Podróże małe i duże > Nepal – przewodnik

Część II (South Annapurna Base Camp trekking czyli wyprawa do Sanktuarium Annapurny)

06.10.2009

Trasa naszego trekkinguCałą noc solidnie padało. Rano deszcz jeszcze bardziej się nasilił. Jesteśmy już kilka godzin na nogach, opóźniamy jednak wymarsz, czekając aż pogoda trochę się nad nami ulituje. Zajadamy się chlebem Gurungów1 (100 rupii, tzn. 4 PLN) i z balkonu naszego Hotelu Sherpa przyglądamy się jak Ghandruk coraz szczelniej otula pierzyna chmur.

Profil pierwszej części naszego trekkinguGhandruk to jedna z największych w okolicy wiosek, ważny węzeł komunikacyjny, a co za tym idzie, bardzo popularne wśród turystów, pasterzy i tragarzy miejsce odpoczynku. Można stąd wyruszyć w jedną z czterech stron: na północ do Chhomrong i Bazy Annapurny, na południe, odwracając naszą wczorajszą trasę, do Birethanti i Pokhary, na zachód do Tadapani i Ghorepani, na wschód do Landruk. W literaturze trudno doszukać się jakichkolwiek informacji określających wielkość powierzchni lub liczbę mieszkańców Ghandruk. Pewnym jest tylko to, że należy on do największych w rejonie Annapurny osad Gurungów – twardych, ale i bardzo przyjaznych nepalskich górali. Gurungowie, zamieszkujący przede wszystkim środkowy i centralny Nepal, są w olbrzymiej większości wyznawcami buddyzmu. Mimo, że na co dzień zajmują się przede wszystkim hodowlą zwierząt, pasterstwem oraz rolnictwem – uprawą ryżu, prosa, ziemniaków i warzyw – na świecie kojarzeni są głównie jako niezwykle bitni żołnierze. Formowane w dużej mierze właśnie z Gurungów, podlegające Koronie Brytyjskiej oddziały Gurków, znane są chyba każdemu, kto chociaż odrobinę interesuje się historią wojen i współczesną wojskowością. Słynące ze swego poświęcenia, doskonale wyszkolone jednostki do dziś służą na frontach całego świata. To z kolei ma bezpośredni wpływ na życie takich właśnie wiosek jak Ghandruk – pokaźne żołnierskie emerytury i żołd pozwalają wielu tutejszym rodzinom dostatnio żyć, a także wyraźnie rozpędzają miejscową gospodarkę.

W drodze do GhandrukSąsiadująca z Ghandruk wies Landruk

Do Ghandruk przyczłapaliśmy wczoraj popołudniu z Nayapul. Ten rozpoczynający nasz trekking do Południowej Bazy Annapurny (Annapurna Base Camp, A.B.C.)2 odcinek nie był w żadnym fragmencie wymagający technicznie, co nie znaczy, że jego pokonanie nie przysporzyło nam jakichkolwiek trudności. Szlak nie osiągnął jeszcze dużej wysokości, ciągle więc mocno dawał się nam we znaki upał. Pewnie tego pożałujemy, ale całkowicie przepoceni, zamarzyliśmy przez chwilę o kilkustopniowym ochłodzeniu. Podczas marszu nieprzywykłe jeszcze do noszenia całego ekwipunku plecy troszeczkę się skarżyły. Podobnie zresztą jak nogi, które na ciągnących się pośród wąskich tarasów pól ryżowych stromych schodach, musiały wziąć na siebie cały wysiłek. Minęliśmy po drodze Birethanti – sporą osadę, ostatnią, do której w tym rejonie można dostać się inaczej niż piechotą, oraz kilka maleńkich wiosek – Chimrong, Syauli Bazar, Kimche. Pokonanie całego odcinka, którego początek i koniec dzieliło prawie tysiąc metrów wysokości, zajęło nam około 6 godzin.

Pola ryżoweBasia i pola ryżowe

Na szlaku nie spotkaliśmy zbyt wielu osób. Kilku turystów, paru miejscowych rolników, nielicznych tragarzy, gromadkę dzieciaków próbujących wyciągnąć od nas some sweets oraz dwóch kilkunastoletnich pasterzy, chętnych po bardzo promocyjnej cenie odsprzedać nam the best nepalish hashish. Ludzi na tyle mało, by móc w spokoju napawać się pięknem tutejszej przyrody i wystarczająco dużo, by w razie wątpliwości zapytać kogoś o drogę. Ważnym odkryciem był również fakt, że baza noclegowa jest naprawdę gęsta i co kilka kilometrów znajdują się przygotowane pod nocleg dla turystów skromne, ale całkiem przytulne obiekty. Ucieszyliśmy się bardzo, bo być może nawet przy zapowiadanym załamaniu pogody, będziemy mogli małymi kroczkami zbliżać się do zamierzonego celu.

Okolice GhandrukOkolice Ghandruk

Wybiła jedenasta. Niebo nad Ghandruk rozjaśniło się a deszcz wyraźnie zelżał. W lekkiej mżawce wyruszamy na drugi odcinek trekkingu. Naszym dzisiejszym celem jest Chhomrong. Według literatury, na pokonanie tego kilkunastokilometrowego odcinka trzeba zaplanować około pięciu godzin. Uwzględniając więc późną porę startu, a nawet ewentualne dłuższe przerwy podczas marszu, i tak powinniśmy spokojnie zdążyć przed zmrokiem.

