Silva Rerum

Spod Перемишля i znad Morza Czarnego

Jerzy Lengauer

Babcia Marysia

W 1920 roku, parę miesięcy przed Bitwą Warszawską, ale już po przesileniu wiosennym, urodziła się w Korzenicy pod Jarosławiem Maria Suchorowicz. Lata później, już na Mazurach, przy agnostycznych, bo raczej nie ateistycznych, rzymskokatolickich świętach Bożego Narodzenia, mając około dziewięćdziesiątki, z pewnym znużeniem, być może będącym wynikiem wypitej pięćdziesiątki wódeczki (zawartość kieliszka wlana do gorącej herbaty), ale i z właściwą większości starych ludzi szczerością małego dziecka daje się wciągać w rozmowy o polityce, religii, własnemu zięciowi i jego przyszywanemu szwagrowi – profesorowi. Jej odpowiedzi, poprzedzone błądzącym za oknami lub po stole spojrzeniem wodnistoniebieskich oczu z postępującą zaćmą, wzbudzały odrobinę złości jednego i rozbawienie drugiego. Pokpiwali z braku logicznego myślenia, wyśmiewali nieracjonalność, infantylność, wiedzę o świecie. Faktycznie, tę ostatnią przekazywała często w zaskakujący sposób. Być może to te same święta, gdy ktoś otrzymał w prezencie robione na drutach grube, wełniane skarpety. Marysia skomentowała z uśmiechem: „Takie to na pięćdziesiąt gradusów. Ale u nas były takie mrozy. Nie mieliśmy takich skarpet. Nie mieliśmy żadnych. Nie mieliśmy majtek. Jak trzeba było iść w śnieg i mróz po coś do drugiej wsi, wkładało się słomę pod spódnicę, owijało szmatami i słomą nogi.”

Chodziła do Laszek. W wieku niecałych dziesięciu lat (ośmiu, dziewięciu?) została oddana na służbę. Obecnie Korzenica leży w gminie Laszki. Być może nazwa pochodzi od określania przez ludność ukraińską i łemkowską mieszkających tam Polaków. Kilka czy kilkanaście lat temu najmłodsza córka Marysi, urodzona już na Warmii pomiędzy Górowem Iławeckim a Braniewem, była na wycieczce po południowo-wschodniej Polsce. Opowiadała, że pytała przewodnika o to, które wsie należały do Ukraińców, Polaków, Łemków. Problem pochodzenia Marany, bo tak o niej mówiono w rodzinnej wsi, może nie spędzał snu z powiek potomkom, ale od czasu do czasu, przy okazji rodzinnych spotkań, był omawiany. Bez triumfu i bez fanfar wieści z wycieczki były takie, że tam, gdzie obracała się pewnie jedynie w promieniu kilku kilometrów od własnej chaty Marana, mieszkała większość Łemków. Sama wspominała, że byli tam i Ukraińcy, i Łemkowie, i Polacy, i Żydzi. Wszyscy mówili mniej więcej tym samym językiem (oprócz Żydów). Dopiero wiele lat później, w Kętrzynie, padła jego nazwa: chachłacki. Gwara wiejska. Posługują się nią także Białorusini w okolicach Hajnówki, jak pisze w jednym ze swoich kryminałów Katarzyna Bonda.

Mimo owej odkrytej niedawno łemkowszczyzny pamięta się w rodzinie, gdy na weselu najmłodszego wnuka Marany – Jurka, najstarszy Miron, nieco już podpity, objął ramieniem drugiego starszeństwem (także Jurek) i wydusił z siebie: Choćbyś nie wiem, co mówił, to i tak jesteś Ukraińcem. Dziwna rzecz, bo starszy Jurek nigdy nie rościł sobie prawa do bycia Polakiem z narodowości, pochodzenia i umiłowania. Bliżej mu było do Łemków (umiłowanie gór) i odrobinki żydostwa. Któregoś razu jego matka, ta młodsza córka Marany, opowiadała o rodzinach mieszkających w jej rodzinnej wsi, Kwiatkowie. Jurek był wniebowzięty, słysząc, że jedna z nich to Bojkowie. Mieszkali w ostatnim czy przedostatnim domu we wsi. Na pagórku. Mieli spory sad. Wyglądało to jakoś czarodziejsko w porównaniu do pozostałej części wioski, skupionej wokół klubu rolnika. Za domem rozpościerał się widok na pola, łąki i lasy. Niezbyt daleko, w stronę gminnej wsi, był mały stawek, przy którym rosły jakieś dzikie, rachityczne owocowe drzewka ogryzane przez krowy. Mali, smagli Bojkowie chodzili tam łowić ryby. Chyba w pobliżu stały fundamenty opuszczonej dawno temu chałupy.

Marana i jej mąż Ignacy Pochodaj (na Rzeszowszczyźnie pisali się Puchudaj; gwoli wyjaśnienia – pozostali na południu Suchorowiczowie mają wpisane w dowodach osobistych Suchorowiec) często brali Jurka na wakacje. Zwłaszcza po 1977 roku, po śmierci jego ojca, także Jerzego. Jego trzej bracia: wspomniany Miron, Stefan i młodszy Jurek, oraz najstarsza Alina – wszyscy ze starszej córki Marany, Emilii – rzadko przyjeżdżali z odległego o około siedemnaście kilometrów Jarzenia. Jurek pamiętał samotność z dziadkami. We wsi, w której jego matka Stefania przez prawie całe lata pięćdziesiąte i połowę sześćdziesiątych była nazywana przez dzieci z polskich rodzin banderowką. Oczywiście przez ukraińskie pochodzenie. A urodziła się przecież tam, w Kwiatkowie, gdzie spośród około trzydziestu gospodarstw, połowa co najmniej była zamieszkana przez Ukraińców, Łemków, Bojków i Białorusinów od czasów dotarcia tu transportów z Akcji „Wisła”.

