Kultura

Czarny głos, biała gitara, czyli łezka za grungem

Piotr Lewandowski & Monika AdamskaRoślinność pnąca się od wyłożonego ciężkimi kamieniami dziedzińca zamkowego, przez ocalałe kilkusetletnie cegły, po te, którymi z mozołem odbudowano mury w początku lat sześćdziesiątych, aż do nieszczęśliwych socrealnych balkonów, żeby je zakryć, bo wstyd może się pojawić na twarzach władzy samorządowych za zostawienie ich, jako dowód lekceważenia zabytków miasta, nie tylko była świadkiem muzyki, tłem dla pięknej kobiety, lecz wręcz drżała z zachwytu przy co mocniejszych tonach.

Jakże mylące może bywać pierwsze odczucie. Jakże nieprzyzwyczajeni jesteśmy do scenicznej skromności. Jakże wpływa na nas epatowanie wizerunkiem przez media radiowe, internetowe i telewizyjne. Jak bardzo nadaje ton naszym oczekiwaniom. I jak bardzo byliśmy w błędzie 16 sierpnia we wczesny niedzielny wieczór siedząc na drewnianych krzesełkach na dziedzińcu zamkowym, na szczęście nie musząc obserwować niebiesko-białych proporców i zastanawiać się nad wartością uroczego, starego podestu scenicznego, który nie przeszkadzał ni publiczności, ni artystom. Tych ostatnich było w zasadzie dwoje, choć akustyk podczas koncertu był niezwykle aktywny, co poniekąd zrozumiałe, bo starał się o jak najlepsze brzmienie, w tych specyficznie pomieszanych ścianach bez dachu i co rusz znikał zza pleców gitarzysty, by pojawić się za słuchaczami odsłuchując prawidłowość dźwięków. Dziękujemy za pedanterię!

Przynosiła owa dokładność efekty. Piotr Lewandowski, gitara klasyczna, podłączona do prądu, jako Madmood, nie musiał zostać przez frontmankę opisany słowami zacnymi, podkreślającymi jego kunszt. Po dwóch, trzech pierwszych piosenkach słychać było mistrzostwo. Lecz co można napisać, kompletnie się nie znając? Że palce swobodnie pływały po strunach? Że muzyk nie patrzył na gryf? Że nie stroił ciągle instrumentu? Że wpatrując się przed siebie sprawiał wrażenie zasłuchanego nie w swoją grę, lecz w śpiew partnerki? Że nie pozwalał sobie nawet na kilkusekundowe riffy, solówki, wyjścia przed Monikę Adamską? Skromny, nadzwyczajny muzyk, w białym t-shircie i letnich spodenkach. Nie poprosił nawet krzesła, siedząc na jakimś pudle. Jakby nie było w tym miejscu jego, a tylko, czy też aż, jego gra.

Ach, właśnie, Monika. Żadnego image, żadnego makijażu, na którym słuchacze pierwszego rzędu mogliby zawiesić wzrok i potem plotkować. Czarna bluzeczka, która nie pozwalała na skomentowanie odkrytych ramion. Spódniczka niebieska. Jakby dziewczę gimnazjalne, w porywach pierwsza klasa liceum. Najpierw spokojnie. Trochę balladowo, lecz psychodelicznie. Potem, klepiąc się delikatnie po biodrach otwartymi dłońmi, porzuciwszy rockowo spokojny mezzosopran, prezentuje czarny alt, ale tak, że w ostatnich promieniach słońcach przemykających gdzieś wysoko po ścianach zamku podrywa się czerwony ceglany pył! Po chwili znowu spokojniej. Ballada Alice in Chains. Sceniczna czy wrodzona skromność? Monika Adamska bierze w dłonie brzegi spódniczki i mówi, że to koniec. Nie, nie! Klaszczemy, wołamy. I jest jeszcze jedna, druga, trzecia, czwarta. Głosowanie nad utworami, które artyści powtórzą. I rzeczywiście koniec.

Głos, który na zamkowym dziedzińcu nie tyle konkuruje z Bartoszewicz albo Nosowską, co je rzuca na kolana. Bez komputerowego przetwarzania, czyszczenia przez zawodowych radiowców, doskonałych mikrofonów i ileś razy powtarzania każdej frazy przy nagrywaniu. Wyjątkowy, naturalny, czarny, grunge’owy.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.