Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona czwarta

Zatem gdzie jest miasto? Bo przecież te mury muszą kryć wyłącznie jakieś ogromne muzeum, coś na kształt kamiennego parku etnograficznego, jakiegoś południowo-wschodniego skansenu? Przed nami ukryty w cieniu, prawie w mroku zakręt. I nagle zza niego wypada wprost na nas skuter. Jeden, drugi, trzeci. Potem samochód. Stanąłem jak wryty! Tak, jakby po malborskim zamku jeździły motorowery, a w każdej komnacie mieszkali ludzie. Wtapiamy się w duszny cień bramy, mijamy ją, a ja czuję nieodpartą, idiotyczną chęć położenia się na ziemi. Ziemi? Jeżeli paryskie La Defense to kwintesencja nowoczesności, gdzie roślinność jest tylko w ogromnych donicach ustawionych na kamienno-murowanych płytach, to to miejsce jest budowlą tylko i wyłącznie z kamienia. Od maleńkiego po ogromne głazy. Oczywiście to pierwsze wrażenie. Ale jakże fascynujące. Stąd ten mój wariacki pomysł. Chcę chłonąć przez ten kamień to, co dawno minęło, ale jest zaklęte w tej przestrzeni. Czy przykładając dłonie do pierwszej z brzegu kamiennej ściany domu przeniknie mnie duch jego mieszkańca? Tak to czuję. Wolę tego nie mówić S. Z jednej strony milczę jak zaklęty i kontempluję, z drugiej chciałbym krzyczeć, wzdychać, biegać od jednej ściany do drugiej, zaglądać w każde drzwi, wbiegać na piętra. Tym bardziej, że wszystko jest otwarte na oścież. Widać meble, sprzęty, ludzi, domową krzątaninę bądź lenistwo.

RodosRodos

Życie toczy się tak samo na zewnątrz, jak i wewnątrz. Inaczej: nie ukrywa się tutaj życia, wynosi się je przed dom; a raczej nie ma żadnej granicy dla rodzinnego życia. Równie dobrze można odpoczywać na piętrze, jak i na progu. Idziemy uliczkami, które są wybrukowane kolorowymi, stożkowatymi kamieniami. Fascynują mnie bardzo. Zastanawiam się, czy one były najpierw, czy domy? Nie wiem czemu, ale sam sobie odpowiadam, że najpewniej to ten „chodnik” był pierwszy, a my idziemy po najdawniejszych śladach tego miejsca. Nie dość tego! Po chodniku pędzą skutery, na nich stoją jak gdyby nigdy nic stoliki wszędobylskich kawiarni, kafeterii. Nie dowierzam temu połączeniu ciągle żywej historii i zgrzebnej współczesności. Nie potrafię nie wydusić z siebie, że to dla mnie miejsce. Mały domek ściśnięty ścianami z obu stron przez inne domy. Pootwierane szeroko solidne, kolorowe, drewniane, dwuskrzydłowe drzwi. Najczęściej czerwone i niebieskie. Otwarte okna. Stamtąd muzyka lub głosy z telewizora. Gdzieniegdzie patio. Stamtąd drewniane schody, pewnie stylizowane na stare, prowadzące na werandy. Na patio dużo roślinności, ale w doniczkach. Pięknie wyglądają kamienne schody prowadzące do wnętrza domu przez korytarz bez sufitu. Połączenie korytarza, doniczkowego ogrodu i patio z werandą. Fascynujące. S. chyba odczuwa podobnie, bo bierze wizytówkę jakiegoś małego hoteliku mówiąc, że dobrze byłoby tutaj w mieście wynająć innym razem apartament. Gdyby powiedział, że tak na pewno zrobimy w następnym roku, chyba bym zwariował ze szczęścia. Tak, jakby mi powiedział, że będę przez tydzień mieszkał w wynajętym pokoju w Dzielnicy Łacińskiej z widokiem na księgarnię Szekspira. Zostać tam i umrzeć.

RodosRodosRodos

Uliczki są czasami szerokie jedynie na wyciągnięcie ramion. Nie ma mowy, żeby przejechał tamtędy samochód. Dlatego tak dużo tutaj skuterów. Między co najwyżej jednopiętrowymi kamieniczkami nie ma wolnej przestrzeni. Koleżeństwo z pracy powiedziałoby, że to zwarta zabudowa. Ale to tylko słowa. Nad naszymi głowami kamienne łuki tworzące mosty łączące obie strony uliczki. Na nich wisi pranie. To daje obraz jakiegoś wschodniego nieładu, różnorodności, bałaganu, potęguje różnokolorowość i różnorodność przestrzeni.