Wędrówka od początku nie należy do najprzyjemniejszych. Na zmianę mży albo pada, w dodatku jest duszno i parno. Mocno eksploatowany na stromych stopniach, obciążony sporym bagażem organizm z trudem radzi sobie z odprowadzaniem ciepła. Zadania nie ułatwia mu szczelne opakowanie z przeciwdeszczowej odzieży. Przy tak intensywnym wysiłku w gorącym i wilgotnym klimacie nawet najlepsze membrany nie są w stanie w stu procentach wywiązać się ze swojej roli. Po kilkudziesięciu minutach nasze kurtki są przesiąknięte wodą z obu stron. Od zewnątrz nieustannie moczy je deszcz, od środka wylewający się z nas litrami pot. Najłatwiej byłoby się po prostu rozebrać, tyle, że ten i tak raczej mało racjonalny pomysł, zupełnie niemożliwym czyni jeden mały szczegół. Deszczowa pogoda wyjątkowo sprzyja aktywności pewnych małych żyjątek – na zalesionych fragmentach szlaku pojawiają się pijawki. Te niewielkie, rozsmakowane w krwi „robale” wykorzystują każdy moment, by niezauważenie wpełznąć pod ubranie i wgryźć się w nawet najmniejszy, nieroztropnie niezabezpieczony fragment ciała. Szybko czepia się nas kilka sztuk i radzimy sobie z tym faktem raczej średnio. Oczywiście znamy sposoby postępowania w takich sytuacjach3, ale, wierzcie bądź nie, nie da się stojąc w strugach deszczu, patrząc jak coś ssie twoją krew, spokojnie rozpakowywać plecaka. Ostatecznie, w lekkiej panice, nerwowym odruchem zrywamy z siebie wszystkich darmozjadów. Niestety, z każdej pozostawionej przez przyssawki ranki puszcza się spora strużka krwi. Rozglądamy się za względnie suchym miejscem i kawałkami plastra staramy się załatać ufajdane na czerwono łydki.

Przekraczamy maleńką wieś Khumrong i rozpoczynamy długie kilkukilometrowe zejście do leżącego na dnie doliny Kimrong. W gęstym rododendronowym lesie pijawki przypuszczają zmasowany atak. Są wszędzie. Po kilka na każdym kamieniu. By uniknąć kolejnych z nimi spotkań puszczamy się przed siebie w sprinterskim tempie. Nie mija nawet pół godziny, kiedy przez prowizoryczny most rozpięty nad oszalałą w tym deszczowym dniu rzeką Kyumnu Khola, wkraczamy do Kimrong. Jeszcze chyba nigdy nie pokonaliśmy podobnego odcinka tak szybko. Jesteśmy delikatnie przemoczeni i zziębnięci. Zresztą nie tylko my. W jadalni prymitywnego guesthouse’u, w oczekiwaniu na poprawę pogody razem z nami tłoczy się międzynarodowe towarzystwo: Niemcy, Francuzi, Hindusi, Izraelczycy i kilku nepalskich tragarzy. Wszyscy popijają imbirową herbatę i prezentują sobie nawzajem ślady po pijawkach.

Na poprawę pogody bezowocnie czekamy ponad sześć kwadransów. Cały zapas czasu, który zyskaliśmy dzięki szaleńczemu tempu w pierwszej części dnia, właśnie się wyczerpał. Popołudnie coraz bardziej dojrzewa, do zmroku pozostało już tylko dwie i pół godziny. Trzeba podjąć decyzję: ruszamy do Chhomrong, czy nocujemy w Kimrong? Mimo, że kuszą nas zaścielone białą pościelą łóżka tutejszych hoteli, decydujemy się jednak zignorować pogodę i wrócić na szlak. Jak się okazało, wybór był właściwy, bo po kilkunastu minutach deszcz wyraźnie słabnie. Wykorzystujemy ten moment w stu procentach. Podkręcamy tempo, pokonujemy kilkusetmetrowe wzniesienie i szczęśliwie docieramy do Chhomrong.

07.10.2009

O położonych w górach nepalskich wioskach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są przesadnie estetyczne. Gdyby nie otaczające je monumentalne szczyty i bujna przyroda, trudno byłoby przypisać im jakiś specjalny urok. Człowiekowi, który nigdy nie widział ich na własne oczy niezwykle trudno je sobie właściwie wyobrazić. By stało się to możliwe trzeba całkowicie porzucić obraz wszystkich widywanych dotychczas w swoich rodzinnych stronach ludzkich osiedli i odstąpić na chwilę od zachodniego myślenia o zasadach przestrzennego planowania. W tutejszych wioskach nie ma ulic, skrzyżowań, chodników ani nawet głównego placu. Są tylko zbudowane z tysięcy skalnych schodów, przylepione do stromych zboczy wąskie ścieżki, kluczące wokół niskiej, bardzo surowej architektury wykorzystującej na ochronę przed kaprysami pogody każdy dostępny materiał: cegłę, kamienie i głazy, drewno, słomę oraz sporą ilość falistej blachy. Jednym z takich właśnie miejsc jest położony na wysokości 2150 m n.p.m. Chhomrong.

