Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona dziewiąta

Znużony po nocy, która przynosi chłód jedynie dzięki przyciskom remote control. Skrzynka w rogu pokoju na szczęście odpowiada na zadania, które powierza jej pilot. Znużona, zatem jak i my, szemrze. Gdy powiew dociera do mnie, lekko odblokowuje się nos. Mogę wówczas przewrócić się na bok. Za chwilę jednak alergiczny katar wraca. Mała, płaska poduszeczka to przekleństwo. Co podłożyć, żeby głowa mogła być wyżej? Bynajmniej nie mam ani ochoty, ani siły, żeby wstać i czegoś szukać. Zasypiam na wznak. Który to już raz z kolei tej nocy? Co tam serce pompuje razem z krwią do mózgu? Jakie sygnały przesyła? Kofeinę ze średnio słodkiej frappe? Słodycz z popołudniowej greek coffee? Żołądek nie ma zamiaru zasypiać. Leniwie toczy batalię z frytkami. Nerki też pracują jak oszalałe. Pewnie dopiero nad ranem uporają się z arbuzem. Pinacolada, metaxa, retsina rozlewają się już po całym ciele. Jak słodko duszy, gdy spotykają się z którejś tam kolejnej, jeszcze nowocześniejszej generacji, prozakiem, gdzieś tam na drodze do zmysłów, żeby przynieść sen i lenistwo. Mimo, że upłynęły dopiero jakieś cztery godziny od kolejnego prysznica, nie czuję żadnej ulgi. Owszem, włosy są wilgotne. Ale nie od wody, tylko od potu. Tutaj nawet ruszanie jedynie ustami jest wysiłkiem. Kombinujemy jak tylko się da, żeby zrobić sobie dobrze. Odłączam od klucza instrument, który pozwala na działanie elektryczności, gdy nie ma nas w pokoju. Przede wszystkim ze względu na lodówkę. Przy okazji także pozostawiamy włączoną klimatyzację, gdy wychodzimy na kolację. Dzięki temu pościel jest przyjemnie chłodna. Od razu pościel! Owa kpina z poduszki i dwa prześcieradła? W każdym razie jedyne, co można zrobić po powrocie do pokoju, to wyciągnąć się na niej przez parę minut, dopóki nie zrobi się od ciała gorąca i lepka.

RodosRodos

Póki dziewczyny się nie umyją, z małego dvd gra sobie Muddy Waters. Nieśmiertelne „Dziecino, proszę, nie odchodź” nie jest w stanie zmusić mnie do jakiejkolwiek reakcji fizycznej. Nawet podniesienia głowy. Z kolei „Corina, Corina”, którą pierwszy raz usłyszałem z longplaya zawierającego utwory Watersa z Jazz Jamboree z połowy lat 70., tylko mnie usypia, jakby Waters specjalnie zwalniał, jakby i jemu się kompletnie nie chciało.

RodosRodos

Wyżyny lenistwa. Nie mogę wstać o rześkim, łagodnym świcie. Po męczącej nocy otwieram oczy dopiero koło ósmej. Jestem wściekły na siebie. Trochę to mija po prysznicu i goleniu, bo przez chwilę czuję się świeży. W miarę raźno schodzimy na śniadanie. Tam, niestety, znowu dopada mnie przygnębienie i złość na siebie. Potrzeba planu i kontroli. Co zrobić, żeby czuć się dobrze? Co zrobić, żeby z radosnym sercem powitać kolejny dzień, kolejne atrakcje, kolejne przyjemności? Nie, nie! Pytanie brzmi: co zjeść, żeby czuć się dobrze? Zasępiam się. Zanurzam w swoim przygnębieniu. Walka z melonami, arbuzami, niezbyt świeżym białym pieczywem, drożdżowym ciastem i ohydną kawą przynosi jedynie depresję. Dopiero parę miesięcy potem odkrywam, rozumiem, jakże można łatwo było o spokój. Oczywiście tę bitwę przegrywam. Wlokę się do pokoju, udając, że wszystko w porządku. Lecz zanim to nastąpi każdy obrazek przy śniadaniu, każdy własny ruch i każdy gest współtowarzyszy oddala mnie od słonecznego dnia. Ciężkie krzesła z wysokimi oparciami, obite chyba zielonym suknem ciągnącym się po posadzce, są nazbyt ciężkie. Szukając oparcia dla stóp, błagam siebie o wyrozumiałość. Niestety daleko do spokoju. Jedyne o czym myślę w tej chwili, to krzesło nieobłożone materiałem. Z miłym dla gołych łydek chłodem drewna, ze szczebelkiem zapraszającym stopy obute tylko w sandały. Kręcę się, wiercę. Szeleści obrus. Tak jak jeszcze kilka dni temu byłem mile zaskoczony, zainteresowany, to teraz mnie to drażni. Na każdym ze stołów leży obrus z materiału. Na nim, co jest tutaj regułą (a przez „tutaj” mam na myśli i jadłodajnię w naszym hotelu, jak i każdą restaurację na Rodos), kładzie się obrus papierowy. Normalnie uważałbym, że to higieniczne i porządne. Ale nie teraz. Bolącą głowę, zapuchnięte oczy zwracam tam, gdzie papier ściąga się pod talerzem, gdzie odrobina soku, kawy, herbaty wylewa się i robią się bagniste dziury. Teraz to ja jestem mądry! Nie połowa pigułki przeciw nadciśnieniowej, parę dni z xanaxem, samotny, choćby kilkuminutowy spacer rankiem przed śniadaniem i byłoby dobrze. Tymczasem życie w społeczeństwie powoduje jedynie pragnienie alienacji. Nawet przyjemność zapalenia papierosa przy „nawet takiej” kawie potrafię sobie zepsuć. Unoszący się w dusznym powietrzu dym traktuję jak wroga, jak zamach na siebie. I gdy rozdrażnienie sięga zenitu, wracam.

