Recenzje

„Dzisiaj narysujemy śmierć” – Wojciech Tochman

Dzisiaj narysujemy śmierćBiorąc do rąk kolejną książkę o Rwandzie i dokonanym tam w 1994 roku ludobójstwie – ściślej zaś mówiąc o jego dzisiejszych konsekwencjach w życiu ludności tego kraju – domyślamy się mniej więcej, czego się po niej spodziewać. Znowu będziemy epatowani przemocą i okrucieństwem. A jeśli będzie to okrucieństwo podane w sposób sugestywny, znów – o ile nie zabraknie nam empatii – damy się wciągnąć. Być może na koniec przeżyjemy coś w rodzaju katharsis i rzeczywistość choć na chwilę ułoży nam się w bardziej niż dotąd zrozumiały wzór, skuteczniej godzący nas z Losem. Albo przeciwnie – ów zawsze niedoskonały przecież wzór stanie się jeszcze mniej doskonały, jeszcze mniej zrozumiały i będziemy musieli radzić sobie z tym sami.

W przypadki najnowszej książki Wojciecha Tochmana Dzisiaj narysujemy śmierć szybko orientujemy się, że mamy do czynienia raczej z drugą z wymienionych opcji. To jest, będziemy musieli dawać sobie radę sami z problemem, którego przed chwilą jeszcze nie mieliśmy (natomiast mnóstwo innych). W anonimowej nocie z IV s. okładki czytamy: Autor nie daje gotowych odpowiedzi na pytania, które nam stawia: dlaczego mamy płakać za ludźmi zamordowanymi w dalekiej Rwandzie szesnaście lat temu? Dlaczego na nowo mamy uczestniczyć w ich śmierci? W jakiej roli?. A powyżej sam reporter stwierdza: Wolałbym, aby ktoś, kto sięga po moją książkę, sam siebie spytał: dlaczego o tym czytam? Dlaczego się z tym mierzę?. Skądinąd wiem, że wypowiedź ta ma swój ciąg dalszy, na przytoczenie którego nie zdecydowali się jednak wydawcy: Dlaczego odmawiam? Dlaczego nie chcę się z tym mierzyć?

Na tak postawione pytania możemy, cokolwiek rzecz upraszczając, odpowiedzieć, że generalnie uciekamy przed tym, z czym nie dajemy sobie rady, czego najintensywniejsze nawet przemyśliwanie nie prowadzi do satysfakcjonujących nas rozstrzygnięć, trwać natomiast w tym stanie frustrującej niemocy i niepewności bez końca nie jesteśmy w stanie. Stąd uruchamiane na różnych poziomach świadomości i nieświadomości mechanizmy wyparcia. Te jednak, jak wiemy, funkcjonują jako pomoc zaledwie doraźna, działająca do czasu. A zatem, zdaje się sugerować Tochman, lepiej się mierzyć i konfrontować niż konfrontacji uparcie i niemądrze unikać. Także z tym, co zdaje się nas bezpośrednio – ale pozornie – nie dotyczyć.

Tyle (psychoanalityczna) teoria. Praktyka jednak bywa bardziej skomplikowana, a autor wprawia w konfuzję nie tylko swoich czytelników, co było jego strategicznym celem, ale i siebie samego: Czemu jeszcze chcę się tu przyjrzeć, jakiego tabu dotknąć? Jakiego lęku doświadczyć? Jaką granicę przekroczyć? I po co?. Konfuzję, która skłania go do upatrywania w nas wszystkich biernych świadków tej makabrycznej zbrodni, nieledwie jej mimowolnych sprawców: O tym nie wolno milczeć. Pisz, niech czytają, nie wiedzą. Tylko dlaczego już po kilku dniach rozmów, po kilku stronach przeczytanej książki, zaczynamy myśleć jak ludobójcy? Bo kogo widzisz, kiedy na nią patrzysz? Zgwałconą kobietę. Tę, która urodziła dziecko z gwałtu. […] Gdziekolwiek mieszkasz i ty ją teraz zabijasz. Bronisz się? Zaprzeczasz? A jak jest twoja pierwsza myśl o jej dziecku? Kim ono jest?.