U Marany były tylko dwa łóżka. Ciemnobrązowe, przeżarte przez korniki. Na jednym z nich spał Jurek. Czasami przy oknie, innym razem na tym po ciemniejszej stronie jedynego pokoju. Izba miała dwa okna, piec kaflowy, stolik pod oknem, przy którym Ignac coś zwykł majstrować (Stefa mówiła, że gdy była dzieckiem, robił piszczałki, fujarki i zabawki), na środku stół zastawiony lekarstwami i obłożony ceratą, na której leżał jeszcze obrus do prawie samej podłogi. Podłoga drewniana. Jakieś wyblakłe, zniszczone chodniki zakrywały spróchniałe, zgniłe deski. Obrus ukrywał pod stołem butelki wódki. Dorabianie do skromnej renty, za którą to Pochodajowie zdali gospodarstwo w tej samej wsi wraz z budynkami i w zamian otrzymali mieszkanie, utrwalone we wspomnieniach Jurka. Za oknem, w dostępie do którego nieco przeszkadzał stolik, stała ławeczka. Na niej Ignac siadywał i palił. Papierosy? Fajkę? Marynarka, koszula, spodnie, których jedna nogawka zakrywała chromą nogę po najsłynniejszej dziecięcej chorobie pierwszej połowy dwudziestego wieku. Nie przeszkadzało mu to wybierać się w dwukilometrową drogę do Lelkowa na piwo. Jedno.

Z pokoju do kuchni, gdzie piec. Tam konserwa z wołowiną. Na chleb krojona jeszcze cebula. Słynne namolne „No, jicz.” Z kuchni na podwórko. Przycupnięta przy ścianie domu drewutnia, w której stało wiadro zastępujące ubikację. Parę kroków dalej chyba dąb z corocznym gniazdem szerszeni. Ogród można było odreptać, omijając druciane ogrodzenie z kurami. Mniej więcej między dębem i niezadaszonym kurnikiem ścieżka do góry. Skarpa ukrywała glinianą jaskinię. Podobno kiedyś korzystał z tego zdun. Ze skarpy rozciągał się widok jak z pagórka u Bojków.

Pewnego razu na łóżku przy oknie leżał w dzień Ignac. Był biały jak siwe jego włosy. Spod pierzyny wystawały nogi o udach chudych jak przedramię słabo rozwiniętego fizycznie wyrostka.

Wnuki jeszcze jakiś czas sypiały w tym łóżku. Wcześniej Marana stała na podwórku z wychodzącymi co jakiś czas z ciemnego pomieszczenia na papierosa kobietami. W środku leżał w trumnie Ignac, albo ktoś inny. Płaczące, śpiewające, lamentujące kobiety przed domem opowiadały dowcipy o kobiecych intymnościach. Stefanii nie było, więc pewnie to nie był Ignac. Tak czy inaczej, kondukt żałobny piechotą i na drabiniastych wozach ciągnął do Dębowca polnymi drogami jakieś trzy – cztery kilometry.

Może jedne wakacje? Może więcej. Na przemian z Jarzeniem, dokąd przeprowadziła się Marana. Starsza córka Emilia była już wcześniej drugi raz zamężna. Tak jak Roman, mąż Mili, zawsze darzył starszego Jurka sympatią i otaczał opieką, tak dość bezwzględnie wychowywał swoich dwóch synów i jednego pasierba. Jak zwracał się do niego z uczuciem, tak Mila z Aliną cierpliwie znosiły Romana złości. Z tą Aliną, która mówiła literackim ukraińskim, pięknie w tym języku śpiewała jak jej matka Milka i teraz mieszka w Beskidzie, zgodnie z tradycją rodzinną zamężna po raz drugi.

Trudno powiedzieć, gdzie Marana spała, jak głośno krzyczał Roman, lub jakie spory toczyła z matką Romana. W poniemieckim domu, który co lato odwiedzali samochodem (trzej bracia i Alina mówili na samochody „taksówki”) dawni właściciele, przywożąc z Niemieckiej Republiki Federalnej bardziej jedzenie niż ubrania (czasami dawali marki), brakowało miejsca dla dwóch babek.

