Relacja z koncertu Czupiej Trachy, czyli prywatna historia jednej gitary i dwóch gitarzystów

6 marca. Wybiła właśnie 20.00. Razem z Barbarą popijamy piwo i oswajamy wzrokiem przestrzenie zupełnie anonimowego dla nas dotychczas katowickiego Klubu Kompresor. Zaledwie kilkadziesiąt godzin temu trafiliśmy na informację, że właśnie tutaj na dzisiejszy wieczór swój występ zaplanował szerokiemu audytorium raczej mało znany, tyski muzyczny band - Czupia Tracha. Niech nikogo ta dość zabawna nazwa nie zmyli, trójka tworzących zespół instrumentalistów traktuje swoją muzykę jak najbardziej poważnie. Osobiście oczekuję na koncert z nieprzypadkową niecierpliwością. Centralną postacią Czupiej Trachy jest bowiem człowiek, którego nie widziałem co prawda od kilku dobrych miesięcy ale z którym od wczesnego przedszkola łączy mnie sympatia, muzyk, za którego zawsze mocno trzymałem kciuki. Kuba Lange – osoba o niespotykanej pogodzie ducha, zarażająca swoją życiową energią każde, nawet najbardziej martwe otoczenie.

Duża, całkiem nieźle zaadaptowana do koncertowych wymogów sala. Zaledwie garstka, w większości zaznajomionych z zespołem ludzi – publiczność raczej nie dopisała. Jest piątek, więc młodzież rozbiegła się zapewne po dużo bardziej popularnych klubach i dyskotekach w poszukiwaniu dużo bardziej modnych rozrywek niż poczciwy, stary dobry rock. Szczerze mówiąc, nie ma to dla mnie dzisiaj znaczenia – nie mam nic przeciwko prawie prywatnej, kameralnej imprezie.

Czupia Tracha Kuba LangeCzupia Tracha Kuba LangeCzupia Tracha Łukasz PacukCzupia Tracha Łukasz PacukCzupia Tracha Michał LangeCzupia Tracha Michał Lange

Nie minęła jeszcze wyznaczona na początek koncertu godzina 21.00 ale głodni gry i najwyraźniej niecierpliwiący się muzycy Czupiej Trachy wychodzą już na scenę. Muzyczny wieczór rozpoczyna utwór, którego tytułu niestety nie dosłyszałem. Od pierwszych taktów sekcja pracuje równo i zgodnie, a nie jest to łatwe w przypadku tak skomplikowanej kompozycji, gęstej od przejść, zmian tempa i zwrotów akcji. Współpraca między Kubą a jego gitarą również układa się bez zarzutu. Charakterystyczne, niemożliwe do pomylenia z niczym innym brzmienie Fendera Stratocastera. Uwielbiam tą gitarę i… znam ją bardzo dobrze. Wiem, wiem – każdy zna Fendera, ale ja mam na myśli ten właśnie konkretny jego egzemplarz. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, kiedy ostatni raz widziałem go na scenie. Dziurawa pamięć. Być może było to aż 10 lat temu – podczas koncertu w przydomowej stodole zorganizowanego ze względu na wyjątkową potrójną urodzinową okazję. Kończyłem właśnie 18 lat, koleżanka Magda – 19, a ówczesny właściciel tego owianego legendą instrumentu, ś. p. brat Kuby, Artur – 21. To akurat pamiętam bardzo dobrze. Specjalny występ Formacji Bluesowej „KONAR” dla wąskiego kilkudziesięcioosobowego grona bliskich znajomych. Dużo muzyki, dużo zabawy, dużo… – wszystkiego było dużo. Koniec marca, w sercach permanentne lato.

Pamiętam też, jak niezwykłym świętem był dzień, w którym badana w tej chwili moim wzrokiem elektryczna gitara pierwszy raz zawitała w domu braci Lange. To było wydarzenie. PRAWDZIWY FENDER. Kultowy instrument, magiczny artefakt, rodzaj niezwykłego narzędzia, przy stworzeniu którego udało się w ziemską materię tchnąć wyjątkowo sporą porcję czystej pneumy. „Wiosło” umiłowane przez całe zastępy muzyków, w tym tak wybitnych artystów jak Jimi Hendrix, Jimmy Page (w czasach przed Led Zeppelin), David Gilmour, Ritchie Blackmore, Stevie Ray Vaughan, Jaff Beck, Eric Clapton, Mark Knopfler, John Frusciante, Mike McCready, The Edge i wielu innych. AUTENTYCZNY STRATOCASTER. Nie przywieziony z jakiś podejrzanych fabryk w Meksyku, czy Japonii, lecz oryginalny model „made in USA”. Warty kilka ówczesnych pensji naszych rodziców przedmiot w rękach Artura, kilkunastoletniego instrumentalisty. Jakim cudem? Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy rzeczywiście – „dla chcącego nic trudnego”, ale najwyraźniej dla starszego z braci Lange nie było wtedy rzeczy niemożliwych. Wiedział pewnie, że prawdziwe okazje nie zdarzają się codziennie a długi i kredyty są przecież wpisane w żywot każdego prawdziwego bluesmana.