RodosRodos

Teraz nie zastanawiam się, dlaczego byłem durny. Zastanawiam się, czemu zabrakło mi sił? Ile trzeba zapłacić psychoterapeucie, żeby dowiedzieć się, iż wszystkie plany nigdy nie spełniają się, co do joty? Jaką wiedzę posiąść, żeby zrozumieć, iż próby kontrolowania wszystkiego niosą ze sobą wyłącznie porażkę? Ach, a pewnie wystarczyło wziąć ze sobą Christie, Chandlera, Hammetta, Mankella i chwilkę poczytać między porannym spacerem a śniadaniem!

RodosRodos

Leżę na łóżku i nie mogę wstać. Czuję, że dopiero teraz przychodzi dobry, ozdrawiający, nieprzerywany sen. Tak, tak… to sobie psychika ze mnie żartuje. Kiedy nie można, to się chce? Wstrętna oszustka. Ale za parę miesięcy potańcuje z tobą odpowiedni medicine man. No więc leżę do ostatniej chwili. Im dłużej leżę, tym większa złość mnie ogarnia. Im większa złość, tym większa niemoc. I jak tu się cieszyć na wyjazd? Bezsilny psychicznie i fizycznie, nadęty, jakbym był w znienawidzonej robocie, a nie na wakacjach, zwlekam się prawie na czworakach. Myślę sobie: znowu to samo. Korytarz jest gorący i duszny jak wnętrze pieca. Na tle okna widać kurz. Normalnie należałoby napisać, że unoszący się. Ale ten tutaj po prostu tkwi. Jakoś chyba się uda przebyć drogę z w miarę chłodnego pokoju do samochodu. Dotknąć blachy, to prawie oparzenie. Codziennie w ten sposób ryzykujemy. Zanim włączę silnik i klimatyzację trzeba trochę pocierpieć.

Rozmawiam z S. o swoim samopoczuciu. Raczej o somatycznych dolegliwościach. Że rano boli głowa. Że jestem rozleniwiony. Że najchętniej pospałbym po śniadaniu. On oczywiście diagnozuje. Jestem na wakacjach, nic nie trzeba robić obowiązkowo, więc czuję swojego rodzaju odprężenie. A bóle głowy to ciśnienie. Potakuję głową ze zrozumieniem. Tylko skąd to napięcie, rozdrażnienie i zniechęcenie?