Chhomrong to, obok Ghandruk, druga najważniejsza w okolicy wieś Gurungów, a zarazem ostatni punkt na szlaku do Bazy Annapurny, w którym na strudzonych turystów oczekuje coś więcej niż tylko dach nad głową i ciepły prowiant. W tej zamieszkałej przez kilka tysięcy osób osadzie, opadającej z samego szczytu wzgórza aż do płynącej kilkaset metrów niżej rzeki, oprócz pokaźnej, zdolnej pomieścić kilkaset osób noclegowej bazy, znajduje się sporo restauracji, pseudopizzeria, szkoła podstawowa, boiska do piłki nożnej i siatkówki oraz kilka całkiem nieźle jak na tutejsze warunki zaopatrzonych sklepików oferujących nie tylko wodę, napoje, słodycze, lecz także sporo pamiątek, dywany, mapy, trochę garderoby i część trekkingowego ekwipunku. Przy odrobinie szczęścia można tu dostać nawet wymienne kartusze do kuchenek gazowych. Nie wolno jednak zapominać, że cały asortyment dociera do Chhomrong na plecach tragarzy, a do najbliższego miasta są dwa dni drogi. Co za tym idzie – ceny większości produktów, rosnące w Nepalu wprost proporcjonalnie do wysokości i odległości od „cywilizacji”, są wyraźnie wyższe niż na nizinach. Przykład? O ile w centrum Kathmandu lub Pokhary butelka coca-coli kosztowała przeważnie 20 rupii (0,8 PLN), o tyle tutaj płacimy już za nią ponad 4 razy tyle (90 rupii, tzn. 3,5 PLN), a jak się wkrótce przekonamy, w Bazie Annapurny osiąga ona astronomiczną cenę prawie 200 rupii (8 PLN). Oczywiście nie wszystkie wydatki na trekkingu rosną tak znacznie. Dotyczy to przede wszystkim towarów zagranicznych, które absolutnie nie są niezbędne do przeżycia i normalnego funkcjonowania. Dla odróżnienia, ceny posiłków w hotelikach wzrastają tylko od kilkunastu do kilkudziesięciu procent, a opłata za nocleg w całym rejonie Annapurny, niezależnie od wysokości, jest tak samo niska i wynosi zaledwie od stu do dwustu rupii (4-8 PLN) za dwuosobowy pokój. Tak, tak, to nie pomyłka. Na wysokościach powyżej 3000 m n.p.m. ceny słodkich napoi przekraczają nieraz cenę noclegów. Dziwne? Może dla nas, ale na pewno nie dla zaopatrujących okolicę tragarzy, którzy ciężkie, szklane butelki i niepraktyczne sprzęty niosą na swoich plecach nieraz dobrych kilka dni.

Do Chhomrong dotarliśmy wczorajszym późnym popołudniem solidnie zmoczeni. Nie byliśmy zbyt wybredni i, podobnie jak w Ghandruk, zatrzymaliśmy się w pierwszym miejscu, które było w stanie zaoferować nam wolny pokoik. Nasz hotel wygląda niemal identycznie jak większość tutejszej bazy noclegowej. Tworzą go trzy niewielkie budynki: pierwszy w całości przeznaczony jest dla turystów (pokoje, ubikacja, łazienka), drugi to skromny dom właścicieli, w trzecim zlokalizowana jest świetlica – miejsce spotkań, odpoczynku i oczywiście spożywania posiłków. Nazwa hotelu – Point View Lodge – sugerująca, że powinna rozciągać się stąd niezwykła panorama albo przynajmniej ciekawy dla oka widok, przy aktualnej pogodzie wydaje się nam jakimś wyjątkowo ponurym żartem.

Chhomrong Point View LodgeUziemieni w Chhomrong

Kiedy wczoraj kładliśmy się spać, mocno ściskaliśmy kciuki licząc na lepsze pod względem warunków atmosferycznych jutro. Jutro przyszło szybko i przyniosło jedną podstawową zmianę. O ile poprzedniego dnia mżyło, padało bądź lało naprzemiennie, o tyle teraz leje cały czas. Już w nocy niebo otwarło się na dobre. Od tego momentu potoki wody uderzają z olbrzymią siłą w całą okolicę, wpędzając stłoczonych w hotelach turystów w lekkie przygnębienie. Nie tak miało to wyglądać. Takie ulewy to rzecz normalna dla pory monsunowej, w październiku to jednak anomalia. Nikt nie zna stosownych zaklęć, które mogły udobruchać tutejsze pogodowe bóstwa. Ani nasz kręcący z niedowierzaniem głową i bezradnie wzruszający ramionami gospodarz, ani grupka ze zniecierpliwieniem gapiących się w niebo tragarzy, ani zawiedzeni turyści: rodzina Francuzów, czwórka suszących na sobie całkowicie przemoczoną odzież Hiszpanów i trzęsąca się z zimna Niemka. Być może znają takowe Chińczycy, których liczna grupa, ku rozpaczy wszystkich, zatrzymała się w naszym hoteliku. Niestety, aktualnie są bardzo zajęci – całkowicie oddają się swoim wartym kilkadziesiąt tysięcy złotych fotograficznym zabawkom, najnowszym rodzajom komórek, przede wszystkim zaś spontanicznie zorganizowanemu karaoke, które stopniowo wykańcza odporność kolejnych członków naszej małej społeczności.

Mgły wokół ChhomrongMasyw Annapurny w chmurach

Ruch na szlaku niemal zupełnie ustał. Od wczoraj widzieliśmy może kilkanaście osób, wszyscy zgodnie obierali drogę w dół. Część z nich do górskich wędrówek do tego stopnia zniechęciła pogoda, że postanowili możliwie jak najszybciej dostać się do ciepłej i słonecznej Pokhary. Pozostali to turyści, którzy w agencjach za wcale niemałe pieniądze wykupili krótkie trekkingi z przewodnikiem i teraz każdy dzień zwłoki nie tylko zaburza program ich wycieczek, ale i wiąże się niestety z dodatkową opłatą. Jeśli chodzi o nas – czekamy. Czas na szczęście nigdzie nas nie goni. Zdając sobie doskonale sprawę z tego, co mogą czasami zaserwować człowiekowi góry, wygospodarowaliśmy na trekking o kilka dni więcej niż sugerowała literatura. Dzięki temu w tej chwili ze spokojem obserwujemy, jak za oknem wszystkie ścieżki zamieniają się w całkiem pokaźne wodospady. Nie ma rady. Dzisiaj będziemy musieli tu zostać.