Nie jest tłoczno. Czuję się dobrze. Przypominam sobie o tej bieli przed murami i zaczynam zwracać uwagę, że jest mnóstwo kwitnących na czerwono i różowo roślin. To chyba właśnie tworzy niezwykle sympatyczny nastrój.

Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czy było gwarno. Chyba nie. Może było zwyczajnie, miejsko? A może większość odgłosów pochłaniały kamienie?

Gdy już napatrzyłem się na kamieniczki, zacząłem zwracać uwagę na wystawy czy raczej wnętrza sklepów. Mnóstwo, mnóstwo przesympatycznych drobiazgów. Od kompletnie bzdurnych turystycznych atrakcji po bardzo ciekawe starocie i rupiecie, których atrakcyjność podnosi miejsce ich sprzedaży. Ale nas to na razie nie interesuje. Rozglądamy się za frappe. Nie trzeba daleko: prawie potykamy się o dwa stoliki z ceratą w kratkę na blatach. Przystawione do kamiennej, szarej ściany. Gdzieś indziej sprawiałoby to niezbyt sympatyczne wrażenie. Tutaj pasują jak ulał. Z jednego z krzeseł podnosi się uśmiechnięty facet i już nas zaprasza szerokim gestem. W środku jakaś panienka krząta się za barem. W popielniczce koło niej pełno niedopałków. W innej tli się pozostawiony, niedokończony papieros. Szukam toalety. Przypomina się Paryż. W drodze na Montmart pełno takich kawiarenek ze stolikami tarasującymi chodnik. I takie toalety, do których kierunek musi być wskazany przez kelnera. Ukryte gdzieś w głębi, za ledwo domykającymi się drzwiami, ale dość czyste.

RodosRodos

Z trudem wstaję, bo chciałbym zostać tu na zawsze. Czuć to życie, które jest częścią dużego miasta, ale też stanowi jego najmilszy rozdział. Daleki od autostrad, fabryk, wielkich osiedli, hurtowni, centrów handlowych, amfiteatrów. Za to z nieustającym szmerem miejskiego życia, które nie zamiera ani wieczorami, ani rankami. Znowu przez chwilę żyję wyobraźnią, jak może wyglądać tutaj nadchodzący mrok. Nie smutny, nie cichy. Z krzątaniną, z coraz cichszymi pokrzykiwaniami, które może budzą nocą przy otwartych oknach, ale tak miło o świcie zamieniają się w hałas roznoszonych towarów, otwieranych sklepów. Małe miasto w dużym mieście. W sam raz do zamieszkania, do bycia, do trwania. Do narzekania, ale i do afirmacji.

Jedna, druga wąska uliczka. Kilka zakrętów. Cienie bawią się z naszym wzrokiem. Słońce to jest, to chowa się za sufit z kamiennych łuków i suszącego się prania. Momentami dotkliwie stacza bój z oczami, gdy przenikliwie strzela promieniami spomiędzy czerwonych i różowych kwiatów. Koniec. Przed nami pasaż, trotuar, deptak. Z trudem słyszymy siebie nawzajem. Niekończący się festiwal sklepów i kawiarni po obu stronach. Nawet nie próbuję dostrzec pośród tego wszystkiego jakieś oznaki zamieszkania na tej ulicy. To wielkie centrum handlowo-turystyczne, ciągnące się od wybrzeża po meczet. Pamiętam to z planu miasta. Jestem z siebie niewiarygodnie dumny, bo potrafię autorytarnie stwierdzić gdzie jesteśmy. W tym momencie to ja jestem kierownikiem wycieczki. Dumnym, pewnym siebie. Bez jakichkolwiek oznak niepokoju, czy depresji. Nie muszę trzymać się E. i S. Nawet wiem, w którym kierunku należy iść do samochodu. Jestem genialny. Ale zarazem durny. S. proponuje, wśród tej ogromnej hurtowni, że kupi mi pasek do spodni (pewnie nie jeden) i rękawice (też chyba na jednej parze by się nie skończyło, jak go znam!). Długo tłumaczy mi, że te rzeczy są tutaj świetnej jakości i dość tanie. Że warto, że koniecznie. Ale ja go prawie nie słucham, nie patrzę na niego. Ciągle przyciąga mnie coś innego. Jakże tego żałuję! Och! To kolejny powód, żeby wrócić do Rodos. Żeby przebiec ten pasaż, wejść, kupić i odlecieć.