Fender StratocasterKuba i Fender

Minęła 21.30. Czupia Tracha zaprezentowała już dobre kilka utworów. Ostatnie gitarowe partie wyraźnie zaimponowały garstce słuchaczy. O tak – Kuba ma w sobie to „muzyczne coś”. Zawsze o tym wiedziałem i zawsze przyjaźnie mu tego zazdrościłem. Prawdziwy muzyk, zarówno z urodzenia, jak i z wyboru – tak przynajmniej kiedyś, przy okazji zupełnie innego koncertu o nim pomyślałem i najwyraźniej refleksja ta okazała się wyjątkowo trafna. Dzisiaj po kilku latach przedstawia się mi jako świadomy kompozytor i dojrzały instrumentalista. Ale scena ciągle wydaje się nie być jego naturalnym środowiskiem. Może się mylę, ale ciągle jest w Kubie jakaś ujmująca sceniczna nieśmiałość. Pamiętam jak, jeszcze jako 16-latek, podczas koncertów Formacji Bluesowej „KONAR” rozpoczynał solowe partie na klawiszach. W kilkanaście sekund wprawiał publiczność w osłupienie a zaraz potem pośpiesznie kończył swój popis, jak gdyby trochę speszony pochlebną reakcją słuchaczy. Nigdy nie był takim „scenicznym zwierzęciem” jak Artur. Dalej nie jest. Ale dzisiaj porusza się już po scenie z dużo większą swobodą. Znacznie chętniej karmi publiczność bardzo wyszukanymi technicznie albo też prostszymi, za to przepełnionymi uczuciem gitarowymi dźwiękami. I zdaje się, że znacznie więcej bierze ze sceny dla siebie. Nie wiem jak wygląda wewnętrzna struktura i hierarchia projektu Czupia Tracha, jak przedstawiają się relacje między tworzącymi go muzykami, ale dla słuchaczy i obserwatorów nie ma wątpliwości, kto jest prawdziwym liderem, duszą i sercem zespołu.

Kuba LangeKuba LangeKuba Lange

Dochodzi 22.00. Koncert wyraźnie się rozkręca. Coraz bardziej, coraz szybciej, coraz energiczniej. Cieszę się, że tak wyraźnie na scenie widzę Kubę. Obserwuję każdy jego grymas, każdy gest. Niepozorna postać. Drobny mężczyzna odziany w niespecjalnie wyróżniającą się garderobę. W tym sensie również przeciwieństwo Artura, który swojemu rockandrollowemu wizerunkowi przypisywał znacznie ważniejszą rolę – wydawało się wręcz, że zrósł się ze swoją skórzaną kurtką, sfatygowanymi jeansami i oczywiście obowiązkowymi kowbojkami. O tak – pamiętam dobrze zwłaszcza to obuwie. W moją pamięć wrył się też pewien związany z nim obraz. Rok 1997 lub 1998, Spodek, Rawa Blues Festiwal. Na scenie pojawiły się znajome z tyskich podwórek i knajp oblicza – muzycy zespołu Cree. Artur od razu na nogach jednego z nich rozpoznał swoje kowbojki. Dzień wcześniej specjalnie na tą okazję użyczył ich gitarzyście, nie wypadało przecież pozwolić, żeby kolega pokazał się na TAKIEJ SCENIE w jakiś zdezelowanych szczewikach. „Moje buty na scenie Spodka” – Artur głośno, z nieskrywaną dumą i radością oświecił zgromadzoną pod sceną publiczność. Był całkowicie przekonany, że jego kowbojki zawitają tam jeszcze nie raz, tyle, że już na nogach ich prawowitego właściciela. Niestety nie zdążyły więcej zawitać…