Pierwsza migracja nastąpiła w styczniu 1984 roku. Kętrzyńskie osiedle zwane „Falklandami” było zamieszkane głównie przez pracowników „Farela”, „Warmii” i „Stylu”, tudzież mniej lub bardziej prominentnych mieszkańców miasta. Kilka lat później zostało uzupełnione przez pracowników likwidowanych pegeerów. Czterdzieści osiem metrów kwadratowych to było tak zwane M2 z balkonem, na który swobodnie można było wejść z trawnika. Marana siedziała przy oknie. Odsłaniała zawsze firankę, żeby mieć wyraźniejsze światło do czytania. Ciekawa rzecz, bo pamięta się ją w pokoju od północnej strony. W kuchni obierała kartofle, czyli bulby. Pijała herbatę. Robiła to w specyficzny sposób. Bez względu na to, czy było to w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, czy już w wolnej Polsce. Opowiadała, że w Korzenicy herbaty nie mieli. Być może nie znali. Parzyli owoce, jagody, liście. Szwendała się po mieście jak po wsi. Mówiła: „Byłam u kulieżanki”. W małym pokoju zamieszkałym przez babkę i wnuka była wersalka i prawdopodobnie tapczanopółka. Obok książek po zmarłym mężu Stefy stały książki kupowane przez starszego Jurka, jakieś ukraińskie lub rosyjskie modlitewniki, baśnie polskie, ukraińskie, rosyjskie i kaukaskie zabrane z Kwiatkowa przez wnuka. Marana czytała w trzech językach, a mogła porozumiewać się także w niemieckim, mimo nieukończonej 1 klasy szkoły podstawowej.

Nie wiadomo, w której wsi była szkoła, gdzie Marana pobierała nauki. Najwcześniejsze opowieści babki to zdawkowe historie o bandach, umundurowanych lub nie, które zabierały z Korzenicy bydło, jedzenie, zapasy. Opowiadała, że mówili i po ukraińsku, i po polsku, i po rosyjsku. Lata dwudzieste i trzydzieste to pewnie jedna opowieść o pracy dziecka w gospodarstwie i ukrywaniu się. Korzenicy, a także Laszek nie zawiera Indeks miejscowości książki Grzegorza Motyki „Od Rzezi Wołyńskiej do Akcji 1, jedynej pozycji o stosunkach polsko-ukraińskich, stojącej na półce w domu drugiego pokolenia po Maranie Suchorowicz. Rodzeństwa było kilkoro. Babka wielokrotnie prosiła starszego Jurka, żeby zawiózł ją do rodzinnej wsi. Może nawet po to, by poszukać drzew wyrosłych na miejscu Przysiółka Horajskiego, prawdopodobnie kolonii Korzenicy, gdzie mieszkali Suchorowiczowie. Gdzieś tam został pochowany ojciec Marany. Ale to już po powrocie z pracy u bauerów w Austrii. Marana specjalnie się nie skarżyła. Przynajmniej podczas rodzinnych świąt. Kiwała głową, mówiła, że pierwsza bauerka ją biła i dlatego po zgłoszeniu się na arbajcacie przydzielono ją do innego gospodarza, u którego dotrwała do końca wojny. Wspomina tych ostatnich bardzo dobrze (nie pastwili się na jeńcami, siadali wspólnie do posiłków). O pobycie w Austrii mówi ciągle tak, jakby żałowała, że stamtąd wróciła do Polski. Podobno gospodyni bardzo prosiła Marysię, żeby u nich została. Nie zgodziła się. Lata później Suchorowiczka siadywała na rozłożonej ceracie pod dębem (tym z szerszeniami) i patrzyła na to, co dzieje się przed domem. Czarownica. Spod kolorowej chusty wystawały strąki siwych, długich włosów. Jurek nigdy do niej nie podszedł. Skąd przychodziła i dokąd odchodziła, nie wiadomo. Może do siostry Marysi – Katarzyny, która mieszkała na drugim końcu wsi. Z Grzegorzem Ignac nie rozmawiał od lat, chociaż to on ściągnął Pochodajów z jakiegoś początkującego PGR-u pod Bartoszycami do Kwiatkowa, trzymając dla nich duże gospodarstwo, darowując źrebaka Paulinę i jałówkę Smolę. Babcia Stenia, już w dwudziestym pierwszym wieku, wraz z dziadkiem Andrzejem, sprezentowali swojej wnuczce Oldze na któreś z pierwszych urodzin bujanego konika o imieniu Paulina. Olga ma już 16 lat i jeździ konno.

Transport musiał zatrzymać się w Korszach lub Bartoszycach. Na Rzeszowszczyźnie urodziła się Mila. Ze związku z Ignacem, który pochodził z pobliskiej wsi. Znali się z Maraną od dziecka. Stefa przyszła na świat w Kwiatkowie. Banderowka z ogromnymi oczami, długimi warkoczami. Chuda jak patyk, o smagłej cerze. Nie uciekła z żadnym taborem Cyganów, które zatrzymywały się pod wsią. Mimo tego, że pewnego razu Cygan przyszedł do domu Pochodajów i oferował za Stefkę konia (?). Biła się, rzucała kamieniami w tych, którzy wołali za nią „banderowka”. Ze swoją matką do dzisiaj rozmawia jedynie po chachłacku. Jurek rozumie gwarę od dziecka, ale umie powiedzieć jedynie kilka słów. Jeszcze teraz potrafi rozśmieszyć swoją dziewięćdziesięciosiedmioletnią babkę dowcipem o „czobutach”.

Co sprawiło, że Marana szukała ucieczki z „Falkland”? Jurek też szukał, ale od babki. Chrapała okropnie. Może dręczyły ją we śnie wspomnienia przeżyć sprzed pół wieku.