RodosRodos

Mając za sobą te uliczki, to tańcząc w tłumie, to ze swobodą schodząc w kierunku lazuru morza, to lekko wspinając się do meczetu, prawie że jestem przekonany, jak niewiele trzeba do szczęścia. Za chwilę się reflektuję: jak to niewiele? Mnóstwo pieniędzy, urlop, załatwienie opieki nad psem, kupno biletów lotniczych, zabukowanie kwatery, walka ze strachem przed samolotem, dojazd do Warszawy… Przez chwilę byłem szczęśliwym Europejczykiem, kulturalnym panem w średnim wieku, mieszczańską inteligencją. Ale już się skończyło. Znowu drobnomieszczańskie, małomiasteczkowe passé.

RodosZapamiętuję pewnie już na zawsze odkopane, odsłonięte antyczne fragmenty murów. Mury obronne chyba były wznoszone bezpośrednio na nich. To nie setki lat, to tysiące zachwycają. Kilka, a raczej kilkanaście bram w bieli, szarości. W zależności od położenia słońca, od punktu, z którego patrzymy, są i pomarańczowe, i żółte, i kawowe, i beżowe. Ach! Ileż ta szarość może mieć tutaj odcieni. Na tych zimnych, wilgotnych Mazurach szarość jest tylko ponura.

Nie ciągnie mnie nad morze, na wybrzeże, do portu. Wolę zostać tam, gdzie rozpościera się widok na miasto. Patrzę pod górę, w kierunku meczetu. Dachy domów ułożone schodkowo. Zaprawdę, jaka to śliczna kwintesencja miasta! Obracam się co rusz bo chcę, żeby ten widok został we mnie na zawsze. Tak jakbym czuł, że nic już piękniejszego na Rodos nie zobaczę. Ale warto było zejść. Brama, przez którą wychodzimy, dopiero zasługuje na miano bramy. Ogrom przypominający już nie obrazy z Indiany Jonesa, ale raczej tolkienowskie obronne, kamienne mury Helmowego Jaru i architekturę Gondoru. Pierwszy raz w życiu czuję się taki mały w obliczu potęgi architektury. Nie sprawiły tego ani La Defense, ani Katedra Notre-Dame, ani Wieża Eiffla. Ani żadna z obronnych twierdz Zakonu Krzyżackiego. Joannici okazali się skuteczniejsi. Połączenie z rozmachem i fantazją Wschodu? Czar Południa? Spacerujemy powoli brzegiem. A jakże, pewnie, że kamiennym. Po prawej morskie fale łagodnie obijają się o kamienie. I te ociosane przez człowieka, i te mające swe miejsce tutaj od zarania. Przy odrobinie szczęścia nasze stopy mogą być ochlapane ciepłą solą. Gdzie w Polsce morze jest tak czyste, tak przeźroczyste, tak niebieskie, tak zielone? Gdzie nie przeszkadza? Gdzie na polskim wybrzeżu chciałoby się przesiadywać godzinami na głazie wystającym z wody i patrzeć, i patrzeć… I oddychać. Chyba tylko nad którymś z tatrzańskich stawów. Ale Tatry, co to za Polska? Po lewej monumentalne mury okalające Stare Miasto. Pod nimi przebiega bardzo ruchliwa ulica. Znowu to fantastyczne połączenie nowoczesności z historią, uzupełnione mnóstwem jachtów stojących przy nabrzeżu.