Kuba LangeKuba LangeKuba Lange

22.30. Krótka przerwa już za nami i muzycy Czupiej Trachy wracają na scenę. Kolejne rozbudowane i nieskończenie dalekie dzisiejszym „mainstreamom” kompozycje o tajemniczych, nic niemówiących mi tytułach – „Nienazw”, „Pacuch”, „Planet L” czy „Pixi power”. Ale ja na koncercie jestem już tylko w połowie. Drugą moją połowę pamięć przeniosła w czasy, kiedy godzinami przesiadywałem z Arturem w tyskich parkach i barach. Popijając piwo ciskaliśmy w tępo przetaczającą się przez miasto szarą masę kamieniami ironicznych spojrzeń. Nie dla nas były ciasno skrojone wedle obowiązujących trendów role, kolorowe dekoracje, codzienna gimnastyka i ośmiogodzinne modły ani powszednie cuda – przemiany materii w jeszcze więcej materii. Za wszelką cenę pragnęliśmy uniknąć tej prostej, a co za tym idzie bardzo popularnej drogi – smutnego losu ludzi przerażająco poważnych i przewlekle przywykłych do swoich dojrzałych wegetacji. Udało się? Nie wiem. Na pewno nie zrobiliśmy wszystkiego, czego byliśmy pewni, że zrobimy. Zapomnieliśmy o wielu sprawach, o których zapominać nie powinniśmy. Nie mamy wszystkiego, czego pragnęliśmy. No i nie ma „my”.

Ale coś pozostało. Nigdy nie zapomnę tamtych czasów, kiedy wspólnie z Kubą, Arturem i kilkoma innymi bliskimi osobami zapuszczaliśmy się w krainy, w których życie otwierało się przed nami w pełnej krasie i rozmaitości. To była prawdziwa rzeczywistość. To był nasz świat. Tam miłość pachniała ciałem i duszą a emocje wywoływały trzęsienia ziemi. Głód był głodem i domagał się zaspokojenia, ból bolał, bo tak szlachetną wyznaczono mu rolę, anestezja była dla głupców albo dla tchórzy. W tamtym czasie, w naszym świecie banalnie dla niektórych brzmiący dziś frazes „żyć szybko, kochać mocno i umierać młodo” urastał do roli pokoleniowego, światopoglądowego credo. Zostawić odcisk na każdej uciekającej chwili, żyć wiecznie, aż do śmierci – to była nasza filozofia, nasza prawda. Codziennie sami ją tworzyliśmy, w takim samym stopniu, w jakim ona tworzyła nas. Chcieliśmy smakować wszystkiego z pełną zachłannością. Nie znaliśmy jeszcze wtedy Nietzschego, ale każdy z nas nosił w sobie podświadomą pewność, że co nas nie zabije, musi nas wzmocnić. No właśnie – co nas nie zabije…

Kuba LangeKuba LangeKuba Lange

Pół godziny do północy. Koncert przed chwilą dobiegł końca. Pośpiesznie wybudzam się z letargu, zbieramy z Barbarą manatki, żegnamy się z Kubą i biegniemy na ostatni pociąg – jeszcze nie wiemy, że spóźni się dobre 40 minut, dając nam wystarczająco dużo czasu, by podzielić się ze sobą wrażeniami, ochłonąć a nawet całkiem konkretnie przemarznąć. Głowa pęka od wspomnień. Z całą pewnością wspólny wieczór z braćmi Lange również na długo pozostanie w mojej pamięci. Jestem im najzwyczajniej wdzięczny. Nie tylko za przepełnione muzyką, refleksją i wspomnieniami dzisiejsze godziny. Ale za wszystkie chwile i wydarzenie, które kiedyś razem celebrowaliśmy, a które, jak się okazało, z niezwykłą siłą kształtowały moją osobę. Sportowe emocje, młodzieńcze wyprawy w nieznane, wakacje w Bieszczadach, Wojaczek, Witkacy czy Baudelaire w niebezpiecznych dawkach, zuchwałe uchylanie drzwi percepcji, miłosne uniesienia, muzyczne odkrycia, depresyjne wycieczki za ścianę z Pink Floyd itd., itd.. Wspólnie dotknęło nas również pierwsze poważne spotkanie z absurdem, kiedy pewnego letniego wieczoru nieokreślona, niezrozumiała, nieludzka siła wsadziła w ręce trójki pieprzonych gówniarzy jakieś ostre narzędzie i kazała im wykuć w ciele Artura wystarczająco dużo wystarczająco dużych dziur ażeby jego duszyczka „mała i smutna” opuściła materialną powłokę bezpowrotnie. Sam nie wiem, czy wtedy wszystko się skończyło, czy zaczęło.