E. i O. albo nie zauważają, albo nie chcą mi nic mówić. Wiedzą, że to jakoś się potoczy. Że pewnie potrzebowałbym być tutaj z miesiąc zanim wszystko by się ułożyło. Znają wykres mojego samopoczucia. Tę duchową sinusoidę. Jest mi trochę wstyd przed A. i W. Zastanawiam się, czy przypadkiem A. nie odczytała prawidłowo moich nastrojów. Ten wstyd karze mi trochę żebrać o słowa, więc staram się ją wypytywać prawie o wszystko, jakby w ten sposób eliminując ewentualnie napięcia. Z kolei W. jest wesoły i rozmowny. Ma ogromną ochotę, żeby pochwalić się wszystkim, co wie o Rodos. Jest w tym jakaś niesamowita chęć zarażenia nas sympatią do tych wszystkich dróg, dróżek, zakamarków, widoków, zapachów, smaków. Kiedy opowiada o tym prawie z przejęciem, słucham z przyjemnością. Trochę gorzej, gdy wkraczamy na pola, powiedzmy, że społeczne. Tutaj jego pewność siebie troszkę rozmija się z wyrozumiałością, która jednak jest niezwykle głęboka, jeżeli chodzi o dzieci… A. wydaje się zmęczona. Tłumaczę to sobie, ale powstrzymuję się od komentowania. Najbardziej lubię wieczory już po kolacji. Wszyscy na swój sposób jesteśmy rozluźnieni. Jakby, mimo wakacji, pozbyliśmy się zobowiązań, które dręczyły nas wciągu dnia. Dzieci dostają prawie wszystko, tracą siły na bieganiu i snookerze. My, głęboko zadowoleni po smacznej i sutej kolacji, najpierw jesteśmy rozgadani, potem zmęczenie i alkohole robią swoje, więc pełni przyjaźni i tolerancji udajemy, że kontemplujemy gwiazdozbiory.

RodosRodos

S. dwoi się i troi. Wiem, że bacznie obserwuje. Chciałbym być jak do rany przyłóż tak samo dla E. i O. jak i dla niego. Uczciwie rzecz biorąc to udaje mi się to dość często, bo wraz z odkrywaniem wyspy odkrywam uroki wakacji. Jednak gdzieś po drodze trafia się złość, której powody zrozumiem dopiero w Polsce, a uporam się z tym gdzieś u progu kolejnego lata, ucząc się, że od planowania i kontroli ważniejsza jest pewność. Zatem trochę się unoszę i złoszczę. Ze trzy takie zdarzenia, gdy gryzę dłoń, która mnie karmi, gdy kompletnie zapominam o wyrozumiałości i tolerancji, niszczą pewnie nie tylko moje popołudnia. Wizja emocjonalnej apokalipsy nie pozostawia szansy na czytanie, ani słuchanie audiobooka. W głównych rolach występują Gwiazda Dawida, Panasonic Lumix, Lolita i lody. Na szczęście nic nie ląduje w koszu. Jakby ironia losu, gdy przypadkiem rwie się jeden ze srebrnych łańcuszków i wysiada ładowarka do akumulatorków. To ostudza moje nerwy i pozwala przychylnie spojrzeć w przyszłość. Co za łaskawość! W każdym razie jest to swojego rodzaju cezurą, która pozwala mi na logiczne, racjonalne wytłumaczenie własnych poplątanych myśli.

RodosRodos

Kilkadziesiąt metrów po asfalcie i mogę już być kierownikiem wycieczki. Trasa ta sama, co wczoraj, więc mijamy znajome krzaki winorośli i kozy. Gdy nie potrafiłem jeszcze wyobrazić sobie skali, to Monolithoss Castlle wydawał się na krańcu nie tyle wyspy, co świata. Na mapie wygląda to tak, że to ostatnie wysunięte miejsce przed skierowanym na południowy zachód rodyjskim zębem. Gdy wyłaniamy się z miękko iglastego lasu, trafiamy na wietrzną patelnię. Trochę straszno, ale i intrygująco. Przynajmniej z dwóch stron ta mała płaszczyzna ma urwiska. Strach przyśpieszać, więc wolniutko zbliżamy się samochodem do krawędzi i zakręcam. Wydaje się, że parkujemy bezpiecznie. Chcemy podziwiać widoki.

Wysiadamy z auta i od razu łapiemy się za kapelusze. Takie wiatru to jeszcze na Rodos nie odczuwaliśmy! Gdyby wiatr porwał kapelusz, to zaniósłby go aż do Grecji kontynentalnej. Jak zwykle zanurzamy się w bezmiernym błękicie nieba i morza. Ale nie to jest tutaj najpiękniejsze. Jesteśmy na przedostatnim wyniesieniu przed linią brzegową. Za nami Akramytis, od którego oddziela nas wstęga jezdni zanurzona w lesie pluszowych igiełek i rzece białych odłamków skalnych. Aż do morza ciągnie się dywan niskich iglaków. Ten widok sprawia, że nie boję się podjeść do krawędzi. Wyobrażam sobie, że mógłbym spokojnie zejść na dół, a nawet gdybym się potknął i zleciał, to gałęzie spowolniłyby pęd i zamortyzowały upadek. Z tego dywanu wyrasta skała, której mało brakuje do wyglądu walca. Jest bielusieńka jak wieże filmowego Numenoru. Ale rzeczywistości przywracają ją nawtykane dość gęsto zielone krzaki. To znowu pozwala trochę pofantazjować. Jakbym ulepił z mokrego piachu wieżę, obłożył ją białymi kamykami, a w to wszystko powtykał drobniutkie kępki igiełek. Jakże niedaleko mi zatem do bogów? Z biało-zielonej mozaiki wyrasta, zdaje się ogromna, ściana. Widziane z tej odległości proporcje wprawiają w zdumienie.