Marysia w Mołtajnach miała ogromny piec. Piekła w nim bułki. Przy nim siadywał też były sołtys wsi – Kowalczyk, Ukrainiec, którego większość rodziny mieszkała w Kanadzie. W dowodzie osobistym Marysi stanęło zatem Kowalczyk. Póki mąż chodził po sadzie, rozrzucał cegły i deski w stajni, oborze, stukał w sztachety płotu oddzielającego jego podwórko od bliźniaczego sąsiadów, babka mogła chodzić kilkaset metrów na ploty do popegeerowskich bloków. Gdy Kowalczyk już tylko leżał w łóżku, blady, jak kilkanaście lat wcześniej Ignac, musiała być na każde zawołanie. To chyba po pogrzebie Jurek z Kętrzyna i Miron z Jarzenia naprawiali płot. Późną jesienią. Wiało okropnie od pól, od jeziora. Marysia kazała Mironowi włożyć czapkę. Jurkowi nie. Miał długie włosy. Te włosy i ciemne okulary znakomicie komponują się na zdjęciu z pogrzebu Kowalczyka z czarnym t-shirtem i granatowymi sztruksami. Może dlatego kazano mu nieść na czole procesji żałobnej krzyż (?), chorągiew (?)...? Wcześniej, tak jak w Kwiatkowie, na marach w pokoju leżały zwłoki. Każdy z rodziny podchodził i całował zmarłego w usta. Ile leży grekokatolicki trup w domu po śmierci? Do cerkwi w Asunach niecałe cztery kilometry. Pochód pogrzebowy musiał trwać pewnie więcej niż godzinę. Kolejne dwie to msza.

Ile jeszcze miesięcy, może lat Marysia mieszkała w Mołtajnach? Czy coś odziedziczyła po Kowalczyku? Czy na utrzymanie, z wdzięczności przez lata opieki, przysyłano jej kanadyjskie dolary? Stefa z Andrzejem przyjeżdżali często. Głównie zajmowano się sadem i sprzątaniem w domu. W końcu starszy Jurek odziedziczył mieszkanie po babci Lidii. Wprowadzono tam Marysię. Z bagażem poronień, śmierci maleńkich synów, odesłania dwóch mężów na cmentarze na Warmii i Mazurach.

Nigdy nie widziano babci Marysi na organizowanych przez związki Ukraińców koncertach, spotkaniach mniej lub bardziej kulturalnych, bądź komercyjnych, czy popkulturowych. Swoje wiejskie życie przeniosła do miasta, nie przejmując się za bardzo tym, że zamiast wiejską drogą, polną dróżką, brukiem środkiem wioski, chadzała chodnikami. W tym życiu, mimo pewnego, dość dziwnego egoizmu, (a może to po prostu jakieś umiłowanie wolności, siła gnania poza dom, który od dzieciństwa był, a potem wydawał się za ciasny) ogromną rolę odgrywała ziemia. Te wyprawy do miejskich ogrodów działkowych z betonowego osiedla... Obarczona wiadrami, wiaderkami, siatkami, motykami, grabiami z odwieczną chustką na głowie. Zwykle czarną w kwiaty, których kolor był przeważnie czerwony. Póki mogła, „dziabała” w ziemi, kopała, pieliła, spierała się o grządki, co i jak sadzić, kiedy zbierać... Innych przyprawiało to o białą gorączkę. Cóż, wówczas babcia nie była zbyt skora do ustępstw. Potrafiła zlekceważyć ogrodowe rodzinne ustalenia i wyznaczony sznurkiem szlak sadzenia najzwyczajniej ominąć, wybierając miejsce według swojego uznania. Ba, pod nieobecność „gospodarzy” przychodziła i zmieniała działkę we własny ogród i warzywniak, sprawiając, że po kilku dniach był nie do poznania! Z czasem już tylko stała i się przypatrywała. Raczej pomagała. Opuszczały ją siły, wykluczając ją nie tylko z pracy fizycznej, ale także nie dając się wykłócać o własne „widzimisię”. Coraz bardziej uzależniała się od etopiryny, której nie połykała, ale ssała jak cukierek. Zaczęła spać dłużej, owijać się wszelkimi dostępnymi w domu chustami, szalami, apaszkami. Nie odpuszczała jednak wypraw do „kulieżanek”, wszystkich młodszych od niej o co najmniej kilkanaście lat, które już z domu nie wychodziły. Wyprawy były jednak jakby rzadsze, ostatnie już tylko po drodze na sobotnie i niedzielne obiady do córki. Czasami Marysię, widocznie wtedy, gdy późna wiosna, lub piękna jesień dodały sił, spotykało się w drodze na koniec miasta, bądź na przystanku autobusowym. Wtedy już pomagała sobie laseczką. Tak działo się od czasu, gdy fatalnie złamała osłabioną starością rękę. Oprócz bólów głowy, sprawy z ręką i chyba tylko jednego cięższego zapalenia oskrzeli nie imają się jej choroby.

Babcia Marysia z właściwą sobie upartością nadal wychodzi na spacery, docierając jednak tylko do ławeczki na Skwerze Holza. Lubi porozmawiać, posiedzieć w słońcu. Dość sprawnie radzi sobie z wchodzeniem i wychodzeniem z wysokiego terenowego auta, którym wozi ją zięć na wszystkie ważniejsze rodzinne spotkania. Lecz nie jest już w stanie wybrać się ani do Kwiatkowa, ani do drugiej córki w Jarzeniu. To ona przyjeżdża. Marysia nie wspomina o Korzenicy...

