Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona dziesiąta

RodosWydaje się to po prostu niemożliwe. Jak można żyć w takim permanentnym braku zmian? Niby marzy się o tym prawie całe życie. Przeklina w cholerę owe wakacyjne niedogodności. Wlepia się codziennie, punktualnie oczy w telewizor. Nastawia radio na wiadomości każdego wieczora. Od paru lat marnuje pieniądze z abonamentu na komórkowe połączenia z Internetem. Przed wyjściem na plażę obserwuje bacznie niebo i termometr. Do tego parokrotna przebieranka i ciągnięcie ze sobą sterty ubrań na wszelki wypadek. Albo codzienna zmiana planów. Bo pada, bo zimno, bo ołowiane chmury przelewają się po niebo z szybkością odrzutowca. Jeszcze gorzej w górach. Prawie modły poranne, żeby nie pojawiły się chmury. Żeby nie były niskie. Żeby nic z nich nie padało. Żeby, na miłość boską, nie było burzy. Żeby podniosły się i rozwiały mgły. A tutaj? Jak w mordę strzelił codziennie to samo. Od słońca to można uciec tylko w cień. Można cały dzień przeleżeć opalając się, dbając jedynie o to, żeby odpowiednio przewracać ciało w miarę przesuwania się słońca po jednostajnie błękitnym niebie. Wedle życzenia: głowa w cieniu, nogi na słońcu. T-shirt nie służy do tego, żeby go wkładać i zdejmować w miarę zmian temperatury. Nie ma tutaj ciepło – zimno, powiew wiatru – słońce zza chmur. Koszulka służy do tego, żeby wyżąć z niej pot, albo do tego, żeby założyć na głowę. Siedząc w którejś z restauracji na drodze z hotelu do Rodos obserwuję czasem, jaką temperaturę pokazuje termometr – elektroniczny wyświetlacz przeczepiony do drogowskazu czy ulicznej latarni. Więc temperatura nigdy nie była niższa niż 32, a wyższa niż 36 stopni. W cieniu ma się rozumieć. Eh, niepotrzebnie wypowiedziałem to na głos któregoś dnia. S. natychmiast zdecydował się na wykład o tym, że nie ma czegoś takiego jak temperatura w słońcu. Rozumiem, jesteśmy na Krakowskim Przedmieściu, przechodzimy po pasach koło Pałacu Staszica, pada pytanie o wojny punickie. Cóż, każdy ma swojego trupa w szafie. Teraz prawie przy każdej nadarzającej się okazji mogę o tym napisać. Spojrzeć wstecz o ten niecały rok, potem o te bez mała trzydzieści lat i raczej się uśmiechnąć, bo trup z szafy będzie jeszcze nie raz się wychylał. I myślę sobie teraz, że chciałbym, aby wychylał się jeszcze przez wiele, wiele lat. Tym bardziej, że już niedługo będę wędrował często Krakowskim Przedmieściem do Pałacu Staszica.

Może gdybym przeczytał „Trylogię rzymską” Bocheńskiego rok temu, a nie teraz, to traktowałbym więcej spraw z większym i należnym im wakacyjnym dystansem. Chociaż prawie czułem się jak Tyberiusz. Poluzować pasek od spodni, poluzować krawat. Nie trzeba się niczym przejmować, niczym martwić, o niczym pamiętać. Wprawdzie nie kusiłaby mnie samotna willa na skale. Wolałbym raczej zaszyć się w jednej z uliczek Rodos czy Lindos i za kontakt z cywilizacją mieć odgłosy startujących i lądujących samolotów, bądź warkot przypływających wielkich promów.

A zatem pasek i krawat odrzucone precz! Któż by wówczas pomyślał, że na zawsze? Rodyjskie słońce opala nogi prawie do ud, ręce do łokci. Jest tak wszędobylskie, że nie zostawia nawet jasnego paska pod ramionami przeciwsłonecznych okularów.