RodosRodosRodos

To dziwne, ale nie pamiętam szczegółów fontanny na rynku. Była na pewno. Za to pamiętam, że w pobliżu mierzyłem mnóstwo kapeluszy. Jak zwykle podobał mi się najdroższy. Cena spotęgowała upał! Ale to oryginalna panama. Nie ma się co dziwić. Trochę było mi żal pani, która wyczyniała cuda uśmiechem i grą ciała, żebym tylko nie odszedł z niczym. Odszedłem. Później kupiłem fantastyczną podróbkę. Wchodzimy na rynek czy plac może. Jak w filmie o południowych Włoszech. Oślepiająca biel po środku, plac otoczony budynkami, które w zasadzie nie mają ścian, bo mnóstwo w nich zadaszonych i otwartych tarasów, które częściowo ukryte są w cieniu. Ciągły ruch na schodach, które prowadzą prosto z chodnika na piętra. Ludzie to znikają, to pojawiają się między piętrami. Mam wrażenie, że budynki składają się tylko tarasów, wszelkiego rodzaju balkonów i loggii, drewnianych i murowanych kolumn, balustrad. Dachy są kolejnymi piętrami. Tam też ciągle coś się dzieje. Pośród załomów, jakiś rupieci, jakiegoś złomu, suszących się ubrań, prześcieradeł, obrusów, ciągle ktoś przemyka. Na piętrach trzech budynków są restauracje. Ale nie trzy. Mnóstwo! Gdy z bocznych ulic wyłaniają się ludzie, a tak jest co rusz, co chwilę, z cieni schodów, korytarzy, klatek schodowych nagle wybiegają naganiacze krzycząc, gestykulując, ciągnąc za ręce, uwieszają się na rękawach, obejmują za ramiona, w pasie. Najpierw jestem przerażony. Potem onieśmielony. W końcu rozbawiony. Nie, nie w końcu. Bo przecież trzeba wybrać. Komuś odmówić. Kogoś prawie że odepchnąć. Zdjąć czyjąś rękę z ramienia. I zrobić to z uśmiechem. Oj, jak to boli Polaka. Polaka depresyjnego. Więc końcem jest poczucie winy. Poczucie winy, że komuś ośmieliliśmy się odmówić. S. chyba nie ma z tym problemu. Cóż, światowiec. Ale E. i ja jesteśmy co najmniej przygnębieni. Nie dość, że musieliśmy odmówić, to jeszcze na dodatek nie jesteśmy pewni, czy wybraliśmy dobrą restaurację. Cholera i psiakrew! Czujemy się tak, jakbyśmy musieli podjąć niezwykle ważną decyzję, która zaciąży na wielu przyszłych latach naszego życia. A to przecież chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby jedzenie było smaczne, miejsce dość miłe i wygodne, rachunek niezbyt wysoki. Pierwszy problem mamy, gdy nasz naganiacz prowadzi nas zagraconymi schodami na jeszcze bardziej zagracone piętro. Jakieś pralki, lodówki, stare meble. To bardziej nieużywane poddasze, a nie restauracja. Gdzie wdepnęliśmy? Ciasno ustawione cztery stoliki na balkonie. Jak zwykle cerata. I czyściutkie talerze, i uśmiechnięty kelner, i szybka obsługa, i wyśmienite jedzenie, i… niski rachunek! Długo deliberujemy nad tym, jakimi jesteśmy durniami. A potem delektujemy się jedzeniem i widokiem naganiaczy, którzy, żeby nie przeszkadzać klientom swoich restauracji, prawie że spadają z tarasów, tak wychylają się zza balustrad, żeby nie okrzykami, a jedynie gestami przywołać kolejnych klientów. Czeski film? Nie, włoski. Uśmiechamy się teraz przypominając sobie, że jeszcze przed godziną byliśmy zmartwieni widokiem udającym obrażonych naganiaczy, którym odmówiliśmy.

RodosRodos

Wracamy docierając do meczetu, który nie pełni już funkcji religijnej. Zamknięty. Biało-niebieskie ściany. Chyba w części drewniany. Przyciąga wzrok piękna biała wieża. To minaret? Wychodzimy bramą koło Zamku Wielkich Mistrzów. Obiecujemy sobie, że jeszcze tu wrócimy. W Zamku jest przecież muzeum. Ale zanim docieramy do bramy, chociaż to nie brama ale raczej zespół kamiennych ścieżek, łuków, zakrętów, załomów w murach, z mnóstwem otworów strzelniczych, musimy przejść przez fragment ulicy, która jest wypełniona po jednej stronie (po drugiej mury Zamku) samymi kawiarniami i restauracjami. Oczywiście grozi to atakiem naganiaczy, czy może raczej należy użyć słowa „zapraszaczy”? I tak jest. Nagle wypadają z cienia. Wyłaniają się spośród stolików. Są wszędzie. Gesty spokojne, łagodne słowa. Ukłony, uśmiechy. Ręce w szerokich gestach. Ci tutaj są jacyś wolniejsi, bardziej dystyngowani. Łatwiej i z większą wyrozumiałością przyjmują odmowę. Powiedziałbym, że tamci na placu byli bardziej wschodni, ci tutaj są bardziej zachodnioeuropejscy. Ale jeden z nich tak łatwo nie odpuszcza. Mam wrażenie, że jest lekko podochocony alkoholem. Skory do obejmowania podejmuje różne tematy, zagaduje, zachodzi drogę. Jeszcze kilkakrotnie będziemy tędy przechodzić. I za każdym razem ten sam człowiek będzie nas zapraszał na lunch. Upodobał sobie zwłaszcza S. Próbuje go wciągnąć rozmowę. Chyba już przy drugim takim spotkaniu żartujemy sobie z S., że oto nadchodzi jego przyjaciel.