Babcia Lidia

Obie babcie musiały się poznać w końcu lat sześćdziesiątych. Czy Liduś (otrzymała imię po swojej matce – Lidii), jak mawiał do niej mąż Jerzy (tak zwracała się do niego), traktowała teściową swojego starszego syna z wyższością, pogardą? Panują różne opinie. Czy rozmawiały po polsku, po ukraińsku, czy po rosyjsku? Też do końca nie wiadomo. Można przypuszczać, że Lidia raczej unikała ukraińskiego, ponieważ sama uważała się bardziej za Rosjankę, choć urodziła się na terenach Ukrainy, we wsi Kamieńskoje, gdzieś blisko Morza Czarnego. Być może chodzi o dzisiejsze Kamieńskie (do 2016 roku Dnieprodzierżyńsk). Czy sama to wymyśliła, czy może wyniosła z rodzinnego domu, że Ukraińców traktowało się jako tych gorszych Rosjan, wieśniaków, chłopów, niepiśmiennych, nieczytających sług w gospodarstwie?

Początek dwudziestego wieku. Dziadek Iwanicki jest prawosławnym popem. Jego córka Lidia zostaje wydana za urzędnika kolejowego, całkiem prawdopodobnie, że pochodzenia żydowskiego, Kazimierza Szulca, a może Schulza. Równie prawdopodobne jest i to, że małżeństwo nie było po myśli obu stronom. Różnice społeczne, klasowe, stanowe, być może religijne (o Szulcu mało wiadomo). W każdym razie nowy dom byłej panny Iwanickiej był bogaty. Do czasu drugiej wojny światowej. W tej pierwszej giną ci z rodziny, którzy walczyli po stronie „białych”, bądź po prostu zmiotła ich bolszewicka nienawiść. W tym, mniej więcej, czasie z Archangielska, chyba przez Petersburg i Lwów (ukończywszy liceum ukraińskie) dociera do Polski aplikant radcowski Lengauer (Lengau pod Salzburgiem, niemiecka końcówka -er oznaczająca mieszkańca miejscowości – gdzieś stamtąd pochodził przodek żydowski handlujący zbożem właśnie na Ukrainie; być może przez ten Salzburg w płytotekach domowych obu żyjących potomków Lengauerów znajduje się najwięcej Mozarta). Jeden z jego braci buduje most we Lwowie. Siostra wyrusza do Afryki leczyć dzieci, później umiera w domu opieki w Belgii. Wnuk Jurek pamięta sweterek i sztruksy ogrodniczki, które przybyły w paczce od cioci Luby. Lata później otrzymuje od stryja pamiątkę po Lubie: drewnianą łódź z mosiężnymi postaciami murzyńskich rybaków i czarną drewnianą figurkę stylizowaną na egipską rzeźbę.

Szulc ucieka z dwójką córek, Lidią i Żenią do Polski. Jego żona umiera wcześnie. Także traci syna. Macocha znęca się nad Lidią. Siostra osiedla się po latach chyba w Gdańsku. Obie Szulcówny nie utrzymują kontaktów. Obrażanie się na synów, męża, siostrę, koleżanki, znajomych, sąsiadów staje się prawie od zawsze cechą dominującą Lidii. W Grajewie pracuje w urzędzie celnym na granicy z Rosją. Zostaje pod przymusem wydana za mąż za najbogatszego kupca grajewskiego. Ma na to wpływ jej staropanieństwo i pewne problemy zdrowotne, mimo że kobietą jest piękną, o urodzie filmowej. Małżonek dużo od niej starszy, prawdopodobnie mało atrakcyjny erotycznie i niespecjalnie zainteresowany seksualnością, więc ucieka od niego. Sprawy te będą miały potem ogromne znaczenie, ale już nie dla niej. Emocje, traumy, wrażliwości, tak jak złośliwe geny, będą się przenosiły z pokolenia na pokolenie, dając zarabiać psychoterapeutom i przynosząc chlubę teoriom freudowskim. Liduś z radcą prawnym Jerzym przemierza Polskę wzdłuż i wszerz. Warszawa, Jelenia Góra, Bolesławiec, Piotrków Trybunalski (kolejność przypadkowa). Być może to nie wszystko. W kolejnych miejscach pobytu rodzi troje dzieci. Umiera maleńka Lena. W szafie, stanowiącej wnękę w przedpokoju (charakterystyczna rzecz dla mieszkań w budynkach, jeszcze ceglanych, wznoszonych w Polsce w latach sześćdziesiątych), Jurek znajduje szmacianą lalkę. To zabawka jego ciotki. Nie widział jej nigdy na zdjęciu, podobnie jak ciotecznej babki Luby.

Już w dwudziestym pierwszym wieku Jurek ze swoim stryjem odwiedzili Dolny Śląsk. Szeregowe budownictwo nad rzeką w Bolesławcu: stamtąd prowadziła ścieżka do zadrzewionego brzegu, gdzie bawili się chłopcy. Przejechali drogą do szkoły podstawowej. Pewnie także codzienną poranną dróżkę Włodka po świeże bułki, bo matka musiała mieć przygotowane śniadanie, podobnie jak i obiad. W Jeleniej Górze widzieli miejsce po księgarni, a może stali w tym samym miejscu, co młodzi bracia, gdy wpatrywali się w witrynę, na której leżały trzy tomy „Winnetou”2.