Grzejemy się w świetlicy w oczekiwaniu na obiad. Nie jesteśmy w Nepalu pierwszy dzień, więc ciągnący się już trzy kwadranse okres przygotowywania posiłku nie robi na nas większego wrażenia. To w tym kraju norma, zwłaszcza w górach. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że nie wynika to z lenistwa bądź opieszałości tutejszych kucharzy, lecz z faktu, że każda z kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu znajdujących się w menu potraw, przygotowywana jest dla wygłodniałego turysty od samego początku do końca. Prześledźmy więc cały rytuał: faza pierwsza – złożenie zamówienia, faza druga – gospodarz lub któreś z jego dzieci rusza do ogródka, zbiera ziemniaki, zrywa bukiet warzyw i kilka liści świeżych przypraw, faza trzecia – składniki trzeba umyć i obrać, faza czwarta – właściwe gotowanie. Wszystko razem trwa kawał czasu, w zamian jednak, nawet w najbardziej podejrzanie wyglądających jadłodajniach otrzymujemy świeże, smaczne i aromatyczne dania. Codziennie staramy się poznawać kolejne potrawy, ale powoli podstawą naszej diety staje się Dal Bath4 (220 rupii, tzn. 9 PLN). To oparte na ryżu i soczewicy narodowe danie Nepalczyków zapewnia nam energię na cały dzień.

Obiad już za nami. Pogoda w dalszym ciągu nie ulega najmniejszej zmianie. Do wieczora jeszcze sporo czasu – trzeba go jakoś skutecznie zabić. Uznajemy, że to świetna okazja, by posmakować miejscowych alkoholi. Niestety, rakshi – wyrabiana zwykle z ryżu, dwudziestokilkuprocentowa, miejscowa wódka – już się skończyła. Najwyraźniej inni turyści w walce z pogodą stosują podobne do naszych metody. Trudno. Za 270 rupii (około 11 PLN) kupujemy butelkę indyjskiej whisky. Jak się okazuje ten niezbyt szlachetny trunek ma nieznośny zapach tanich perfum. Smakuje zresztą niedużo lepiej. Przynajmniej jednak solidnie rozgrzewa i skutecznie znieczula nas na wszelkie niedogodności, wszechobecną wilgoć oraz bezustannie głośnych Chińczyków. Opróżniamy butelkę w kilkadziesiąt minut. Co teraz? Na kolejną whisky nie mamy ochoty – życie nam miłe. W ofercie pozostają piwa. Te akurat są znakomite, o czym niejednokrotnie mieliśmy okazję przekonać się w Kathmandu i Pokharze. Problem tylko w tym, że w Nepalu to całkiem drogi rarytas, nawet jak na naszą, wyraźnie bogatszą niż nepalska, kieszeń. O ile w dolinach za 650 mililitrów Nepal Ice, Everest Beer czy też Gorkha Beer płaciliśmy od 140 do 200 rupii (5,5-8 PLN), tutaj ich cena wynosi 250 rupii (10 PLN), a wiadomo, że w przypadku piwa nigdy na jednej butelce się nie kończy. No cóż, pieniądze będziemy liczyć po powrocie z trekkingu. Póki co, zdrowie!

08.10.2009

Widok z Chhomrong na AnnapurneWczoraj bardzo wcześnie położyliśmy się spać, dzięki czemu wyspani, w stu procentach zregenerowani budzimy się już o brzasku. Za oknem naszego pokoju panuje jakiś dziwny gwar. Wygrzebujemy się ze śpiworów, wskakujemy w suche ciuszki i, gnani przez ciekawość, pośpiesznie wychodzimy na zewnątrz. Nie ma jeszcze szóstej, a dziedziniec naszego hotelu okupuje już całkiem pokaźny tłum turystów. Część z nich w głębokiej zadumie przysiadła na schodach, w większość jednak wstąpiła jakaś nieznana energia i teraz biegają po podwórzu urządzając sobie najwyraźniej jakąś fotograficzną sztafetę. Skąd to poruszenie? Ku wielkiemu zaskoczeniu całej naszej turystycznej społeczności ranek przywitał wszystkich bezchmurnym niebem oraz niespotykaną przejrzystością powietrza. Momentalnie kierujemy wzrok na północ – wysoko ponad nami, w miękkim świetle poranka kąpie się Annapurna I. Nareszcie. Po kilku dniach kapryśnej pogody pierwszy raz jak na dłoni przedstawia nam się góra, której ścian własną stopą chcemy dotknąć w kulminacyjnym punkcie naszej wędrówki. Jesteśmy oszołomieni. Chwytamy za aparat i pstrykamy. W myślach mocno zaciskamy kciuki, by to niespodziewane spotkanie stało się zaledwie wstępem do bardziej zażyłej relacji z Annapurną.

Sesja fotograficzna nie trwała zbyt długo. Czterdzieści minut później, spakowani i gotowi już do drogi, pośpiesznie kończymy śniadanie. Za chwilę ruszamy. Chcemy jak najlepiej wykorzystać szeroko otwierające się dzisiaj okno pogodowe. Przed nami długi, męczący odcinek do Himalaya Hotels, prowadzący przez gęstą bambusowo-rododendronową dżunglę, ciągnącą się wzdłuż głównego biegu rzeki Modi Khola. Kilka wyczerpujących podejść i nadwerężające kolana strome odcinki w dół. Przewyższenie między punktem początkowym i końcowym to ponad 800 metrów. Czeka nas więc najprawdopodobniej wiele godzin marszu. Na szczęście, gdyby pogoda niekorzystnie zaczęła się zmieniać, na szlaku znajduje się kilka niewielkich wiosek – Sinuwa, Bamboo, Doban, w których można spokojnie przeczekać deszcz lub nawet przenocować.

