejściu olbrzymów miejscowa ludność wypaliła teren. Nie mogę odgonić myśli, jak wygląda ten krajobraz na początku wiosny. Czy zieleni się tak mocno jak w Polsce? Czy świergolą na całego ptaki? Na zboczach wzgórz zamiast uprawnych pól chyba drzewka oliwne i winorośla. Mimo tego, że więcej w tym krajobrazie szarości, złamanej pomarańczy i pyłu, który od czasu do czasu przywiewa wiatr od morza, to przyciąga wzrok swoją nieznaną mi innością. Zdając sobie sprawę, że pewnie gdzieś tam w kwietniu, albo we wrześniu zmienia się całkowicie, odczuwam zachwyt. Przyciąga mnie. Wręcz kusi, żeby puścić się w dół. Powoli szukając łagodnych, bezpiecznych zejść.

RodosRodosRodosRodos

Pod nami dwa olbrzymie, wykute w skale zbiorniki. Nieprawdopodobne, że nie ma żadnych pęknięć. Absolutnie nie są zniszczone. Prowadzą do nich schodki. Wytężam wzrok, ale nie dostrzegam choćby śladu wilgoci. Czy zbiera się tam woda jesienią, wiosną? Mamy, zatem dopełnienie tego starożytnego miasta. Cóż więcej trzeba? Mieszkania, publiczny plac, sacrum i ekonomia. Zatrzymana na szczycie wzgórza, gdzieś między ziemią pełną pomarańczy, melonów, fig, opuncji, arbuzów, owoców morza i wina, a niebem, zamieszkałym przez bogów, herosów i wszelkie możliwe straszności, mikroskopijna metropolia.

Migiem zjeżdżamy do cywilizacji. Kierujemy się na zachód. Nie po to ślęczałem i ślęczałem nad mapą, żeby po Kameiros wracać do hotelu. Wyślęczałem dłuższą wycieczkę. Borykałem się długi czas z uzmysłowieniem sobie odległości. Bałem się, że nie będę w stanie podołać chodzeniu, wspinaniu w słońcu, w skwarze, a potem kierować, znowu chodzić, zwiedzać, ponownie kierować. Ślęczenie nad mapą dało efekt taki, że zrozumiałem, że odległości na wyspie są niewielkie. Przejechanie wyspy w poprzek to jakieś dwadzieścia, dwadzieścia parę kilometrów. Wycieczka dookoła to jakieś siedemdziesiąt. Odległości między punktami miejscami godnymi odwiedzin to jakieś kilkanaście kilometrów. Poczułem się, więc jak kierownik wycieczki i zadecydowałem, że dzisiaj robimy dwa miejsca.

RodosRodosRodosRodos

Po prawej stronie kamieniste plaże, które kończą się dość łagodnie, żeby ich miejsce mogły zająć plantacje winorośli pod czymś, co może udawać szklarnie. Zanim jednak pokażą się krzewy, towarzyszą nam rogate kozy przeżuwające niedopałki. Po drugiej stronie też znajdują miejsce do spacerów. Wprawdzie po tym jak znikną za naszymi plecami łagodne wzgórza, a pojawi się lita skała, niebezpiecznie narzucając swoje odłamki na asfalt, nie ma zbyt wiele miejsca dla kóz, to znajdują one jakieś mniej lub bardziej płaskie obszary i grzęzną kopytkami w drobno kamiennych potokach. To bardzo ładny widok, gdy trzy czy cztery kozy gapią się na nas, stojąc na stromych zboczach. Te skały po lewej, a winorośle po prawej oznaczają, że zbliżamy się już do całkiem innych krajobrazów. Od strony morza Skala Kamirou, pełna tawern, miejscowość nad samym skalistym brzegiem. Ba, położona na urwisku, skąd roztacza się przepiękny widok na cztery wyspy i malutką zatoczkę, do której przybijają małe statki rybackie. Z kolei gołe skały po lewej stronie drogi ustępują miejsca iglastym drzewom i krzewom. Miejscowe sosny, świerki i kosodrzewina. Droga zaczyna wić się serpentynami, więc miejscami jedziemy wśród prawie wysokogórskiej roślinności, skał, nad urwiskami, zboczami. A miejscami rozpościera się przed nami widok na niżej położone morze albo na najwyższy szczyt wyspy – około tysiąc dwusetny Attavyros, u którego podnóża leży Emponas, podobno centrum winiarstwa na Rodos.

