A co? Nie wolno? Ludzie wyjeżdżają w tym czasie do ciepłych krajów, bo taniej. Ja postanowiłam w tym roku skusić się na extreme adventure i to za kompletną darmochę. Przejazd fundowany za pieniądze podatników. Żyć nie umierać.
A zaczęło się zupełnie niewinnie, od zjedzenia kabanosa. Za chwilę czuję ból w klatce piersiowej, później drętwienie rąk, oddech coraz trudniej złapać. Myślę sobie: kurwa, jad kiełbasiany! Więc, myk – telefon do biura podróży 112. Pan podaje instrukcję jak oddychać, powoli, miarowo, no i żeby drzwi otworzyć, gdybym już całkowicie się rozleniwiła. Leżę, dyszę i czekam. Rąk nie czuję. Wpadają turystyczni agenci. Najpierw wywiad, czy piję i palę.
A co to ma do rzeczy? Panie, w Polsce żyjemy. Tu się pije i pali. Najgrubsza igła ląduje w mojej żyle. Odlot zupełny. EKG na miejscu, ciśnienie 180/120. To co? Chwila zastanowienia. Hotel na Cichej. Ładnie brzmi. Już wyobrażam sobie palmy, słońce, piaszczysta plaża no i ta kompletna cisza. Jak błogo. Co oni mi dali?
Jednak nie tak pięknie to wszystko wyglądało, jak na folderze. Pełno ludzi (rzucili się wszyscy na darmochę) i jakoś tak smętnie. Posadzili mnie w jakiejś izbie z 10 turystami. Każdy jakiś taki słaby i jakby nie cieszył się z danych wakacji. Mija godzina, dwie, trzy – czekam. Znowu EKG. Cztery, pięć – czekam. O! Już moja kolej. Przywitał mnie Prezes agencji. Zapytał jak się czuję i co mi dolega. Świetnie się czuję i jest OK. Nic nie boli. Na koniec pobrali krew i odesłali z powrotem do domu. Wykończona po 6 godzinach przyjeżdżam do domu, idę do fryzjera się zrelaksować (a nuż dadzą przydział na ten urlop, więc trzeba jakoś się prezentować).
Siedzę zadowolona z farbą na głowie, popijam kawkę, czytam gazetkę – luz. Dzwoni nieznany. Odrzucam. Dzwoni jeszcze raz. Znowu odrzucam. Popierdzieliło ich w tych bankach, żeby wieczorem do ludzi wydzwaniać. Dzwoni trzeci, czwarty, piąty. Za szóstym odbieram zdenerwowana.
– Pani Matuszewska? Natychmiast proszę się zgłosić do agencji. Proszę rzeczy zabrać, mamy odlot.
– EEEEEE, panie turystyczny, ja u fryzjera, fryzurę na urlop szykuję. – Niech się Pani pospieszy, natychmiast.
No i nie wiem co robić, farba dopiero nałożona. No jak ja będę wyglądać. Jeszcze tylko 5 minut i myję. Jadę z kolorem żółtka na głowie, no ale jak już samolot startuje, to co? Nie odlecą beze mnie. Podjeżdżam pod Hotel na Cichej, a tam już jakaś pani z wózeczkiem po mnie. Noooo, takie luksusy to ja rozumiem, dbają o klienta. Pod samego Pana Prezesa podwieźli.
– Pani Katarzyno, lecimy na ERKĘ (kurna nie znam wyspy) i to na dodatek z jakąś Podejrzaną Martwicą Mięśnia Sercowego (nie znam kobity).
W tym samolocie to już odlot totalny. Chcą mi się do serca dobrać, ale nie mogą, bo żebro za wysoko. Będą wycinać? Nie wycięli. Dostaję najlepszy pokój (co z tego, że czteroosobowy), ale z łazienką, całodobową obsługą i monitoringiem. No to ja rozumiem. Tylko jakiś dziwny program w telewizorze puścili, nic tylko jakieś kreski i cyferki. No ale oglądam, co mam innego do roboty. Leżę poprzyczepiana kabelkami i czekam, co się wydarzy. Znowu krew biorą. Jakaś turystka się dusi i woła księdza. Dzwonią do kościoła. Teraz nie może, bo ma msze. Za chwilę zjawia się z kielichem. Super, będziemy pić. Mam w torebce fajki i 2 kieliszki (też złote – turystyczne). Podchodzi do turystki i coś mamrocze. Daje popić. Idzie w moją stronę – Panią też namaścić? Nie, pić mi się chce – patrzę błagalnie na kielich.
Krew pobierają całą noc, już ledwo żyję. Nazajutrz zapada decyzja, wycieczka – przelot nad tomografem. I to na leżąco z dwoma wesołymi przewodnikami. Fajny ten tomograf, ale nie mogą zbadać, serce za szybko bije. Ładują relanium. I znowu odlot. Po godzinie totalnej jazdy ląduję w tubie z pierścieniami, wszystko wiruje i w żyłę jeszcze coś ładują. I to wszystko za darmo. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy co najmniej przez godzinę. Wycieczka godna polecenia. Do hotelu wracam naprawdę w dobrym humorze. I nawet ta Księga Zgonów vis-a-vis mojego łóżka nie jest w stanie mi go zepsuć.
Leżę i odpoczywam, mam tu basen i kaczki nawet pływają. I młodego animatora. Jest cudownie. Przychodzą, oglądają, sprawdzają jak jakiś rzadki okaz. Rzadki – bo powinnam już być na plaży w piachu, a ja wciąż żyje. Zmiana pokoju, fajnie, bo w tamtym już nudno było. I znowu objazd po hotelu. Tym razem spotkanie z anakondą. Każą się położyć i do żołądka mi tym wężem wjeżdżają. Co ja w cyrku jestem? Pan zatacza nim koła, a ja czuję, jak mi wnętrznościami telepie. Ufff, niezapomniane chwile. Słyszałam o powiedzonku „masz węża w kieszeni”, ale masz węża w przełyku jeszcze nie. Zawożą do pokoju, a tam czeka na mnie wykwintny obiad z dwóch dań. Pycha. Pojedzona, pełna niesamowitych wrażeń oddaje się błogiej drzemce. Jest cudownie. Relanium i w żyłę. Odlot.
W 5 dzień wakacji niestety piesza wycieczka. 20 minut ostrego marszu pod górkę. Czuję, że padnę, ale daję radę. I znowu do łóżka. Po chwili przychodzi Prezes biura i oznajmia mi, że wszystko, co dobre, szybko się kończy i do godziny 15 mam opuścić hotel. Jak to? To już? Tak krótko? Dali na pożegnanie tylko trzy kartki, bez prowiantu na drogę. Czytam wypis z urlopu: ostry nieżyt żołądka (oddział kardiologia) wskazanie: redukcja masy ciała (przy wzroście 170 cm i masie ciała 57 kg warto jeszcze schudnąć). Serce jak dzwon. Gratuluję personelowi za dostarczenie ekstremalnych doznań i spierniczam do domu. Wreszcie porządna kawa. W tle Hey. „...Lubię ten stan, papierosy, kawa, ja...” I to mnie trzyma przy życiu.
Tylko relanium żal...