W bambusowo-rododendronowej dżungliW drodze do Himalaya HotelsW drodze do Himalaya Hotels

Aż do południa cieszyliśmy się bardzo przyjemną temperaturą i pełnym słońcem. Teraz jednak z każdą minutą przybywa chmur. Nagromadzona w nadmiarze przez ostatnie dni woda intensywnie paruje, przysłaniając ponownie sporą część krajobrazu. Kiedy po siedmiu godzinach solidnej wspinaczki docieramy do Himalaya Hotels, położonej na wysokości 2920 m n.p.m. turystycznej bazy, widoczność spada prawie do zera. Całą okolicę otula mętny, lepki opar. Nie pada, ale w każdy niemal zakamarek wdziera się zawieszona w powietrzu wilgoć. Dosłownie oddychamy wodą. Spadająca dość wyraźnie temperatura każe nam szybko załatwić wszystkie formalności i ukryć się w pokoju. Odpalamy turystyczną kuchenkę – wystarczy kilkanaście minut, by niewielka przestrzeń naszego niezbyt przytulnego, za to czystego i, co najważniejsze, suchego lokum wypełniła się przyjemnym ciepłem. Zadowoleni wlewamy w siebie gorącą herbatę. W kuchni już pichcą dla nas Dal Bath.

Okolice Himalaya HotelsHimalaya Hotels

Popołudnie ucieka nam szybko. Zupełnie niepostrzeżenie na okolicę spada noc. Zaraz położymy się spać, wcześniej jednak, by poczuć się zupełnie komfortowo, korzystamy jeszcze z ostatniej w drodze do A.B.C. okazji i za 120 rupii (5 PLN) pozwalamy sobie na gorący prysznic5. Nasz hotelik oferuje taką możliwość, wyposażony jest bowiem w gazowy ogrzewacz. To nic, że regulacja w piecyku praktycznie nie działa, jego płomyk nieustannie gaśnie i na przemian oblewa nas wrzątek albo lodowata woda. Najważniejsze, że po kwadransie odświeżeni i czyściutcy lądujemy w wyrkach. Temperatura w naszym pokoju spadła do dziesięciu stopni, ale dzięki ciepłym, puchowym śpiworom ten niewielki chłód nie jest nam straszny. Dodatkowo nasz dzisiejszy i tak już bardzo dobry nastrój podnosi fakt, że od A.B.C. dzielą nas już tylko 2 dni drogi. Jesteśmy pewni, że nawet ewentualne pogorszenie – odpukać – pogody w realizacji zamierzonego celu nie jest w stanie nam przeszkodzić.

09.10.2009

Dolina rzeki Modi KholaTo już nasz piąty dzień na szlaku. Wreszcie doczekaliśmy się prawdziwych gór. Pogoda dziś idealna. Na błękitnym niebie nieśmiało kładzie się zaledwie kilka białych obłoków. Nie musimy się martwić – przez następnych kilka godzin nie grozi nam żaden deszcz. Problemem dla odmiany jest nadmiar słońca. Na tej wysokości wystarczy krótki moment, by nieosłonięte części ciała zamieniły się w piekące rany. Oczywiście smarujemy się „pięćdziesiątką”, ale spora jej część szybko spływa razem z potem. Obraz pokrytych pęcherzami i strupami, łuszczących się twarzy niektórych nieroztropnych turystów przemawia do nas jednak do tego stopnia, że cierpliwie nakładamy kolejne warstwy kremu. Krok mamy dziś bardzo lekki. Nogi i plecy najwyraźniej przywykły już do trekkingu. Jesteśmy ponad 3500 m n.p.m., wysokość na szczęście w żaden wyraźny sposób nie daje się nam na razie we znaki6.

Typowy himalajski mostW drodze do Machhapuchhre Base CampDopływ Modi KholaTuż przed Machhapuchhre Base Camp

Leżąca na wysokości 3700 m n.p.m. Baza Machhapuchhre (Machhapuchhre Base Camp, M.B.C.), do której docieramy około południa, to szerokie wypłaszczenie z rozrzuconymi wielkimi głazami, między którymi stoi kilka budynków przeznaczonych na nocleg dla turystów. Jest na tyle wcześnie, że moglibyśmy w zasadzie od razu ruszyć do Bazy Annapurny, co pozwoliłoby nam zaoszczędzić dobę, ale ta oszczędność do niczego nie jest nam potrzebna. Wolimy w spokoju nacieszyć się pogodnym, ciepłym dniem, nasycić się bezpośrednim sąsiedztwem Machhapuchhre i dokładniej przyjrzeć się przepięknej okolicy.

Gangapurna View LodgeMachhapuchhre Base CampMachhapuchhre Base CampBiałe ściany Himalajów

Warunki oferowane przez Gangapurna View Lodge – miejsce naszego dzisiejszego noclegu – są dla nas bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Spodziewaliśmy się tu prawdziwie spartańskich realiów (takimi przynajmniej straszyły nas niektóre przewodniki), tymczasem nasz hotelik niczym nie różni się od wielu ulokowanych niżej. Jest czysty pokoik, w nim dwa wygodne łóżka i stolik, zaś w drugiej części budynku dająca schronienie wszystkim mieszkańcom kuchnia. Problemem jest tylko woda. By się umyć, zrobić małe pranie lub coś ugotować trzeba wpierw zejść około 50 metrów w dół i w rzece napełnić butelki i wiadra. Godzimy się na ten dodatkowy trening bez jakiegokolwiek marudzenia.

Machhapuchhre Base CampW Machhapuchhre Base CampHimalajska połonina

Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, gospodarz Gangapurna View Lodge przywitał nas głośnym: Dzień dobry. Dzień dobry bardzo. Najwyraźniej chwilę wcześniej usłyszał naszą rozmowę i postanowił przypomnieć sobie kilka polskich zwrotów. Nauczył się ich od nie byle kogo, bo od samego Jerzego Kukuczki, który przed zakończoną sukcesem akcją na Annapurnę I przez kilkanaście dni leczył tutaj jakąś zawiłą infekcję. Zaskakujące przywitanie zamieniło się w dłuższy wywód naszego gospodarza na temat gór i doświadczeń ze znanymi himalaistami. Nie wiemy, ile w jego opowieściach było kurtuazji, chęci sprawienia nam przyjemności i połechtania naszego polskiego ego, a ile autentycznego przekonania, w każdym razie bez wątpliwości ogłaszał: Messner was incredible. But Kukuczka was better than Messner. He was a God.