Odświeżeni prysznicem otwieramy drzwi na hotelowy korytarz. Jak zwykle uderza sucha duchota. Wysiłkiem jest przekręcenie klucza w zamku. Brak sił na doczłapanie do foteli na końcu korytarza, nie mówiąc o krzesłach na półpiętrze, które i tak z racji swego zabytkowego stanu nie wiadomo, czy służą do rozsiadania się na nich. Mam ochotę zsunąć się po chłodniejszej nieco ścianie i siedzieć oparty o nią plecami z wyciągniętymi na podłodze nogami. Ale gdzie tam! Na dole już czeka uśmiechnięty gospodarz. Co tym razem z wdziękiem zaproponuje po sutej kolacji? Arbuz? Młode wino z własnej winnicy? Pomidory zrywane rankiem wśród wysokiej, niekoszonej trawy? Trawy, która swą soczystą zieleń straciła już chyba podczas pierwszego turnusu? Trawy, która podobno kryje w swym gąszczu straszne czarne żmije. Ale to trochę dalej. Tam, gdzie zaczynają się rzędy oliwnego gaju. Więc z wieczornego spaceru nici? Trochę sobie z tych żmij żartujemy, ale jednak spacer wykluczam.

Korytarz, hall, jadłodajnia. Co chwila lekki ukłon, niewymuszony uśmiech i „Kali spera”. Zapamiętujemy popa. Chyba prawosławnego. I chyba z rodziną. Niski, ogorzały od słońca i wiatru. Z dość pokaźnym brzuszkiem. Jednak nie daje to wrażenia, że jest gruby. Być może to ta czerń… I mimo, że bardzo przyjazne, jasne oczy, długa szpakowata broda, to brak w twarzy, w całej sylwetce czegoś, co mógłbym nazwać jowialnością. Jednak z drugiej strony nie jest groźny, niesympatyczny. Przypomina trochę śródziemnomorskiego pirata sprzed kilku wieków. A ta spokojna niewiasta obok niego i mniej spokojne, bo radośnie rozkrzyczane dzieci, to pewnie korsarska zdobycz… On milczący, poważnie, lecz raźno kroczący w czarnej sutannie, świetnie się kamufluje. Myślę sobie, że trzeba uważać, żeby go niczym nie urazić, nie spoglądać w jego stronę zbyt często, zbyt natarczywie. Bóg wie, jakie sztylety chowa pod tą długą czernią…

Jak mi niedaleko do krajanów. Czy mnie też tak oglądają? Czy jestem takim samym obrazkiem? Takim samym smutnym portretem? Złym, zasępionym, nieprzyjemnym? Staram się o tym pamiętać. A jeszcze bardziej o tym, co powiedziała A. przy naszym pierwszym spotkaniu na lotnisku w Warszawie. Że wyglądam jak prawdziwy Grek! Nie dość tego! Już nie pamiętam kto, ale tutaj, na Rodos, powiedziano, że wyglądam, jakbym pochodził z Hiszpanii! I nie przeszkadzają w tym te smutne, niebieskie oczy? Oczy, które kryją w sobie tysiące lat tułaczki? Ciekawe zatem na ile te oczy teraz się uśmiechają? Może i twarz złagodniała? Czyżby tylko wakacje? Czyżby tylko słońce? A może bliskość Turcji, Azji? Jakiś odczuwalny semicki powiew?

Tworzę sobie jakąś figurę wakacyjno-kulturową. Jakiegoś polskojęzycznego nie-Polaka, który tylko przypadkiem przyleciał z Polski, bo równie dobrze mógłby z całkiem innego kraju Europy, a może i świata. Nie-Polaka, który nie jest w stanie w pełni wsiąknąć w tutejszą tradycję, ale z przyjemnością przyjmuje prawie wszystko, co tylko nie kojarzy się z polską pochmurną wilgocią. Pomaga mi w tym oczywiście towarzystwo. O S. to nie ma co nawet wspominać. Kosmopolita całą gębą, choć trudno by rzec, co jest bardziej prawdziwsze: obywatel Europy, stateczna i bogata Amerykanka na wakacjach, czy kulturalny i dystyngowany Austro-Szwajcaro-Niemiec uważający na każde wypowiedziane i usłyszane słowo. Niby to samo, ale jakże inaczej z A. Ona to całkiem z innego świata. Rodyjskiego oczywiście. W. i M. na równi z nią nie-polscy. A O. i E. tak pełne uśmiechów, że raczej bliższe rodzinie Apostolisa niż mnie.

