Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona dwunasta

Uczucie, że wszystko już znamy. Zatem czas płynie zdecydowanie wolniej. Świadomość tego, iż nic już nas nie zaskoczy. Wszędzie, dokąd pojedziemy, znajome krajobrazy, znajome skrzyżowania, znajome miejscowości. Narodziło się to, co powoduje, że człowiek zaczyna czuć się dobrze, pewnie. Sądzę, iż jest to wynikiem już utrwalonej wiedzy o otoczeniu. Za wzgórzami nie kryją się tajemnice. Horyzont już tak nie nęci, bo pamięć podpowiada obrazy, które jeszcze parę dni temu chłonęliśmy z łapczywym apetytem. Miejscowości utrwaliły się do tego stopnia, że, jestem tego pewien, możemy je odwiedzać nie z pozycji eksploratora, ale w pewnym sensie domownika, przesuwającego wzrok po znajomych sobie ulicach, sklepach, restauracjach, dostrzegającego drobne zmiany zaszłe w ciągu ostatniej doby i ganiącego je lub aprobującego nieznacznym ruchem głowy.

Jest we mnie jakaś pewność celu. Jestem gotowy, wręcz chcę tego, żeby ktoś wysłał mnie samochodem bądź piechotą do Paradissi po cokolwiek. Po owoce, wodę czy chusteczki higieniczne. Tak dla potwierdzenia tej pewności siebie. Dla potwierdzenia tego sympatycznego uczucia zadomowienia się. Jestem pełen ufności i wiary w swoją wiedzę o otoczeniu, którą nabyłem przez ostatnie dziesięć dni. Nie jestem skazany na szukanie, nerwowe rozglądanie się. Jestem pewien każdego celu od Rodos po Monolithos. Poniekąd to jednak dziwne. Bo przecież nie nauczyłem się greckiego. Nie potrafię odczytać szyldów, nie rozumiem nic z rozmów miejscowych. A jednak myśląc o sklepie czy restauracji widzę w myślach dokładny ich obraz, tak dokładny, że od razu ze szczegółami. Mało tego! Precyzyjnie pojawia mi się przed oczami droga do nich. Wyświetla się wersja na piechotę i wizja migających za szybą samochodu stopklatek. Poruszam się zatem po znanych sobie szosach, chodnikach (jeżeli oczywiście przypadkiem są), uliczkach. Krąg pewności jest coraz szerszy. Promień się wydłuża. Ale, rzecz jasna, nie w nieskończoność, bo teraz czując się bezpiecznie w swojej bazie wypadowej, w swoim gnieździe, mogę wyruszać dalej i dalej z odwagą, której podstawą jest analogia nieodkrytych jeszcze obszarów do tych, które znamy jak własną kieszeń. Nie boję się zagłębić w labirynt uliczek miast Rodos, Paradissi, Soroni i Kremasti. Ponieważ wiem, że za rogiem pomarańczowego, żółtego budynku są takie same skrzyżowania, uliczki, ogrodzenia, place. Takie same żywopłoty, z taką samą zielenią, różowymi i żółtymi kwiatami, tymi samymi owocami wyciągającymi kolorowe główki do przechodniów. Te kilka kroków od znanej ulicy jest taka sama restauracja, z prawie takim samym restauratorem, który trzyma w wysuszonych wargach pewnie takiego samego papierosa, i pewnie tak samo zwilża na zapleczu usta tak samo schłodzoną retsiną. Bo jest już we mnie jakaś odwaga. Ale co z tego, jeżeli już zaraz, to już prawie godziny, trzeba robić ostatnie zakupy, upychać bakszysze do bagaży, zapełniać hotelowy koszt na śmieci niepotrzebnymi przedmiotami, segregować ubrania, ostatni raz zanalizować, zrobić przegląd pigułek i kosmetyków. Tak rodzi się smutek, nostalgia, przeklęta tęsknota ostatnich dni. Powoli rodzi się mit.