Jako wytrawny reporter Tochman stara się, na ile to możliwe, „oddać sprawiedliwość faktom” (cudzysłów konieczny, albowiem jest to dążenie z istoty utopijne), starając się jednocześnie utrzymywać dystans wobec rzeczowo przedstawianych zdarzeń. Niekiedy jednak dystans ów pryska, a nadmiar okrucieństwa wpływa bezpośrednio na język opisu, nagle mocno osobisty i emocjonalny: W kółko to samo: zabici rodzice, znowu siostry, bracia, pewnie obcięli im stopy, ręce, moje notatki pełne są poobcinanych kończyn, pełne są krwi, zakażonej spermy […], wszystkie te ciała są przy mnie, martwe, ale i żywe, pokaleczone, ocalony pierwszy, dziesiąty, pięćdziesiąty, ich zabici rodzice to nic specjalnego, nic szczególnego, rwandyjska normalka, moje notesy cuchną, wszystko, co w nich mam, podchodzi mi teraz do gardła.

Co zresztą nie dziwi. Pandemonium okrucieństwa, o jakim opowiada się w książce, wydaje się bowiem przekraczać wszelkie miary i dłuższe z nim obcowanie nie może pozostawać bez wpływu na kondycję psychiczną odbiorcy. Jego rozmiar oddają same liczby: Przez sto dni zabijano tu dziesięć tysięcy ludzi dziennie, czterystu w ciągu godziny, siedmiu w ciągu minuty. Zwłaszcza jednak poszczególne relacje: Gwałcili mnie długo i brutalnie. Moje dzieci musiały na to patrzeć. Ale i tak nie miały najgorzej. Bo inne były zmuszane do trzymania nóg matki tak, aby morderca miał do niej łatwiejszy dostęp. I one nie miały najgorzej. Bo zdarzało się i tak, że dorastający chłopcy na rozkaz morderców gwałcili swoje matki. Ścinali syna, kiedy penetrował ciało tej, która dała mu życie. To tylko jedna z wielu przytoczonych w książce naprawdę drastycznych opowieści.

Tematów w książce jest kilka. Pierwszy i nadrzędny to, oczywiście, samo ludobójstwo. Ze wszelkimi jego skutkami, z ranami nie do zabliźnienia, jakie pozostawiło ono w duszach ocalonych, ale i katów, o czym się także wspomina. I choć relacje oprawców są w zdecydowanej mniejszości – bywają jednak w swej wymowie przerażające: Wierzyliśmy, że tak trzeba. Że robimy dobrze. Chwyciliśmy za maczety. To nie ja zabijałem. To Szatan.

Drugim ważnym wątkiem, jest osobista tragiczna historia Leonarda, rwandyjskiego studenta, jednego z ocalonych, który mając feralnego 1994 roku zaledwie dziewięć lat został „głową rodziny” i musiał walczyć o przetrwanie swoje i swoich młodszych braci. Tochman zaprzyjaźnia się z nim, korzysta z jego pomocy w poznawaniu rwandyjskiej rzeczywistości, a w końcu przywozi go do Europy. Jego historia, przewijająca się przez całą książkę i rozwijana według klasycznych reguł retardacji, spaja całość i nadaje jej bardziej osobisty, intymny rys.

Inną ważnym tematem jest kwestia kobiet – ofiar ludobójstwa i gwałtów: Wyobraźmy sobie ciało zgwałcone przez dziesiątki mężczyzn z maczetami w rękach. W tym strzepie jeszcze krew pulsuje, lepi się na kikutach. Bo ciału obcięli ręce, które próbowały chronić podbrzusze. Co taka kobieta, jeśli cudem ocalała, myśli o swoim ciele? Że dzięki niemu mordercy nie zabili jej od razu. Że uratowała ją pochwa, że tylko dzięki pochwie żyje. Jest przedmiotem. Wiadrem na spermę. Gehenna tych kobiet trwa czasem długo po wydarzeniach sprzed szesnastu lat: aż 31 procent ocalałych z ludobójstwa kobiet doświadczyła fizycznej przemocy ponownie, już po ludobójstwie, głównie z rąk partnera lub męża. Aż 13 procent kobiet zaznało powtórnie przemocy seksualnej. Wydaje się to tak straszliwie absurdalne, że niemal wprost nie do wyobrażenia, choć odbywa się ściśle wedle zasady, iż przemoc rodzi przemoc.