RodosRodosRodosRodos

No i w końcu widać – Kritinia, Kastellos. Wyrasta biało z żółtej skały, za tło mając niebieską kurtynę, joannicki zamek. Jeszcze kilka zapierających dech w piersiach zakrętów, które pokonuję niezwykle już pewną ręką. Wjeżdżamy troszkę pod górę i parkujemy tak, że należy zaciągnąć ręczny hamulec i do oporu skręcić koła. Ani widu, ani słychu żywego ducha. Ponad nami, za olbrzymim oporowym białym murem, knajpka. Jednak stamtąd nie dociera żaden głos. Podchodzimy troszkę na nóżkach. E. i S. zostają pod długimi, krętymi i stromymi schodami. A O. i ja zadzieramy głowy w zachwycie. To, co było tak piękne z pewnej odległości, teraz jest przepiękne. Niewielkie wzniesienie od strony lądu kończy się schodkami. Pierwsze stopnie to chyba kamienne płyty, którymi wyłożono współcześnie odcinek łączący asfalt ze średniowiecznymi schodkami. Tylko ta strona jest łagodna i po prostu mało ciekawa. Ta od strony morza ukaże nam się dopiero, gdy będziemy w ruinach. Pozostałe dwie strony to śliczne krajobrazy wyspy. Pokryte zielenią wąwozy będące swoistą drogą na przełaj ku Emponas i Attavyros. Jeżeli chce się odpocząć od bieli i błękitu, to tylko tam skierować oczy! A nad nami ładnie kilkumetrowa ściana z ociosanych jasnożółtych kamieni ze strzelniczymi otworami, szrankami… No, proszę zwiedzających, jesteśmy w samym środku ataku bisurmanów na pierwszy z przyczółków europejskiej cywilizacji. Pot spływa spod szyszaka wartownika z czerwonym krzyżem na płaszczu? Znużeni łucznicy szukają cienia pod rozgrzanymi schodami? Przez mały, jakże mały otwór wchodzimy do wewnątrz. Gdy ustępuje świst, szum, dudnienie w uszach po uciążliwej wspinaczce, ogarnia nas cisza. W tej ciszy przytulamy się do ściany, żeby przepuścić jednego, drugiego wymęczonego turystę. Trzymam O. bardzo mocno. Obejmuję rękoma. Jeden nieostrożny ruch i lecisz na łeb, na szyję w dziury wydrążone w skale, jakieś piwnice, czy lochy, teraz służące za mieszkanko jaszczurkom, których ogony są dłuższe od nich samych. Nie dość, że za nami starożytność, stąpamy po średniowieczu, to na dodatek przemykają potomkowie dinozaurów.

Przekraczamy próg. W dole dziedziniec. Wszędzie kręcą się schody. Żadnych ułatwień w postaci barierek, balustrad. Drewnianych czy metalowych. Turyści wpuszczeni na żywioł. Chcecie wejść? Chcecie zobaczyć? Róbcie to na własną odpowiedzialność. Zanim robimy krok, w którąś stronę, bacznie obserwuję, czy schody bądź kamienna lub skalna ścieżka nadają się do tego. Jesteśmy otoczeni nie murami, ale wysokimi ścianami. Trudno mi sobie wyobrazić, gdzie tu był dach. Być może wzorem starożytnych tylko najniżej położone fragmenty warowni były przeznaczone do spania, odetchnięcia od skwaru. Zaprawdę trudno coś wykoncypować. Ślizgamy się po skałach, skaczemy po schodkach jak kozice, szuramy po piaskowym dziedzińcu. Można chodzić, włazić gdzie tylko się ma ochotę! Gdy nasycimy się średniowieczem podchodzimy do resztek murów od strony morza. W zasadzie to nie wiadomo, gdzie zaczynają się mury, a gdzie kończą skały. Wiatr i słońce poplątały naturę z ludzkim wytworem. To są już szczyty lekceważenia, ignorancji, beztroski. Nawet najprostszej taśmy, czy tabliczki. Wspaniałe miejsce dla samobójców. Pięknych miejsc na uczynienie z siebie trupa bez liku! Do wyboru i koloru miejsc skoku, jak i upadku.

RodosRodosRodosRodos
Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.