Dopływ Modi KholaHimalaje

Na tym nie koniec polskich akcentów. Pokój obok nas zajmują Dorota i Janek, para warszawiaków. Spotkaliśmy ich pierwszy raz wczoraj w drodze do Himalaya Hotels. Dziś od rana trzymaliśmy się razem. Sympatyczni ludzie. Zwykle na wyjazdach jak ognia unikamy rodaków, ale w towarzystwie Janka i Doroty czujemy się bardzo dobrze. Wieczorem przy kolacji w czwórkę postanawiamy, że nie będziemy nocować pod Annapurną. Tu nam dobrze, a w A.B.C., bardzo skromnej noclegowej bazie, trudno aktualnie o jakiś przyzwoity nocleg. Część ludzi tkwi u góry już kilka dni czekając, aż wreszcie pogoda pozwoli im zobaczyć to, po co tam przyszli. Z drugiej strony, chcący nadrobić stracony ze względu na załamanie pogody czas, turyści omijają wcześniej planowane miejsca noclegów i dużą grupą ciągną do Bazy. Naturalna rotacja mocno się zaburzyła i miejscami zrobiło się trochę tłoczno. Ustalamy więc, że jutro udamy się do A.B.C., spędzimy u stóp Annapurny dzień, a następnie wrócimy na nocleg do Bazy Machhapuchhre. Takie rozwiązanie, gwarantujące nam wygodne łóżka, ma jeszcze jeden podstawowy plus. Możemy większość bagaży zostawić w pokoju i na ostatni, trudny głównie ze względu na wysokość odcinek, wyruszyć tylko z aparatem i małą wałówką.

Machhapuchhre (Fishtail)MachhapuchhreZachód słońca nad MachhapuchhreHimalaje w chmurach

Zaraz po kolacji kładziemy się spać. Jeśli chcemy zdążyć na legendarny wschód słońca, musimy wstać już za kilka godzin.

10.10.2009

Annapurna South o świcieO godzinie 3.15 budzik brutalnie wydziera nas snom. Na jego komendę szybko wygrzebujemy się ze śpiworów. Jest dosyć zimno – w pokoju temperatura sięga niecałych siedmiu stopni, poza nim zaledwie czterech. Na dworze idealnie bezchmurne niebo dosłownie razi nas milionem gwiazd. Tak wyraźną mleczną drogę widzieliśmy chyba tylko raz w życiu, przed kilku laty w Bieszczadach.

Szybka toaleta, kilka łyków herbaty i bez zbędnej zwłoki, już kwadrans przed czwartą, w pełnym zimowym odzieniu obieramy kierunek na A.B.C.. Do wschodu zaledwie dwie godziny, a przed nami spora wspinaczka. Na niedługim odcinku musimy pokonać prawie półkilometrowe przewyższenie. Nasza czteroosobowa grupa na szlaku pojawia się jako pierwsza. Dopiero po pewnym czasie, w dole, za naszymi plecami zaczynają migotać kolejne światła czołówek. Narzuciliśmy na tyle solidne tempo, że dystans między nami a resztą śpieszących się na wschód słońca turystów zwiększa się z każdą minutą. Mimo znacznej już wysokości i lekkiego niewyspania jesteśmy w zadziwiająco dobrej dyspozycji. Oczywiście trochę szumi nam w głowach, płuca nieustannie dopominają się o tlen a dziwnie ociężałe żołądki przez krótką chwilę grożą buntem, ale to tylko chwilowe dolegliwości, które ustępują już po kilku krótkich przystankach. Trasa nie jest trudna. Tylko miejscami na bardziej stromych odcinkach nasz chaotyczny, do czego zdążyliśmy się już tutaj przyzwyczaić, oddech spłyca się do granic możliwości.

Sanktuarium AnnapurnyAnnapurna South

Przez dłuższy czas maszerujemy morenową dolinką szybko pokonując wysokość. Na tle coraz jaśniejszego, przygotowującego się już wyraźnie na poranny spektakl nieba ukazują się naszym oczom kolejno Annapurna III, Hiunchuli, Annapurna South i wreszcie Annapurna I. Kilka minut po piątej w oddali zaczynają majaczyć pierwsze zabudowania Bazy Annapurny. Niezwykłe jak mikroskopijnym jawi się tutaj to prymitywne dzieło człowieka. Kiedy spoglądamy na tę małą, niebieską plamkę, pochłoniętą przez niemal nieskończoną przestrzeń, wydaje się nam, że cała okolica, przekraczająca ten alpinistyczny przyczułek chyba tysiąckrotnie, patrzy na nas z głębokim politowaniem albo ironicznym uśmiechem.

Wschód słońca w Bazie AnnapurnyAnnapurna South o wschodzie

Około 5.30 jesteśmy w A.B.C.. Mijamy całkiem spory tłum wytaczających się z zabudowań turystów i wspinamy się jeszcze dość wysoko ponad Bazę. Chcemy znaleźć dla siebie możliwie najlepsze miejsce, by w spokoju cieszyć się mającym rozpocząć się wkrótce przedstawieniem. Jest bardzo zimno. Nie zabraliśmy z pokoju termometru, ale biorąc pod uwagę zamarznięty grunt, pokryte grubą warstwą lodu kałuże oraz fakt, że dłonie niemalże przymarzają do fotograficznego statywu, z całą pewnością temperatura oscyluje w granicach minus dziesięciu stopni. Nasze przywykłe ostatnimi czasy do znacznie cieplejszego klimatu organizmy nie do końca cieszą się z tak mroźnego poranka.