Książki często, niezwykle często, były przez matkę ofiarowywane dzieciom jako prezenty. Równie często potem odbierane z towarzyszącym ruganiem za wymyślone lub prawdziwe drobne przewinienia, obrażaniem, irytacją, późniejszym milczeniem. Obrzędem było korzenie się, przepraszanie, przebłaganie. Można sobie wyobrazić, że kobieta o wyniosłym sposobie bycia, z wysoko podniesioną głową, szlachetnie zarysowanym nosem i takim samym podbródkiem w końcu zmieniała wyraz twarzy na łagodniejszy i stawała się znowu wyrozumiałą matką. Gros z tych książek znalazło się potem w jej małym mieszkaniu przy średniowiecznym kętrzyńskim murze. Szafa była zamknięta na klucz. Obok „Winnetou”, leżały „Old Surehand”3, „Skarb w Srebrnym Jeziorze”4, „Wirgińczyk”5, „Pięcioksiąg Sokolego Oka” (chyba tylko dwie części po polsku, reszta po rosyjsku), „Dzieci kapitana Granta”, „Dwa lata wakacji”, „2000 mil podwodnej żeglugi” i mnóstwo kryminałów z „jamnikiem” i „srebrnym kluczykiem”. Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych, a może w końcówce poprzedniego dziesięciolecia duży zbiór dziecięco-młodzieżowych lektur powędrował za starszym synem. „Wyspa skarbów”, „Porwany za młodu”, „Katriona”, „Złoto z Porto Bello”, kilka pozycji Londona, Curwooda i Twaina, „W niewoli u Matabelów”, „Spadkobierca z Kalkuty”6. Inne książki chyba znalazły się w Warszawie u młodszego syna na pamiątkę dzieciństwa. Na tytułowych stronach można znaleźć dedykacje. Synom od matki i od matki synom. Wszyscy są tam „kochani”. Przy okazji urodzin, imienin, Gwiazdki.

Babcia Lidia otwierała z namaszczeniem szafę. Klucz od niej trzymała gdzieś na szafce nocnej. Wydzielała jedną książkę. Sama kładła się na prawym boku lub na wpół siedząco czytała. Wnuk leżał przy ścianie, druga lampka nocna była tuż nad jego głową. Taki wieczorów było bardzo dużo. Matka kończyła wieczorowe liceum, pracowała. Jurek szedł do babci przed wyjściem matki. Tego jednak nie pamiętał. W pamięć wryło mu się wędrowanie w niedzielę po południu kilkaset metrów do mieszkania babki na tej samej ulicy, ponieważ szedł z tornistrem, często z workiem na strój do wychowania fizycznego. Nikt z jego kolegów tego nie robił. Dzisiaj to bardzo częsty widok.