RodosRodos

Na to zwraca uwagę E. Nie pamiętam, czy wieczorem, czy po prostu w ciągu dnia, tak bez okazji. W każdym razie faktycznie tak jest. Wieczór zapada niedostrzegalnie. Czy raczej nie ma wieczoru. To dziwne, że tego nie dostrzegłem wcześniej. Teraz się poniekąd temu przyglądam, chłonę tę zmieniającą się porę dnia, nocy. Siadamy przecież do kolacji w ciągu upalnego dnia. I być może dlatego, że nie robi się ani na jotę chłodniej, zajęci jedzeniem uznajemy za normalne, iż znika słońce, a w jego miejsce świecą tarasowe lampy. Dopiero jakby od niechcenia rozglądamy się wokoło i widzimy ciemność, a raczej nie widzimy jeszcze przed chwilą tak jasno oświetlonych elementów dalszego i bliższego krajobrazu. Gdyby nie zewnętrze latarnie, to tuż za krzesłem byłaby po prostu czarna ściana. Nie ma niczego, o czym można by powiedzieć, że to zbliżający się wieczór, zapadający zmrok, szarówka… I zanim chlebek zgarnie z talerzyka ostatnią soloną kroplę oliwy lądujemy w objęciach nocy. Więc retsina na stół! Kochany S. nie żałuje. W. wznosi szklankę: „Jamas!”. Pełne brzuszki ciągną nas w stronę baru. Koniec zatem samochodowej abstynencji. Zapalamy tak ze dwa papieroski na dobry początek przy frappe. O. domaga się drinka. Ach, jakże dobre robi je dzieciom Nikos. Wielokroć ukochany już tego i poprzednich wieczorów S. wykłada równie kochane euro na drinki dla nas. Po coś, po coś A. mówiła pierwszego dnia o pinacoladzie? Tego chłodu i słodyczy nie da się przecież smakować wolniuteńko. Tego nie da się sączyć. Gdybym był cocker spanielem, to już samo dotknięcie szkła spowodowałoby ślinotok równy Wodogrzmotom Mickiewicza! To tak, jakby ktoś kazał mi niewidzianą przez rok białą Toblerone wkładać do ust kosteczka po kosteczce i rozpuszczać. Męczarnie! Ile byłoby trzeba takich drinków? Trzy, cztery, żeby dopiero kolejny ukoił pożądanie i pozwoliłby na rozpoznawanie kubkami smakowymi składników tego delikatesu? Ale co dalej przy papierosach, a może już scrabble’u, rozłożonym z wprawą przez W.? Ten to jest wspaniałym towarzyszem gry. Szkoda, że nie zdołaliśmy porozumieć się w sprawie kart. Równie jak przy tworzeniu słówek, chętnie przesiedziałbym w jego towarzystwie do świtu przy kartach. Papieros, metaxa, karty… Tylko gdzie schować zmęczenie i senność, które zabrały chęć nawet na wieczorne książki i filmy?

Zanim jednak najdzie mnie nieprzeparta chęć oblizania tłustych od oliwy palców, zanim zacznę się alkoholizować, trzeba zapomnieć o kawie z „Zapisków” włoskiego semiologa. Niech dziewczyny szaleją w przesolonych niczym polska kuchnia falach. Niech E. obmywa stopy na granicy piaszczystej plaży, wody i piany. Niech choć przez chwilę ta rozmyta granica przyrody będzie przenikającymi się światami człowieczeństwa i boskości. Bo gdzie indziej jak nie na Rodos można tak łatwo wkroczyć jednocześnie w świat sacrum i profanum! Plaża w Kamiros to ogromne stado jakichś niezwykle leniwych, bo ciągle nieruchomych stworzeń. Stajemy na górce, tuż przy kamiennych schodach. Chciałoby się powiedzieć, że ta trzoda ciągnie się aż po horyzont. Ale tak nie jest. Nie tak, jak bywało dawno temu na Mazurach. Tutaj mamy wyraźnie określone granice. Nie trzeba jednak ogrodzenia. Stworzenia nie mają ochoty na jakikolwiek ruch. Leżą spokojnie, jedno przy drugim. Białe łapy i kolorowy grzbiet. Gdzieniegdzie jakaś narośl na wierzchu. Lśniąca i też kolorowa. Ciekawe jak to wygląda z punktu widzenia medycyny?

Zajmujemy sobie po jednym takim spokojnym zwierzątku. Dziewczyny za moment staną się córami Posejdona, jakimiś nimfami, syrenami, Atlantydami. Ja rozkładam do czytania „Lolitę”. S. zdaje się, że śpi. Ale nie! Słyszę, że cichutko skrzypią drzwi starej, prawie trzydziestoletniej szafy. Tak, tak, tej z punickim trupem. Nie powinienem czytać na słońcu, bo od tego psują się oczy. Cóż, i tak wyglądam w przeciwsłonecznych okularach jak klon Generała. I tak popijam prawie codziennie koniak, żeby zniwelować coś tam, co dzieje się złego w oczach. Jakieś proszki, jakieś witaminy. Ale nic nie gadam. Bo jestem przygotowany! Wyciągam mp3 i tę Lolitę włączam do słuchania.