Wracamy do samochodu parkiem-ogrodem. Przy kolacji dowiadujemy się, że to „lasek gejowski”. Ale my widzieliśmy tylko całującą się heteroseksualną parę i dwójkę biegających mężczyzn.

RodosRodos

Mały problem z wyjazdem z miasta. Nie przewidzieliśmy, że trafimy w sam środek dość dużego ruchu, ulic bez nazw, mnóstwa skrzyżowań bez kierunkowskazów. Staramy się zatem kierować według stron świata i szukać jakiejś tablicy pokazującej kierunek na lotnisko. Ale to złudne. Już wydaje się nam, że dobrze jedziemy, a tu obrany kierunek południowo-zachodni wiedzie nas jakimiś serpentynami pod górę. Ale to są serpentyny jakich nie uświadczysz nawet na drodze z Zakopanego do Morskiego Oka czy pomiędzy Jaszczurówką a Toporową Cyrhlą. Zakręt na zakręcie o trzysta sześćdziesiąt stopni ze wzniesieniem powodującym, że widziałem prawie reflektory naszego samochodu. Kiedy minęło zdenerwowanie związane ze zgubieniem wyjazdu, a podniecenie widokami i górską szosą stało się stanem permanentnym, S. zaczął komplementować moje umiejętności górskiego kierowcy. Rzeczywiście, przyszło to z niczego. Już dobrze się czułem za kierownicą gdy jeździłem po raz pierwszy po górskich drogach w okolicach i w samej Szklarskiej Porębie. Żadnego stresu, żadnych pomyłek. Odpowiednia prędkość, odpowiednia ostrożność, odpowiednia redukcja biegów. Jakbym się urodził w górach. Łemkowskie geny? Czy lata diaspory żydowskich przodków w Austrii u podnóża Alp? Wyczyniam zatem cuda na tych serpentynach. Samochody z naprzeciwka nie sprawiają mi żadnego problemu. Nawet robię, zdawałoby się że ryzykowny, manewr zawrócenia i już suniemy w dół. Znajdujemy wyjazd na lotnisko i bez problemów trafiamy do hotelu. Staram się zapamiętać nazwy mijanych po drodze miejscowości. Teraz jestem wyluzowany. Ba! Pokonałem miasto, pokonałem góry. Pokonałem nowy samochód. Tak więc czytam na tablicach: Ialyssos, Kremasti, Paradissi, które odtąd nazywam z angielska Paradise. Ciasne, ryzykowne ulice. Bez chodników. Ledwo mogą się minąć dwa samochody. Ludzie ocierają się ramionami i biodrami o ściany budynków z jednej strony, a z drugiej o lusterka mijających ich samochodów. Jestem przerażony, gdy widzę nieprzejmującą się samochodami młodą kobietę z wózkiem czy staruszkę o lasce wychodzącą z domu wprost na jezdnię. Między nimi a samochodami slalomem pomykają skutery. Kierowcy, jak w Rodos, krzyczą do siebie jadąc parami. Co rusz zatrzymujemy się, a przynajmniej zwalniamy, bo stoi zaparkowany samochód. Włączone światła alarmowe, odkręcone szyby, kluczyki w stacyjce. Kierowca na lunchu albo na zakupach. A znikąd ani okrzyku sprzeciwu. Normalność tego świata wciąga mnie. Zaczarowuje. Już wówczas tęsknię, rozumiejąc teraz, co oznacza to ciągłe „siga, siga”, dochodzące spośród małych, białych, ażurowych domków.

RodosRodos
Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.