Lecz to jeszcze trochę. Jeszcze chwila. Jeszcze jesteśmy turystami. Zwracam sam sobie uwagę, iż o miejscach, do których jedziemy, potrafię powiedzieć używając ich nazw. Nie w sposób, których towarzyszył mi przez pierwszy tydzień. Po śniadaniu jedziemy na plażę w Kamiros, a nie tam, gdzie byliśmy w… Nie tam, gdzie na plażę prowadzą kamienne schody. Po prostu Kamiros. I już widzę całą plażę. Nie myli mi się z żadną inną. Wiem, że trzeba jechać na południowy zachód. W przeciwnym kierunku niż lotnisko, niż Rodos. Wiem, że po drodze będą dwie stacje benzynowe, w tym jedna przy skrzyżowaniu. Wiem, że będziemy jechać szosą wśród wysokich trzcin, lasu traw, bambusowej dżungli. Wiem, że miniemy od strony morskiego brzegu dwie restauracje.

Jedną dość drogą, ale z niezwykle malowniczymi widokami z tarasu chłodzonego przyjemnym wiatrem, w której S. nakrzyczał na kelnerstwo, ponieważ O. nie otrzymała w obiektywnie przyzwoitym czasie od złożenia zamówienia swojego dania. Pamiętam, że czułem się najdelikatniej mówiąc skrępowany. Zaś nie siląc się na delikatność: czułem się tak, jakbym to ja był obsztorcowany. Ta niewiarygodna zmora małego chłopczyka, który jest rugany za złe zachowanie, tak ślicznie karmiona przez lata wychowania przez kolejnych ojczymów, potem czasy licealne, w których ojczymów zastąpili nauczyciele i silniejsi, bogatsi koledzy, a w końcu koleżeństwo i szefostwo w równie opresyjnej pracy urzędniczej. No więc siadło mi to na piersi, poty dusiło i dusiło. Dzięki bogom, że było gorąco, bo nie widać było po mnie, że to Leśmianowy chłopski, słowiański, swojski dusiołek sterał mi pół duszy i pół ciała, a nie po prostu skwar wczesnego popołudnia wydusił poty, a słońce pomalowało twarz nie na brąz miedziany, a soczysto pomidorową czerwień. I wówczas jestem taki bliski Profesorowi z „Pierwszej miłości” Márai’ego. Zamknięty, wewnątrz rozedrgany, pozbawiony pewności. Ciągnący się samotnie na samym końcu wycieczki… Wiem, że to minie. Jeszcze parę dni i wysforuję się do przodu. Będę mówił, szczebiotał, ćwierkał. Pomysłów co niemiara. Przewrotem zagarnę władzę, kierownictwo wyprawy!

W drugiej, którą mijaliśmy, mogliśmy całą naszą grupą siedzieć razem, przy dwóch złączonych stolikach. Była bardziej swojską. Bardziej ceratową niż śnieżno-biało obrusową. Bez tarasu, za to ze zgrzebnymi, mleczno barowymi wręcz stolikami stojącymi wprost na ziemi, trawie. Od słońca odgradza nas coś na kształt pergoli i siatki maskującej, po której pnie się bez żadnego ładu i składu winorośl. Tam huczą jakieś owady. Mam nadzieję, że nie pszczoły, choć to niezbyt ważne, ponieważ i tak ani my, ani nasze jedzenie nie obchodzi ich zbyt wiele.