RodosRodos

Ogrom twierdzy zaskakuje. To dziwne, ale w tym miejscu zawładnęły mną dwa uczucia. Ciągle ta niesamowita, dziwna chęć pozostania w przyjemnym miejscu obserwowania. Czyżby tak działało piękno? A może odmienność tak mnie pociąga? Będąca w tak silnej opozycji do znanych mi krajobrazów, rozciąga nade mną władzę, obiecuje przyjemność i w ten sposób zaczarowuje, przykuwa do miejsca? To przedziwne uczucie walczy z innym, które z kolei atakuje mnie niecierpliwością, swoistym turystyczno-górskim ADHD. Tam dalej jest jeszcze cudowniej, jeszcze tam nie byłem, choć na chwilę tam wejść, dotknąć szczytu…

Pewnie się powtarzam, ale dziwi mnie własne zachowanie w tak ekstremalnej sytuacji, jak ta. Z jednej strony skała zasłaniająca całkowicie zakręt o 180 stopni, z drugiej strony urwisko, jezdnia galopuje w dół. A dla mnie zabawnie. Po prostu z górki na pazurki! Jakbym się nałykał tranxene albo xanaxu, czy innego prozacu. Żadnego stresu, niepokoju. Wręcz czuję spokój, wyciszenie, przyjemność. Jakbym się urodził w górach. Jakbym tutaj robił prawo jazdy. Tak samo było kilka lat temu w Szklarskiej Porębie. Nieznośnie, źle, niesympatycznie czuję się na szosach wśród mazurskich lasów. A pokonując górskie wstęgi mam wrażenie, że jestem u siebie. No więc puszczam samochód, a on się toczy koło tej skały, która nie tylko ścianą, ale prawie jest dachem nad nami. Kamyki uroczo chrupią pod kołami (dlaczego nie martwię się złapaniem gumy?!).