Duchy na scenieStodoła 1999 - Kuba i Artur na scenie

26 marca. Na wartogłowieckim cmentarzu epitafium wyśpiewuje cisza. Umarli nie dają znaku życia. Nie dziękują za pamięć, bo pewnie już zdążyli się przekonać, że w czyjejś pamięci zupełnie nie sposób żyć. W czyjejś pamięci można być ewentualnie martwą naturą. Prawdopodobnie ku ich rozczarowaniu wszelkie inne poszukiwania ostatnich desek ratunku zaowocowały jedynie kilkoma gwoździami do trumny. Ta sytuacja wydaje się nie mieć wyjścia – naprawdę trudno ujść z tego świata z życiem.

26-go marca na wartogłowieckim cmentarzu zawiewa przenikliwym chłodem. Dwa metry pod ziemią na której stoję resztka niegdyś ożywionej materii bieleje z zimna. Właśnie tutaj prawie 10 lat temu dwa metry pod ziemią spoczął wyjątkowy dla wielu osób człowiek. Artur Lange. Skomplikowana istota z kości i krwi, z przewagą krwi. Postać niezwykle dynamiczna, złożona i niejednoznaczna. Duch niepokorny. Prawdziwy przyjaciel ale i zazdrosny rywal, szczery ale i niemiłosiernie niewierny kochanek, oddany syn, brat ale i zapijaczony egoista, przeważnie wrażliwy i otwarty młodzieniec ale czasami zwykły cham. Wiem, że podobno o zmarłych nie powinno mówić się źle, ale nie rozumiem – czemu? Artur taki właśnie był, a przynajmniej takim go pamiętam i takim ciągle jest mi bliski. I jeśli teraz przewraca się w grobie to, jak sądzę, nie dlatego, że moje wspomnienia tak bardzo rozmijają się z prawdą, ale pewnie dlatego, że zawsze z wyjątkowym trudem znosił nawet najmniejszą krytykę. Może też z tego właśnie powodu, za chwilę siłą przeogromnego gniewu oraz podrażnionej dumy odsunie kamień i stanie przede mną, by „na pięści” skorygować ostateczny kształt mojej o nim pamięci. Gdyby jakimś cudem było to możliwe, jestem pewny, że już po chwili, pogodzeni ruszylibyśmy na „zwalony most”, aby, jak dawniej, kropelką wódki przywitać wiosnę.

Grób ArturaGrób Artura

Post scriptum

Artur Lange – urodzony w 1978 roku. Muzyk. Współzałożyciel i lider (gitarzysta i wokalista) Formacji Bluesowej „KONAR”. Bestialsko zamordowany przed bramą swojego domu. 26 marca tego roku ukończyłby 31 lat. 7 lipca minie 10 rocznica jego śmierci.

Kuba Lange – rocznik 1981, młodszy brat Artura. Muzyk, multiinstrumentalista. Grał na instrumentach klawiszowych w Formacji Bluesowej „KONAR”, aktualnie jest liderem i gitarzystą zespołu Czupia Tracha.

Czupia Tracha to muzyczne trio powołane do życia w styczniu 2004 roku. Jego skład tworzą, oprócz Jakuba Lange, Łukasz Pacuk (gitara basowa) oraz Michał Lange (perkusja). Zespół stara się kroczyć własną muzyczną ścieżką a ich kompozycje to mieszanka progresywnego rocka, bluesa, jazzu a nawet heavy metalu. 6-go marca zagrali w katowickim Klubie Kompresor koncert, na którym miał przyjemność bytować autor piszących się właśnie słów.

Formacja Bluesowa „KONAR” – znany w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych w Tychach, zwłaszcza wśród młodzieży, rockowo-bluesowy band. Zakończył swoją działalność w 1999 roku wraz ze śmiercią swojego lidera Artura Lange. W ostatnim okresie działalności skład zespołu tworzyli również Kuba Lange (klawisze), Adam Dolot (gitara basowa) oraz współzałożyciel F.B. KONAR - Aleksander Batura (perkusja).

Jakub Depowski jest tym, któremu pamięć kazała spisać powyższe zdania.
Koncert zespołu Czupia Tracha pomogła udokumentować fotograficznie Basia Saternus.
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.