Na plaży przyjemnie, bo wietrznie. Zauważam, że nie można tu mówić o bałwanach fal, jak na Bałtyku. Prawie nie niosą ze sobą piany. Nie ma tych przerażających białych, spienionych grzyw, które są koroną dla prawie granatowych ścian wody morskiej. Tutaj przelewa się jasna zieleń. Łagodna, na pozór bezpieczna. Pomimo tysięcy litrów wody atakujących baraszkujących w wodzie strach, w końcu przecież słuszny w obliczu żywiołu, nie istnieje. Przez tę prawie basenową zieleń widać dno i człowiek czuje, że nie jest zdany na łaskę morza. E. i O. korzystają z tego bez umiaru. Widok to piękny, prawie pocztówkowy. S. pochrapuje z lekka na leżaku pod parasolem. Zmuszony do przewartościowania swojego postępowania rezygnuję z czytania nawet w cieniu, nawet w przeciwsłonecznych okularach. Aparat fotograficzny zostawiam w plecaku. Trochę się nadymam, ale nie do końca, bo mogę paradować bez koszulki. I właśnie tak wyprawiam się na południe. Oczywiście już wiem, co mnie czeka na brzegu. Niestety plaża nad Bałtykiem w tym wypadku wygrywa. Na próżno tęsknię za chłodnym dotykiem wody, gorącym piaskiem, w którym bezpiecznie można zanurzyć stopy. Idę w kąpielowych łapciach. Najpierw wypatruję ponoć czarnych jeżowców, potem daję sobie z tym spokój. Zamiast piaskowego masażu stóp, mam pod nimi prawie madejowe łoże z kamieni, które miejscami są ostre. Jednak radość sprawia obserwowanie niezwykłej wręcz ich różnorodności w kształtach i kolorach. Absolutnie niespotykanej nad Bałtykiem. Chodzę na granicy bezpieczeństwa dla moich krótkich spodenek. Ale też zbytnio się na tym nie koncentruję i po chwili spora część nogawek jest mokra i zasolona. Przejmować się nie ma czym, bo wyschną momentalnie, gdy tylko stracą kontakt z morzem. Nawet nie trzeba wystawiać ich na słońce. W cieniu jest około 34-36 stopni. Z lekkim obrzydzeniem traktuję dywan na poły wyschłej, na poły wilgotnej trawy. Widok niezbyt przyjemny. Kontakt organoleptyczny również. Idzie się po tym jak po ciele jakiegoś na wpół martwego potwora. Gdy podłoże ugina się pod stopami ma się wrażenie, że „to” oddycha, rusza się, żyje jakąś kosmiczną obcością. Fragmenty wyschłe na wiór są białe. Zapewne to skutek tego, że woda wyparowała, a został osad soli. I to chyba jest najbardziej „przyjazne”. Wilgotne, bądź całkiem mokre płachty, są szare, brudnozielone lub prawie brązowe. Dużo mnie kosztuje, żeby po nich stąpać. Z lękiem wypatruje, czy aby spod tego mokrego dywanu nie wychyli się jakiś oślizgły mieszkaniec, lubujący się w śmieciach, zgniliźnie i mięsie z ludzkich łydek!

RodosRodos

Docieram do dość dużego rumowiska kamieni. Ta nadmorska budowla, swojego rodzaju skała, jest na tyle wysoka, że najwyżej położone głazy są suche, są poza zasięgiem dzisiejszych fal. Na chwilę siadam, tak jakbym usiadł na każdym takim rumowisku w Tatrach czy Karkonoszach. Pod pośladkami ciepło, przy stopach cień orzeźwienia, wiatr rozwiewa włosy, a twarz i ramiona pali słońce. Moment cudowności w niezbyt urzekającej rzeczywistości, bo gdy tylko otworzyć oczy, z trzech stron epatuje mnie widok znany z popegeerowskich, mazurskich osiedli. Plastikowe, zzieleniałe już butelki, prawie przegniłe opony, zmurszałe deski. Żeby w pełni był to mazurski krajobraz, brakuje jedynie żelastwa. Ale i tak, jeśli się ma mało szczęścia, można stopą zahaczyć o gwóźdź w desce.