Jak bardzo miesza się okres przedszkolny i ten z podstawówki! Oprócz tego, że babcia zaczytywała się młodzieżowymi lekturami, zachowywała się też dziecinnie w wielu innych sprawach. Jej umiłowanie książek przynosiło poniekąd zyski, bo dzięki temu wnuk poznawał wszelkie możliwe tytuły, poczynając od „Bolka i Lolka” po „Pana Samochodzika”. Jednak jeżdżenie „michałkami” („czerwoniakami”) po całej trasie od początku do końca, mimo że nie wspomina tego źle, chyba nie było specjalnie wychowawcze. Czasami te wycieczki miały swój cel. Babcia zaopatrywała się w „narzędzia” i wysiadali na ostatni przystanku, idąc w kierunku zamiejskich łąk. Tam zbierała krowie placki, robiąc z nich później w domu nawóz do kwiatów. Cuchnęło w mieszkaniu straszliwie przez jakiś czas. Nikomu w zasadzie to nie przeszkadzało, bo nikt babci nie odwiedzał. Poza jedną osobą... Cuchnęło także strasznie w kuchni. Pod oknem był blat ukrywający spiżarkę, w której stały między innymi znakomite konfitury. Ogromne słoje z twardego, grubego szkła. Jakby niepolskie... W środku równie twarda konfitura i tak samo niedościgle smaczna. Ale okropny zapach to oczywiście nie konfitury. Te pachniały. Rzecz w pelargoniach, które stały po lewej na szerokim blacie. Wnuk tam jadał i bardzo często przesiadywał oparty łokciami, czy całym tułowiem, wpatrując się okno. Kwiaty były w doniczkach, może w skrzynkach. Śmierdziały używanymi skarpetami, przepoconymi butami. Do tej pory ich widok przyprawia go o mdłości. Inaczej z babcinym balkonem: różnokolorowe bratki, szczególnie brązowe, aksamitne, niebieskie, żółte wzbudzają w nim uśmiech, powodują rozrzewnienie. Podobne wyprawy urządzali na cmentarz. Chciałoby się napisać, że na groby jej męża i starszego syna, ale to nie do końca tak było. Wnuk pamięta jedynie grzebanie w stercie zeschłych kwiatów, liści, gałązek, ziemi i popękanych glinianych zniczy. Babcia wyciągała stamtąd wosk, parafinę i topiła na kuchence, robiąc swoje własne znicze. Dziecięce umiłowanie tworzenia? Może potrzeba tamtych czasów? Najpierw w kuchni na poniemieckiej szafce, potem w kuchni na peerelowskim stole leżało pudełko z landrynkami wydzielanymi podobnie jak książki. Tak samo jak zbierane książki, kompletowane były opakowania, pudełeczka, kartoniki po polskich i zagranicznych słodyczach. Książki były pełne zakładek po tabliczkach czekolady. Między książkami i w kuchennych szafkach stały dumnie Nestle, Suchardy, Wedle. W późniejszym okresie, w miarę chyba częstszych pobytów młodszego syna za granicą, pudełka zaczynały się pojawiać na szafach i biblioteczce w pokoju. Kolor, szczególnie zagraniczny, nęcił ją, kusił, przyprawiał wręcz o kleptomanię. Być może dlatego, że z powodu swoich bardziej lub mniej wyimaginowanych chorób, musiała zanosić lekarzowi za prywatne leczenie bakszysze pochodzące zza zachodniej granicy. Czasami przybierało to zachowanie groźną formę. Z paczki otrzymanej od stryja z Niemiec Zachodnich jako wyprawka szkolna wnuk Lidii został pozbawiony większości czarno-żółtych jak pszczoły ołówków Staedtlera. Czy ocalały gumki i temperówki? Na pewno szkolne zeszyty. A babcia ich nie używała. Po jej śmierci znaleziono ich mnóstwo poupychanych w szafach i szafkach. To zrozumiałe, że leżały spokojnie i przez nikogo nienagabywane. Do toaletki babci nie można się było nawet zbliżyć. Telewizor obsługiwała tylko ona. Kontakt (przekręcany) od światła w łazience umiała uruchamiać tylko ona, przy okazji obsztorcowując wnuka. Skądinąd zawsze szybko przybywała do łazienki na jego wołanie, żeby pomóc, a może wykonać za niego wszystkie czynności higieniczne. Właśnie, była to pomoc, nauka, czy pokaz, że ona wie i umie najlepiej? Potrafiła być niezwykle cwana w gromadzeniu rzeczy, na których jej zależało. Kompletnie niepotrzebnie jej słownik niemiecko-polsko i polsko-niemiecki w kieszonkowym wydaniu będący własnością jej syna zdobyła, omotując wnuka tak, że przyniósł go z domu i oddał babci. Książeczka w czerwonej, laminowanej okładce leżała potem kilka lat przy jej łóżku. Potrzeba zajmowania się wnukiem była coraz rzadsza. Wnuk wolał przebywać w towarzystwie rówieśników. Czasami do niej zachodził. Najpierw po pieniądze na książki, lody. Pamiętał jak wysyłała go do pobliskiej budki, napominając, żeby kupił dla siebie i dla niej. Z powrotem biegł. Budka stała niedaleko kiosku RUCH-u. Tam kupowała zawsze „Gazetę Olsztyńską” i „Przekrój”. Wizyty się skończyły. Została jej tylko synowa, w końcu zmieniane jak rękawiczki opiekunki, które „kradły” i „oszukiwały”. W szpitalu umarła, jak powiedzieli, „na własne życzenie”. Być może przy łóżku szpitalnym stałby wnuk, ale lata wcześniej, gdzieś w początkach lat osiemdziesiątych, w Instytucie Matki i Dziecka w Warszawie psycholog zakazała kontaktów z babcią. Podobnie omawia tamte czasy psycholog w 2017 roku. Czy tak samo, jak do wnuka, psycholog mówiłaby do Jerzego, młodszego Jerzego, Włodka?

Z któregoś polskich miast na polecenie Lidi Jerzy wyjechał w poszukiwaniu pracy. Oprócz niej miał znaleźć mieszkanie, przewieźć rzeczy i przygotować wszystko na powitanie małżonki z dziećmi. Czy było coś przed akwarium? Nie wiadomo. Prawie naprzeciwko kościoła św. Jerzego i parafii ewangelicko-augsburskiej. Bardzo blisko dawnej synagogi wciśniętej w szereg kamieniczek. Zatem między świątyniami a zamkiem krzyżackim mieszkały w Kętrzynie grube ryby. Dostojnie pływały po akwarium. Dwa pokoje. Ten z balkonem był wyłącznie Lidii. Zawsze zamknięte drzwi. Łazienka z ubikacją razem przy tymże pokoju, w którym stał, rzecz jasna, telewizor. Potem kuchnia. Podobnie jak przedpokój, wydawała się obszerna. To w łazience Jerzy golił się rano i wyśpiewywał: „Tirli, tirli”, a Liduś grzmiała z pokoju: „Jerzy, uspokój się, bo nie wytrzymam!”. To częste ruganie męża zostało kiedyś specyficznie zapamiętane przez wnuczka. Babcia gotując wodę na herbatę (już w kolejnym mieszkaniu, po śmierci Jerzego), rzuciła taką uwagę, prowadząc wnuka do kuchni: „Popatrz, Jureczku, dziadek, gdy tylko woda zaczynała się gotować, od razu wyłączał gaz pod czajnikiem. Tak się nie robi. Trzeba poczekać, żeby woda się dłużej gotowała”. W większym pokoju mieszkali Jerzy, Jurek, Jureczek i Stefa. Ile tam musiało być łóżek? Jerzy i Jurek szli do pracy. W mniemaniu Lidii nie musieli się wysypiać. Odpoczywać musiała tylko ona. Codzienne furie musiały kosztować ją dużo siły i nerwów. Jak choćby ta, kiedy przycisnęła stołem ciężarną synową. Wsiowa Ukrainka, więc jej się należało.