Wschód słońca w Bazie AnnapurnyDorota, Basia i Janek z Annapurną I w tle

Baza Annapurny leży na wysokości 4130 m n.p.m., w samym sercu niezwykłego lodowcowego cyrku, którego brzegi tworzy aż jedenaście szczytów sięgających powyżej 6000 metrów. Niewielkie himalaistyczne obozowisko prócz legendarnej południowej ściany Annapurny I (8091 m n.p.m.) bezpośrednio otacza sześć siedmiotysięczników (Baraha Shikhar – 7647, Annapurna III – 7555, Khangsar Kang – 7485, Gangapurna – 7454, Annapurna South – 7219, Tarke Kang – 7202) oraz cztery sześciotysięczniki (Machhapuchhre – 6993, Singu Chuli – 6501, Hiunchuli – 6441, Gandharba Chuli – 6248). Miejscowa ludność, zwłaszcza Gurungowie, znają ten krajobraz bardzo dobrze. Deothal – bo takiej używają w odniesieniu do niego nazwy, od wieków jest dla nich miejscem odnowy i duchowego rozwoju, świętą ziemią, na której chronione i czczone jest życie w każdej postaci. Nie dziwi nas to ani trochę, podobnie jak fakt, że zauroczeni okolicą pierwsi himalaiści nadali jej miano Sanktuarium. Ukryty przed światem za lodowo-skalną barierą, piękny, ale i budzący grozę naturalny amfiteatr wydaje się wręcz stworzony do medytacji lub modlitwy.

Zmrożone koryto rzekiZmrożone koryto rzeki

Kilka minut po szóstej na położonych na zachód od Bazy szczytach zaczynają opierać się pierwsze promienie słońca. Momentalnie wierzchołki Annapurny I i sąsiadujących z nią siedmiotysięczników rozpalają się niemal na czerwono. Intensywna, żywa barwa wyjątkowo mocno kontrastuje z okrywającym jeszcze ciągle całą dolinę mrocznym cieniem. Powstający na naszych oczach obraz wydaje się wręcz nierzeczywisty. Zupełnie jakby malującego go właśnie artystę nadmiernie ponosiło uczucie, wyobraźnia albo alkohol. W miarę upływu czasu czerwień stopniowo rozjaśnia się a złocisty ciek spływa po lodowych ścianach i rozlewa się po całej okolicy. Kiedy po kilkudziesięciu minutach ponad szczytami na błękitnym niebie pojawia się słońce, całe przedstawienie dobiega końca. Na scenę opada kurtyna białego światła.

W Sanktuarium AnnapurnyGandharba ChuliAnnapurna, Khangsar Kang i Tent PeakBasia w Bazie

Wschód słońca za nami, co nie znaczy, że okolica straciła swój urok. Tutejszy krajobraz po prostu rzuca nas na kolana. Najbardziej hipnotyzuje nasz wzrok oczywiście Annapurna I. Nieopamiętale utrwalamy jej oblicze na kolejnych zdjęciach. Nazwa tej przepięknej góry powstała ze złożenia dwóch sanskryckich słów: „anna” – pożywienie i „purna” – napełniona, napełniać. Przetłumaczyć można ją więc jako „Napełniona Pożywieniem” albo „Żywicielka”. Oba te określenia, mające swój rodowód w nepalskich wierzeniach – pierwsze jest przydomkiem bogini Durgi, drugie bogini Kali – wyraźnie podkreślają boski charakter góry.

Baza AnnapurnyHiunchuliŚciany SanktuariumHarmonia

Pierwszymi zdobywcami głównego wierzchołka Annapurny byli Maurice Herzog i Louise Lachenal, którzy w 1950 roku, mimo fatalnych warunków wczołgali się na szczyt, stając się jednocześnie pierwszymi ludźmi, którym udało się osiągnąć ośmiotysięcznik7. Pokonali tym samym swoistą „barierę psychiczną” i na nowo zdefiniowali granicę ludzkich możliwości. Koszty tego olbrzymiego sukcesu, który dał początek dużo szerszej eksploracji Himalajów, były niestety spore – obu himalaistom udało się co prawda przeżyć, ale nie uniknęli licznych odmrożeń. Lachenal musiał w ofierze oddać „Żywicielce” palce nóg, Herzog palce wszystkich czterech kończyn. Od tamtego czasu tylko niewiele ponad 100 osób stanęło na szczycie Annapurny, a ponad sześćdziesięciu próbujących osiągnąć go śmiałków góra pozbawiła życia.

Sanktuarium AnnapurnyAnnapurna SouthAnnapurna South

Nasze medytacje w Deothal trwają już kilka godzin. Jesteśmy niezmiennie zachwyceni. Nie da się stwierdzić, czy to najpiękniejsze miejsce na ziemi, ale w tym momencie nie chcielibyśmy być nigdzie indziej. Nasze Himalaje. Obraz tego odległego świata, boskiego imperium wszechmocnej natury zdolnej w każdej chwili przekreślić człowieka, ale i mogącej przywrócić jego istnieniu zagubioną prawdę, wzrastał w naszych głowach już od bardzo dawna. Od dawna wzrastało w nas również związane z tą krainą potężne pragnienie, a chęć jego zaspokojenia stała się na chwilę sensem życia. Teraz wszystko się spełnia. Z każdym kolejnym haustem gęstego od ciszy powietrza odzyskujemy zatraconą w codziennej krzątaninie samotność. Tysiące kilometrów od domu wracamy do siebie. Czyż nie po to właśnie chodzi się w góry? Tym nie można się podzielić, trzeba to poczuć na własnej skórze.