Po zwyczajnym, czyli okrutnie sytym lunchu, dla mnie, kierowcy, o suchym pysku, bo bez łyku retsiny, odwozimy S. do hotelu, żeby sobie poczytał przy szmerze klimatyzacji. A sami… Otóż to, co spowodowało, że się na to zdecydowaliśmy? Ach! I pytanie, dlaczego nie traktuję tego jako coś normalnego, być może odrobinę żywiołowego, ale w końcu najzwyczajniejszego w świecie? Jedziemy po prostu na lody. Czy to, że to wisi nad nami, to widmo końca? Że jakiś mam żal, iż nie potrafiłem wszystkiego odpowiednio kontrolować, zaplanować? Jak zwykle mnóstwo neuroz. W każdym razie teraz suniemy w przeciwną stronę. Na próżno szukać tutaj wysprzątanego skwerku z czystymi ławeczkami w cieniu, równiuteńko przyciętych koron drzew stojących na dwuletnim bruku, odgrodzonym od jezdni wysokim krawężnikiem, żeby, nie daj boże, jakiemuś kierowcy nie przyszło do głowy zatrzymać się akurat w tymże miejscu i dla bezpieczeństwa wjechać troszkę samochodem na chodnik. Nie, nie ma co szukać ascetycznej, laboratoryjnej higieny, szpitalnej sterylności, muzealnego porządku. Ławeczka nie będzie stała wśród wypielonych klombów i rabatek. Tam po prostu ławeczek nie ma. A usiąść można sobie na rozgrzanym murku, schodkach miniaturowej kamieniczki, które jednocześnie spełniają rolę krawężnika. Nie warto szukać skweru, zieleńca, które stanowiłyby miejską oazę, schronienie od gwaru ulicy, spalin samochodowych. Nie znajdziemy, bo przecież nie ma tu ani gwaru, ani spalin.

Miejscowość się leni. Miejscowość ma sjestę. Miejscowość odpoczywa. Towarzyszy nam jedynie odgłos klimatyzacji w samochodzie i grzmot startujących i lądujących „tuż za rogiem” samolotów. To jest dla mnie wciąż tak zaskakująco inne. Wręcz nierealne! Próbuję zapamiętywać szczegóły: zamknięte zielone i jasnożółte okiennice; zasunięte drewniane żaluzje; uchylone jedno- lub dwuskrzydłowe drzwi wejściowe, pokazujące chłodny mrok wnętrza, bądź oliwkowe nogi wysunięte na próg. Na przestrzeni kilkudziesięciu, a może i więcej metrów we wszystkich kierunkach ani śladu żywej duszy. Tylko bez zmian sklep owocowo-warzywno-spożywczy i jakiś tam jeszcze. Chociaż pewnie bez zmian jest przez całą dobę. Odnoszę wrażenie, że i o świcie, i o północy, tak samo otwarte są tam drzwi na oścież, tak samo osy i muchy krążą nad melonami, arbuzami i opuncją; ten sam sprzedawca-właściciel opierając się w znużeniu o ladę wpatruje się w stojącą naprzeciwko szemrzącą lodówkę.

Przejeżdżamy raz i drugi przez popołudniową ciszę. W końcu jest! Miejsce z lodami. Stajemy, jak wszyscy tutaj, przy krawędzi jezdni, prawie tak, że ktoś wychodzący z domu mógłby jednym małym krokiem przenieść się od progu do samochodu. „Budka” z lodami, ja wiem, „lodziarnia” może(?), to część kamienicy, odsłonięta z dwóch stron. Sprzedawczyni jest absolutnie częścią nieruchomej ciszy. Niby ukryta w cieniu, założone ręce wystawia prawie na jezdnię. Mogłaby stanowić pomnik indiańskiej squaw, upamiętniający jej spokój, stoicyzm, lekceważenie i obojętność. To wszystko znika momentalnie z jej twarzy i całej postawy. Pojawia się uśmiech i taka nienachalna usłużność, gotowość do spełnienia naszych zachcianek, ale przy zachowaniu rozsądnych, nieśpiesznych ruchów. A byliśmy tak umęczeni upałem i lekko rozdrażnieni, że potraktowaliśmy ową lodziarnią po polsku. Absolutnie nie wzięliśmy pod uwagę skomplikowanego systemu naczynek, nakładania i porcji. Skoncentrowaliśmy się jak zwykle na różnorodności smaków. Pomimo absurdalności naszych wyborów byliśmy zadowoleni, ale jednocześnie skazani na szybkie wyszukanie miejsca do opróżnienia miseczek. Lody topniały w zatrważającym tempie.