Skala Kamirou to cudowne miejsce na lunch. Jesteśmy już tutaj nie po raz pierwszy. Ten ogromny taras na nadmorskiej skale jest królestwem łagodnych wietrzyków. Ale to wszystko już znamy: łagodne górskie pasmo od strony lądu i błękitno-lazurowa przestrzeń od strony morza, poprzetykana bliższymi i dalszymi wyspami. Pod nami mała zatoczka, do której wiodą z góry kamienne schodki zakończone drewnianym pomostem. Żeby nie było nudno można obserwować małe rybackie statki, które zawijają gdzieś tu w pobliżu, przemykają prawie pod nami, to znikają, to wyłaniają się zza skał. A żeby nie było tak, iż ręce nie mają co robić, wiatr podrywa papierowy obrus i przykrywa jego rogami to, co znajduje się na stole. To naprawdę uspokaja.

A teraz hajda do naszej żółtej, gorącej skrzyneczki i suniemy do Rodos. Są w obrębie starego miasta takie uliczki, gdzie stając po środku i wyciągając na boki ręce, można dotknąć kamienic po obu stronach. Wszędobylski wśród uliczek cień koi tutaj upał. Przyjemnością jest spacer. A mimo to znowu ogarnia mnie ta dziecinna, infantylna chęć, żeby usiąść na jakichś schodkach i pogapić się na oliwkowe dzieci z naprzeciwka. Nagle S. zwraca naszą uwagę, że uliczka, którą idziemy, nosi imię Horacego. Faktycznie, napis na tabliczce można trochę skojarzyć z Horacym. I naraz ogarnia mnie smutek: dlaczego w moim mieście są ronda papieża, księdza jakiegoś tam, jakichś kombatantów, ideologów nacjonalizmu, plac czy skwer jedynej słusznej armii, a w mieście pełnym uśmiechniętych ludzi, skłonnych do robienia prezentów, a nie skłonnych do trąbienia i wyzywania innych kierowców, nadaje się ulicy imię poety, chociaż gwoli prawdy także i żołnierza.

Z radosnej bajki tych ocienionych uliczek wychodzimy na obszar wielkiej, niech będzie niezbyt logicznie, ale wiemy dlaczego - historycznej, legendy. Witamy w Pałacu Wielkich Mistrzów. Fasada jest ogromna. Przypomina gotyckie, krzyżackie zamki na Warmii i Mazurach. Cóż, przecież oba zakony miały za zadanie krzewić tę samą religię. Gdyby te jasne, piaskowe ściany zamienić na czerwone cegły, zwiedzalibyśmy budowlę wzniesioną przez Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Pod szrankami, obok małych okien i szpar przypominających otwory strzelnicze, widać szerokie okna, co rzeczywiście kojarzy się bardziej z pałacem niż zamkiem. Podobno Pałac został przebudowany przez Włochów i miał służyć jako rezydencja Mussoliniemu. Na szczęście tak nie było, więc śladów faszyzmu nie szukajmy. Nasłoneczniony plac wewnątrz murów jest wyłożony jakąś kamienną terakotą, ale miejscami zniszczoną. Trochę tu piachu, trochę kamieni. Reszta wyłożona jest takimi samymi kamykami jak uliczki. W ogóle jakoś tu różnie. Ledwo dostrzegalne, a może tylko intuicyjnie postrzegane ślady Orientu? Te znaki dwudziestowiecznych budowniczych? Co to byłaby za warownia, gdyby nie było warownych murów? A jakże! Od bramy, znajdującej się w wysokiej wieży, ciągnie się taki właśnie mur obronny. W blankach leżą armaty. Jedna, dwie, … pięć, chyba więcej. Dodaje to budowli powagi, majestatu i zadziwiająco kontrastuje z uliczkami poniżej. O eksponatach można poczytać w przewodnikach. Ja żałuję tylko, że S. nie wziął nas za ręce, zagarnął pod swoje skrzydła i opowiadał, opowiadał… Starożytna Grecja, Bizancjum, Joannici… Byłoby o czym. A tak, po prostu przemykamy z nadzieją, że tu jeszcze wrócimy. Zapamiętuję, bo zatrzymujemy się przy nich najdłużej, ikony i, rozumie się, że świętego Jerzego.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.