RodosRodosRodos

Jak zwykle żadnego parkingu, szlabanu, kasy biletowej. Wyjeżdżone pobocze przy skale. Nie zapominam skręcić kół i zaciągnąć ręcznego. Nas zapach kawy, a O. souvenirs kierują w stronę drewnianego czegoś, co zaczyna się drewnianym płotkiem, a kończy zapleczem pewnie wykutym w skale. Ach, jest i miodek. Później skojarzę, że to raczej w południowej części wyspy jest go więcej. Wpatrujemy się w nalepki. No tak, wiadomo, że honey, ale co dalej? Jedyne, co nam nieobce, to thyme. Miód tymiankowy? Dziękujemy, może gdzie indziej. Tutaj cena niezbyt atrakcyjna. Atrakcyjna jest za to ścieżka do warowni. Wykute, czy wydeptane w skale stopnie giną wśród karłowatych sosen. Ale nie można się nie zatrzymać. Takie widoki urzekają. Nie, poniekąd nie rzecz w krajobrazie. Bardziej fascynujący jest pocztówkowy widok: dająca cień sosna, pachnąca kora, pachnące igły, zza nich błękit i biel. Coś takiego urzeka w górach. Jakichkolwiek. Miejsce, które nie daje szerokiej panoramy, a jedynie delikatnie odsłania fragmenty krajobrazu. Pozostaję w miejscu, które igra barwami. Ruch gałęzi bawi się cieniem i promieniami słonecznymi. Gdzieś z boków i spod stóp przeraźliwie bieleją skały, nade mną i przede mną wszystkie odcienie niebieskiego, w które wplątane są brąz pni i zieleń igieł. Idziemy tym niezwykle kolorowym, urokliwym tunelem. Jest wąski, z każdej strony osłonięty, ale po kolejnym zakręcie rozpościera się przed nami przepiękny widok na środek wyspy. I wówczas E. i S. rezygnują z dalszej wspinaczki, zaś ja i O. wspinamy się dalej, nie przepuszczając okazji zdobycia następnej twierdzy. W końcu szara ściana przed nami. Trochę żal mi tej górskiej ścieżki. Żal, że tak szybko się skończyła. Ale z radością lawirujemy między szarą cegłą. Chodzimy między kolejnymi poziomami. Urzekają historią takie wymarłe miejsca. Urzekają ciszą. I znowu zbliżyć się do murów to ryzyko zsunięcia się w przepaść. Trzymam O. kurczowo za jedną ręką i w ten sposób pozwalam jej podejść jak najbliżej krawędzi. Sam też się zbliżam. Potrzebuję trochę czasu, żeby się przyzwyczaić i nabrać pewności. Dziura w murze pozwala O. na smakowanie wysokości i widoku morza. Opieramy się o gorące cegły. Szuramy w białym piachu, w tej swoistej posadzce, którą stworzyli wspólnie skały i wiatr. Każdy fragment krajobrazu w zasięgu naszego wzroku jest przepiękny. I sosny wyrastające wprost ze białej skały. I kępy zeschniętej szarobrązowej trawy siedzące jak jakieś dzikie ptaszyska w załomach cegieł i kamieni. I wyschłe pnie, całkiem białe, jak kości jakiś prehistorycznych zwierząt. Strasznie i pięknie. Cicho i skwarno. Nie mogę ponownie nie podziwiać tego przejmującego związku natury i ręki człowieka. Żeby tego było mało, to za nami, z wielkich półokrągłych fragmentów białej skały wyrasta coś jeszcze bielszego z małym czarnym otworem. Niesamowite! To cerkiew. Oczywiście wchodzimy. Niezwykle małe pomieszczenie. Z zewnątrz wygląda jak fragment pueblo. Gdyby nie krzyż na szczycie. Ale i krzyż sympatyczny. Jak na tak wywyższone miejsce to nie jest nachalny. Raczej niewielki. Nie rości sobie praw do górowania nad całą okolicą. Nie przyciąga wzroku lądowych i morskich podróżników. Widać, że chwalebna jest tu bardziej religijna skromność niż polska krucjata w rodzaju krzyża na Giewoncie czy ogromu Świątyni Opatrzności Bożej. Dwa czy trzy drewniane krzesła. Z rodzaju takich składanych. Trochę nie pasują. Ale co tu na Rodos do siebie pasuje? Jakiś stoliczek ze świeczkami i ceną za jedną. Nie korzystamy. Wpatrujemy się w ściśnięty w głąb ikonostas. Jaki niewielki. Czy za nim jest jeszcze miejsce dla popa?

RodosRodos

Wracamy przez góry. Najpierw mijamy od prawej Akramytis i wjeżdżamy do Siany. Potem jeszcze bardziej pod górkę i z prawej mamy Attavyros. Siana bardzo malownicza, z białymi domkami na zboczach. Wąskie, puste uliczki. Po bokach pełno skuterów, motocykli. Cicha, spokojna miejscowość w górach. O dziwo wszystko świetnie oznaczone, pomimo, że są to tylko stare, małe, zardzewiałe tabliczki. Po kilku, a może i kilkunastu zakrętach, po wznoszeniu się i opadaniu pośród domów, pomiędzy którymi a jezdnią nie ma chodników kierujemy się na Emponas. To dziwne, ale chyba dotychczas nie widziałem żadnej dziury w asfalcie. Być może nawet ani jednej łaty. Niewiarygodne, jak dobre są tutaj nawierzchnie. Jednak należy uświadomić sobie, że jeździmy przecież po głównych szosach wyspy, jak wąskie by nie były. Pamiętam, co mówił W. Lepiej wybierać drogi oznaczone na mapie jako główne. Pomarańczowe lub żółte. Reszta może być po prosta drogami gruntowa, nawet jeżeli wjeżdżając w takie na początku jest asfalt. Potem może być piach, skała, kamienie, brak miejsca na zawrócenie i kłopot gotowy. Zjeżdżamy z góry, wprost spod Attavyrosa, do Emponas. W porównaniu do znanych nam dotychczas miejscowości, to prawie metropolia. Podobno jest to centrum winorośli i tym samym oczywiście wina. Okazuje się, że nie tylko, bo także miodu i ouzo, greckiej wódeczki. Podobnież to właśnie w sierpniu ma tutaj miejsce święto wina. Wyobrażam to sobie jako ulice przystrojone plakatami, flagami, transparentami, banerami. Na chodnikach mnóstwo ludzi przy koszach i beczkach pełnych winogron, soku z winogron, podających przechodniom szklanki z młodym winem z butelek ukrytych w cieniu domów. Nic z tych rzeczy. Na szerokiej, nawet bardzo szerokiej ulicy, która dzięki wielu odnogom w różnych kierunkach tworzy coś w rodzaju placu, jest jakiś festyn, ale… kolarski. Pełno dzieci, młodzieży i dorosłych na rowerach. Widać także świetnie ubranych turystów, na doskonale wyposażonych rowerach. Niektórzy z miejscowych rowerzystów w strojach, jakby wzięci prosto jakby z Tours de France. Mam wrażenie, że przed chwilką zakończył się tutaj jakiś wyścig i właśnie skończono rozdawać nagrody, honorować zwycięzców, uczestników. Jest kolorowo, gwarno i tłumnie. Lubię to. Można przeciskać się w tłumie, idąc środkiem jezdni. Można omijać go z daleka, chroniąc się pod cieniem sklepowych markiz. Można w końcu usiąść przy stolikach w restauracji, która zaaresztowała sobie chodnik, stawiając wygodę turystów ponad administracyjne prawo własności.