Ale Lidia miewała także dobre serce, łaskawe. Lubiła dawać prezenty. Pewnie dlatego, że oczekiwała wdzięczności, podziękowań, formy hołubienia i pomnikowania. Jedno z najwcześniejszych wspomnień wnuka to obraz Bożego Narodzenia, gdy każdy znajdował pod talerzem monetę. Wzruszająca była scena z prześlicznymi wschodnimi figurkami metaforyzującymi Świętego Mikołaja, Gwiazdora, Dziadka Piaskowego... Gdzie one się podziały? Niewątpliwie oglądał je batiuszka, pop, który dość często, jak na życie towarzyskie Lidii, odwiedzał ją po śmierci Jerzego. O ile babcia miała swoje tylko i wyłącznie dla niej przeznaczone miejsce na szczycie stołu, to ustępowała je jedynie temu gościowi. Miał rumianą, przyjazną twarz, wziętą wprost z kolorowych ilustracji do rosyjskich baśni. Mówił pięknym językiem polskim z jeszcze bardziej urodziwym, śpiewnym akcentem rosyjskim, wplatając oczywiście rusycyzmy, których w miarę upływu lat bywało coraz mniej niestety. Na stole między nim a babcią pojawiały się podczas tych odwiedzin odświętne konfitury na drobnych, różowych deserowych talerzykach. Nieodłączna była butelka wina, może nawet dwie. Rozmawiali między sobą po rosyjsku. Jedynie, gdy zwracali się do wnuczka Lidii, siedzącego na wersalce w odległości mniej więcej dwóch metrów, przechodzili na polski. Siedzieć na tej wersalce to było nie byle co. Jedna jej strona była obłożona poduszkami w misterny sposób. Jakby sztuka dekoracji wnętrz, sztuka układania bukietów zen. Ich nienaruszalność była święta, tak jak większość tego, co znajdowało się w mieszkaniu. Świętość i rytuał określały mir domowy. Bzdurne przeplatały się z normalnymi, higienicznymi, właściwymi. Babcia wysyłała wnuka do kuchni na śniadanie. Sama wkładała coś w rodzaju domowego płaszcza, otwierała szeroko balkon i trzepała, wietrzyła pościel, ścieląc łóżko. Codziennie.

Tak jak bez wątpliwości mąż i synowie nie czuli się swobodnie przy Lidii, tak wnuczkom czasami dawała poczucie bezpieczeństwa. Cerkiew przytłaczała kolorem ikon i zapachem kadzideł. Jakby nigdy, oprócz kaznodziei, nie było tam ludzi. Obok stała ona. Nie klęczała. To przez nogę. Obrzmiałą, opuchniętą, codziennie smarowaną przeróżnymi maściami przed bądź po gimnastyce ramion i dłoni. Po wielu latach doczekała się, czy też zgodziła na operację w Warszawie. Odwiedziny były konieczne w ramach obrzędu hołubienia. Stała zatem. Trzymała może za rękę? Ściskała? Obejmowała? Opierała się ze względu na dokuczający ból i ciężar nogi? Jej dumna, wyprostowana pewność siebie nie przytłaczała, ale dawała poczucie schronienia, którego nie było nigdzie więcej. Czy ona czuła się wówczas jak w dziadkowym domu? Jakieś niewidoczne łzy płynęły? Dreszcz snuł się pod czarnym płaszczem, szarą sukienką?

Jeśli miał być preferans, to był. Podobnie jak wino, likiery, konfitury, perfumy, ciężka srebrna biżuteria, puder i gliceryna do rąk z odpowiednich szkatułek, buteleczek, które miały swoje niezachwiane miejsca pod lustrem oznaczonym z tyłu faszystowską glapą. Przy kartach każdy miał swoje miejsce i nie wzbudzało to żadnego sprzeciwu. To dziwne, jak każda śmierć, zmiana w życiu babci Lidii przynosiły nowe zwyczaje, przenoszone na pozostałych lub nowych ludzi w jej otoczeniu.

Remont nie zmienił tego mieszkania przy murze krzyżackim. Zabrał bratki z balkonu. Sznurki na pranie zawisły na balkonie w kompletnym chaosie. Pelargonie odeszły w niechlubną przeszłość. Z kuchni zniknęła także ogromna donica z rzeżuchą przydającą mieszkaniu, podobnie jak perfumy i gliceryna, niezapomnianej woni. Książki rozeszły się po świecie. Podobnie skrzętnie poukładane w szafie i bieliźniarce ubrania. Drzwiczki mebli teraz pootwierane. Wszędzie wiszą inne ubrania, jeszcze kilka lat temu wożone przez Marysię na wieś do Mili przy towarzyszącym każdego razu sprzeciwie Stefy i Andrzeja. Zbierane po ludziach, otrzymywane z przeróżnych rodzajów samorządowych i kościelnych pomocy. Marysi wydawało się, że mogą nadejść bandy, może wybuchnąć wojna, nastanie głód i chłód. Po kątach do niedawna stały opakowania cukru, ryżu, kasz, oleju, mleka. Podobnie, jak kiedyś, szafki, półki i książki ozdabiały marki zachodnioniemieckich słodyczy, żeby dziecko mogło mieć w samotnych chwilach nastrój kolorowy. Własny, prywatny ikonostas dzieciństwa.

Jerzy Lengauer
  1. Wydawnictwo Literackie, 2014.

  2. Nasza Księgarnia, 1956.

  3. Nasza Księgarnia, 1968.

  4. Nasza Księgarnia, 1970.

  5. Iskry, 1964.

  6. Czytelnik, 1970.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.