Zatrzymaliśmy się na pierwszym lepszym placu. Z jednej strony był to już najwyższy czas, żeby zabrać się spokojnie za lody. Z drugiej wylądowaliśmy w miejscu chyba najbardziej nasłonecznionym z możliwych. Wysiadając z samochodu byliśmy zadowoleni, że wieje dość silny w porywach wiatr. Nie na długo. Skończywszy lody trochę jeszcze staliśmy obserwując krzątającego się wokół ciężarowego samochodu kierowcę. W końcu zgasił silnik, a do nas przestały docierać spaliny. Podeszliśmy także do czegoś w rodzaju kiosku. Gdy kupowaliśmy tam jakieś drobiazgi, oglądaliśmy prasę, szukaliśmy porównań, czegoś znajomego, kioskarka spytała skąd jesteśmy i sama za chwilę sobie odpowiedziała, że pewnie z Hiszpanii. I było to skierowane do mnie. Od razu przypomniałem sobie, co powiedziała A., gdy zobaczyła mnie po raz pierwszy, na lotnisku w Warszawie, mianowicie, że wyglądam jak Grek. No tak, gruby Grek, gruby Hiszpan…

W tymże momencie znowu powiało i wiatr zdmuchnął śliczny, kolorowy, słomiany kapelutek z głowy E. Rzuciliśmy się za nim, ale złośliwy wicherek przeniósł go za murek. Do tej pory nie patrzyliśmy w tę stronę, a murek służył nam jedynie za oparcie. Teraz, szukając wzrokiem kapelusza, przyjrzeliśmy się dokładnie co tam jest. Po prostu ogród. I na nieszczęście o wiele niżej niż plac, na którym staliśmy. Byłem gotowy przeleźć, przeskoczyć. I pewnie nie byłoby to zbyt trudne, gdyby nie wystające po drugiej stronie murka żelazne pręty, prawdopodobnie służące uzbrojeniu niedokończonego betonowego czy ceglanego ogrodzenia. Teraz zaczęliśmy się dokładnie temu wszystkiemu przyglądać. Tuż za murkiem składowisko desek i żelastwa. Dalej jakieś krzaki i drzewa. Sprawiało to wszystko wrażenie strasznie zaniedbanego, zapuszczonego ogrodu, bądź po prostu miejsca budowy, na którym od dawna nic się nie działo, roślinność postanowiła rosnąć, żeby w końcu ukryć ludzką nieporadność bądź lenistwo. Tuż przy ulicy stał dom, również od niej odgrodzony. Już nie pamiętam, czy też to było ogrodzenie murowane, czy metalowe. W każdym razie zdecydowałem (tak, tak: nagle stałem się wodzem i decydentem, a jednocześnie wykonawcą, czyli najdzielniejszym wojownikiem plemienia, gotowym do najniebezpieczniejszych czynów!) pokonać ogrodzenie, furtkę i zdobyć kapelusz, choć E. była gotowa go zostawić i przeboleć. Pierwszą przeszkodę pokonałem błyskawicznie: bramka w ogrodzeniu była otwarta. Nie zniechęciło mnie to, iż mogę narazić się na złość właścicieli, którą mogło spowodować to, że wtargnąłem na ich teren, a co gorsze, że przerywam im sjestę. Eh, głupie polskie myślenie. Starałem się jednak zachować kulturalnie i najpierw zapukałem delikatnie w drzwi do domu. Nic. Potem głośniej, uporczywiej, prawie, że nachalnie. Staram się nie dotykać niczego, co leży wokół drzwi, na progu: butów, kapci, zabawek… W oszklonych drzwiach pojawia się niezbyt ogolony mężczyzna. Kompletnie znudzony i rozleniwiony. Żadnego zaskoczenia w oczach. Żadnej złości, irytacji. Tłumaczę po angielsku, nie siląc się na poprawność czasów, w czym rzecz. Chyba rozumie, bo patrzy w kierunku kapelusza leżącego w ogrodzie. Uśmiecha się, macha ręką i nie zawracając sobie głowy tak zamykaniem drzwi, jak i obcym na jego progu grubym Hiszpanem, zanurza się w pielesze. A ja idę spokojnym, pewnym krokiem po kapelusz, który w tej szarej, zakurzonej zieleni wygląda jak piękny, radosny motyl. Jestem z siebie niewiarygodnie dumny.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.