RodosRodos

Pewnie były ukochane przez nas kalmary. Pewnie przed nimi chleb maczany w oliwie z solą. Jako dodatek na pewno sałatka grecka. Poza tym na stole pojawiły się też butelki z zimną wodą, retsiną prosto z lodówki. Krzątała się wokół nas niezwykle sympatyczna kobieta, która bardziej wyglądała na gospodynię domową, no, może ewentualnie oberżystkę, a nie restauratorkę. Po obiedzie przynosi każdemu z nas kawałek ciasta. Mówi, że to jej wypiek, domowy. Oczywiście nie płacimy za to. Ciasto wyśmienite. Coś pomiędzy bajaderką, czekoladową babką piaskową, a piernikiem.

RodosRodos

Jeżeli wspinając się do twierdzy Monolithoss mieliśmy poczucie, że znajdujemy się w skalnym, górskim ogrodzie, to tutaj przy tych samych barwach, czyli zieleni, błękicie i bieli, spacerujemy po ogrodzie miejskim. Do tych barw należy dodać jeszcze pomarańcz i żółć. To owoce. Zza białych, bardziej ozdobnych niż odgradzających również białe domy, murków pochylają się nad jezdnią pomarańcze, opuncje, cytryny. Nikt ich nie zrywa, ale i nikt nie pilnuje. Wszechogarniający uliczny, skwarny kurz nie jest tak uciążliwy, gdy spacerowi towarzyszą owoce. Trochę nieelegancko, ale co chwila zaglądam w podwórka, w bramy. Sporo domów zbudowanych jest kaskadowo. Różnice w poziomach tworzą małe, biało ceglane podwórka. Jeżeli pojawia się na zapleczu głównej ulicy jakieś życie, to właśnie tam, gdzie na schodkach, progach, małych murkach siedzą mieszkańcy, paląc papierosy, pijąc kawę, grając w tryktraka albo po prostu będąc bezczynnie w trakcie sjesty. Robimy dość duże koło. Patrzymy na zbocza Attavyros, gdzie zielenią się winorośla. Na tym tle słupy wysokiego napięcia i szczupła, zgrabna niebiesko-biała dzwonnica z delikatnym krzyżem.

RodosRodos

Do tego sklepiku wchodzimy po pomarańczowych schodkach. Duża witryna powoduje, że jest dość jasno. Jednak większość asortymentu stoi w głębi na półkach od podłogi do sufitu. To, co tam stoi w zamkniętych o różnej wielkości słoikach, można spróbować ze słoików stojących na ladzie. Plastikowe łyżeczki świadczą o dbałości o higienę turystów. Sprzedawczyni zajmuje się nami dopóki nie wejdą kolejni klienci. Mówi, co jest w poszczególnych słoikach. Głównie to dżemy i miód. Napisy na etykietkach są po angielsku i niemiecku, więc nie mamy kłopotu z samodzielnym rozszyfrowaniem. Oprócz miodów (z tymiankiem) i dżemów (z winogron i fig) kupujemy też ouzo w zgrzebnych, kapslowanych butelkach. Wygląda to jak na poły domowym sposobem pędzona siwucha.

RodosRodosRodos
Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.