Cały rozdział poświęca Tochman postawie Kościoła katolickiego i trzeba powiedzieć, że choć stara się być w tej kwestii możliwie obiektywny, to zasadniczo występuje w roli oskarżyciela. Zastrzegając, iż Bywali katoliccy księża, którzy ginęli razem z wiernymi. Za nich ginęli. Męczennicy, przytacza wiele zachowań ocenianych jako niegodne, a nawet haniebne: Niektórzy zwyczajnie stchórzyli i nie zrobili nic. Inni (nie jeden, nie dwóch) byli gorliwi: wskazywali mordercom kryjówki albo pomagali wyciągać z tłumu tych, którzy figurowali na listach śmierci.

Zarzuca też dwóm polskich księżom z parafii w Gikondo (dzielnica Kigali), że bardziej dbali o symbole niż żywych ludzi: Ksiądz Stanisław Filipek, zanim skończył ze mną rozmowę, powiedział jeszcze jedno ważne zdanie: – W kościele był wystawiony Najświętszy Sakrament, więc ludzi wyprowadzono na zewnątrz. Więc? Więc chodziło o to, by nie zabijać przed Najświętszym Sakramentem, ale po drugiej stronie drzwi? Tam tego Chrystus nie widział? Ktoś to z mordercami wytargował?. A chciałbym jeszcze o kilka spraw polskiego misjonarza zapytać: gdzie, jego zdaniem, mieszka Jezus Chrystus? W kawałku opłatka z mąki i wody? Czy raczej w człowieku, który w Niego wierzy?.

Cóż, duchowni to tylko ludzie. Ludzie bywają słabi i bojaźliwi (a czasem doktrynalnie zaślepieni), nie każdego stać na męczeństwo. Bynajmniej jednak nie bohaterstwa ani męczeństwa domaga się od nich reporter. Jego główny zarzut dotyczy tego, że nie chcą się oni zmierzyć ze swoją winą ani w ogóle o tym rozmawiać: O Rwandzie rozmawiać nie będę. Kościół natomiast albo ich chroni, także przed prawem, albo nie bierze za nich odpowiedzialności: Katoliccy duchowni w Rwandzie nie zamierzają konfrontować się z niedawną przeszłością. Nie chcą przeanalizować swojego udziału w ludobójstwie. Nie chcą się zmierzyć z klęską swojej stuletniej krucjaty, misji, ewangelizacji. I swoim wielkim grzechem. Wolą propagować magię. Egzorcyzmy. Nie braliśmy udziału w zabijaniu. I to nie wy zabijaliście. To Demon. Przytaczane są też słowa papieża: Nie można uznawać, że Kościół jako taki jest odpowiedzialny za winy swoich członków, którzy działali niezgodnie z Ewangelią – napisał dwa lata po wszystkim Jan Paweł II do Rwandyjczyków. Kościół nie jest odpowiedzialny, Kościół umywa ręce.

Wojciech Tochman zamierzał napisać książkę o Rwandzie, jaką sam chciałby przeczytać. Taką, która nie pozostawiałaby obojętnym i angażowała czytelnika na dłużej. Po której nie przechodzi się gładko do innych zajęć, lecz jest się zmuszonym do autorefleksji i krytycznej rewizji własnych przekonań i postaw. Do odpowiedzenia sobie na zasadnicze pytania: czy jestem w porządku? czy zachowuję się przyzwoicie? prawdziwie po ludzku? czym mam czyste sumienie? I jeśli o mnie chodzi, to mu się udało.

Grzegorz Tomicki

Źródła:

  1. Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.