Wielka przestrzeńTraper Jakub

Około południa zrobiło się bardzo ciepło. Jeszcze nie tak dawno nie było nam wcale komfortowo w pełnym zimowym odzieniu, a teraz wystarcza krótki rękawek, ewentualnie lekki polar. Ciemna i mroczna rankiem dolina wypełniła się po brzegi potokami słońca. Oślepiająca jasność pomnożona wielokrotnie przez otaczające nas idealnie białe ściany momentami zupełnie upośledza nasz wzrok. Poza tańczącymi na granicy rzęs kroplami światła nasze oczy z trudem rejestrują jakikolwiek detal. Osłaniające twarz nakrycie głowy i dobre przeciwsłoneczne okulary to teraz absolutna konieczność.

Łąki SanktuariumMiędzy ABC a MBCW Sanktuarium Annapurny

Do Bazy Machhapuchre cudownie nasyceni schodzimy późnym popołudniem. Trwająca dziś cały dzień gwałtowna kąpiel w przestrzeni i słońcu odebrała nam niemal wszystkie siły. Na szczęście w M.B.C. czeka już na nas nasz przyjazny pokój, pyszny posiłek oraz, co najprzyjemniejsze, gorąca kąpiel. Za 150 rupii (6 PLN) serwujemy sobie wiadro czystej rozkoszy. 15 litrów zakupionego wrzątku wystarcza nam obojgu na umycie przetłuszczonych włosów i dokładne wyszorowanie naszych lekko słonawych ciał.

Już wcześniej pożegnaliśmy się z Dorotą i Jankiem, którzy z niewiadomych dla nas powodów zmienili plany – szybciej zeszli do M.B.C. i postanowili jeszcze dziś ruszyć w dół. Nasz niezbyt napięty program nie uległ żadnej zmianie. Zostajemy na kolejną noc w Gangapurna View Lodge. Tutaj naprawdę jesteśmy szczęśliwi. Na szlak wrócimy jutro rano. W najbliższych dniach kierować się będziemy przez Chhomrong do Ghorepani, gdzie ze wzgórza Poon Hill chcemy przyjrzeć się Dhaulagiri. Co potem? Może doliną rzeki Khali Gandhaki udamy się do Jomosom, a może nieśpiesznie zaczniemy schodzić w stronę Pokhary. Czas pokaże. W każdym razie spędzimy w górach jeszcze co najmniej kilka dni.

Szlakiem do Sanktuarium Annapurny podążali Basia Saternus i Jakub Depowski.
  1. Chleb Gurungów to rodzaj placka smażonego w głębokim tłuszczu, podawany z dżemem lub z zapieczonym serem. W innych rejonach znany jako chleb tybetański. Obok omletów nasz główny w Nepalu śniadaniowy przysmak.

  2. South Annapurna Base Camp trekking – trekking do Południowej Bazy Annapurny, zwanej też Sanktuarium Annapurny. Ta piękna widokowo i stosunkowo łatwa trasa to jeden z najbardziej przystępnych i popularnych szlaków w Nepalu. Punktem kulminacyjnym trwającego zwykle od ośmiu do dwunastu dni trekkingu jest dotarcie do otoczonego zewsząd przez monumentalne ściany, położonego prawie 4200 m n.p.m. miejsca, w którym większość himalaistów atakujących Annapurnę rozpoczyna właściwą wspinaczkę.

  3. Literatura daje kilka wskazówek dotyczących radzenia sobie z pijawkami. Najczęściej wspomina się o soli, którą należy wetrzeć w miejsce przyssania i poczekać, aż krwiopijca sam sobie pójdzie. Podobno działa też przypalanie pijawki zapalniczką lub potraktowanie jej środkiem przeciw owadom. Pijawki nie przenoszą żadnych chorób, więc nie należy absolutnie wpadać w panikę. Problemem bywa za to wydzielana przez nie hirudyna, która hamuje krzepnięcie krwi. By szybko zatrzymać krwawienie niezbędny jest dobry plaster.

  4. Zwyczajowo na Dal Bath składają się: „wiadro” ryżu, gęsta soczewicowa zupa, warzywne curry z ziemniakami, papad (smażony na głębokim tłuszczu chrupki placek). W zależności od miejsca w zestawie mogą znaleźć się również świeże warzywa, tajemnicze pikantne pasty, zsiadłe mleko i różne inne cuda. Jesz aż pękniesz, a jeśli nie pękasz, dostajesz kolejne, wliczone w podstawową cenę, dokładki.

  5. Podczas trekkingu dostęp do ciepłej wody bywa ograniczony. Na obszarach niżej położonych jej obecność na ogół uzależniona jest od stopnia nasłonecznienia. W wyższych rejonach hotele posiadają czasem ogrzewacze, ale za gorący prysznic trzeba zapłacić (cena zwykle podobna do ceny noclegu). W końcowych partiach naszej wyprawy mieliśmy do dyspozycji wiadro z wrzątkiem i wybetonowaną klitkę z dziurą w podłodze, zwaną „bathroom” – wrażenia, wbrew pozorom, bardzo przyjemne.

  6. Na nepalskich trekkingach, które prowadzą nieraz nawet ponad 5000 m n.p.m., dolegliwości związane z wysokością są dość powszechne. Nie znaczy to oczywiście, że powinniśmy nieustannie drżeć przed chorobą wysokościową. Przy odpowiedniej aklimatyzacji możemy skutecznie zminimalizować ryzyko jej wystąpienia. Niemniej jednak powyżej 3500 m n.p.m. do okresowych bólów głowy, skróconego oddechu, przyspieszonego tętna i ciężkiego żołądka, trzeba się przyzwyczaić. Należy dużo pić, unikać obfitych posiłków, a przede wszystkim w rozsądnym tempie pokonywać wysokość.

  7. Relację z tej wyprawy zawarł Maurice Herzog w arcyciekawej, należącej dziś do klasyki literatury górskiej, książce „Annapurna”. Polecamy.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.