Felietony > Jak przeżyć w Polsce i nie zwariować

Polacy za granicą – kabanosy i bigosy

Gitte JensenWiększości Polaków, którym przyszło żyć za granicą lub długofalowo przebywać na obczyźnie, Rzeczpospolita nie jest obojętna. Z reguły nie wstydzimy się swojej polskości, a wręcz przeciwnie – często za granicą demonstrujemy ją bardziej niż kiedykolwiek. Inność wobec pozostałych nacji staje się dobrą podstawą do samoidentyfikacji i odkrycia własnej tożsamości, co uważam za zjawisko pozytywne. Często jednak manifestowanie owej polskości odbywa się w sposób wulgarny, agresywny, a czasem także pogardliwy wobec innych narodowości. „Angole to debile” – takie oto słowa padają z ust sporej grupy napotkanych przeze mnie Polaków, którzy mieli okazję mieszkać i pracować w Anglii. Oczywiście poziom debilizmu Anglików jest przez takie osoby mierzony poprzez porównania i najczęściej są to porównania do sprytu i inteligencji Polaków, bo przecież trudno zaprzeczyć, że mniemanie mamy o sobie, co by nie mówić, wysokie. Tę wiarę w naszą narodową wyjątkowość odzwierciedlają popularne swego czasu dowcipy, których bohaterami są Polak, Niemiec i Rusek. Nie muszę chyba przytaczać żadnego z tych wybitnych żartów, gdyż wiadomo, że pointą każdego z nich było przedstawienie Niemca jako uczciwego naiwniaka, Ruska jako skończonego prymitywa i dzikusa, zaś Polaka jako przebiegłego geniusza, który garściami czerpie z morza sprytu i cwaniactwa. Teoretycznie więc, skoro „Angol”, „Irol” czy „Szwab” nie nadają się do żadnych bliższych interakcji (o wspólnym piciu wódki nie wspomnę), przebywając na emigracji Polacy często szukają kontaktu ze swoimi rodakami. Oczywiście kontakty polsko-polskie niezaprzeczalnie mają swoje zalety: można porozmawiać w ojczystym języku, pośmiać się z rzeczy, które są zwyczajnie nieprzetłumaczalnie na język obcy (np. „Anana Kofana”), a także można wyświadczać sobie logistyczne przysługi, polegające np. na wspólnym transporcie do Polski i z niej etc. Wszystko pięknie!

Jednak jako że sama już od dłuższego czasu mieszkam za granicą, wiem z autopsji, że aż tak pięknie nie jest. Między innymi dlatego właśnie temat relacji polsko-polskich oraz działalności organizacji polonijnych wydaje mi się frapujący. „Najgorzej za granicą spotkać drugiego Polaka” tudzież „od innych Polaków lepiej się trzymać z daleka” to powszechnie znane komentarze dotyczące „polskiego piekiełka”. Dlaczego zatem diaspory rodaków, rozsiane po całym świecie przywołują u nich samych przede wszystkim negatywne konotacje? Moim zdaniem w dużej mierze stoi za tym charakterystyczna „polska zawiść”, przejawiająca się roszczeniową postawą wobec rodaków. Postawa taka rozwija się samoistnie i polega na obciążaniu innych Polaków obowiązkiem pomocy lub wsparcia, którego podstawą jest w zasadzie tylko wspólne pochodzenie. Przecież nikt nie zmiesza z błotem i nie obrazi się na znajomego Węgra mieszkającego w Anglii, tylko dlatego, że ten ma pracę, a szwagrowi już nie chce załatwić. Jednak sytuacja ma się zupełnie inaczej, jeśli mowa o znajomym sąsiedzie z Polski, który „w Niemczech siedzi już trzeci rok, a dla męża koleżanki siostry roboty nie chce załatwić”. Rozkładając taki komunikat na czynniki pierwsze, widzimy, że „polska zawiść” opiera się na niemożności pogodzenia się z faktem, że komuś się wiedzie lub że, nie daj Boże, ktoś ma lepiej niż my sami! Uważam, że źródłem „polskiej zawiści” jest komunistyczny sposób widzenia „równości”, sprowadzający ją do poziomu kultowego sloganu epoki, a mianowicie: „czy się stoi, czy się leży to i tamto się należy”. A tu nagle na Zachodzie okazuje się, że nic się nikomu nie należy, tylko jest kapitalizm i trzeba brać sprawy w swoje ręce.

Kolejną patologią, która jest zniekształceniem obrazu Polski i polskości za granicą, są wszelkie organizacje polonijne. Zrzeszają one Polaków i polonusów, którzy już dawno zatracili kontakt z polską rzeczywistością, lecz poczucie przynależności narodowej jest im wciąż niezbędne do celów osobistych lub ideologicznych. Zagłębiem takich właśnie organizacji jest Ameryka Północna. Będąc kilka lat temu w USA, miałam zresztą wątpliwą przyjemność uczestniczyć w imprezie zorganizowanej przez miejscowy Dom Polonii. Całość wyglądała jak karykatura RP, zaś dekoracja sali i zachowanie gości przypominały najprawdziwszy pastisz. Na stołach kabanosy i bigosy, pierogi i schabowe. Dzieci poprzebierane w stroje krakowskie (była nawet jakaś parodia lajkonika) i dorośli, którzy śpiewają „O mój rozmarynie”, z nostalgią w głosie opowiadają o ojczyźnie utęsknionej, zaś pomiędzy pieśniami patriotycznymi relacjonują jak to postawili swój „car” na „corner”, a wszystko to pod czujnym okiem orła białego, łypiącego na ten cyrk ze sztandaru na ścianie. Najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że połowa ludzi uczestniczących w spotkaniu, pomimo wielu lat spędzonych w USA (prawie wszyscy byli obywatelami!), nie mówiła po angielsku. Nic więc dziwnego, że Dom Polonii był dla nich głównym polem komunikacji i interakcji z innymi ludźmi. Nieco inaczej ma się sytuacja na Wschodzie, gdzie z kolei lokalne organizacje polonijne zrzeszają ludzi, którym w większości tylko wydaje się, że są Polakami. Oczywiście, obiektywnie rzecz ujmując, trudno mi oceniać na ile kto się czuje Polakiem i na ile utożsamia się z Polską, lecz co się tyczy chociażby Ukrainy czy Rosji, to uważam, że organizacje tam działające zrzeszają Ukraińców lub Rosjan mówiących po polsku (często z silnym wschodnim akcentem), jednak w rzeczywistości zrusyfikowanych i mentalnie należących już do innego kręgu kulturowego.

Nadmienię, że prawdziwy problem organizacji polonijnych nie polega na opisanym przeze mnie powyżej teatralnym odgrywaniu „drugiej Polski” w Nowym Jorku, Toronto czy Irkucku. Moim zdaniem ich największa szkodliwość leży w izolacji osób zrzeszonych od środowiska, w jakim przyszło im żyć. Idą za tym takie problemy, jak: dezintegracja, upośledzenie na poziomie kulturowo-komunikacyjnym oraz tworzenie wyizolowanego frontu „MY versus ONI”. Często dochodzi również do mitologizacji ojczyzny, która urasta do miana ziemi obiecanej, w której to mały domek na wsi staje się z biegiem czasu willą Carringtonów, a ogródek przybiera rozmiary pola uprawnego. Mój cynizm może wydać się nieco demoniczny, jednak jest on tylko oparty na wnioskach, które wyciągnęłam, przyglądając się przez lata organizacjom polonijnym w różnych krajach i na różnych kontynentach. Oczywiście nie optuję za zlikwidowaniem wszystkich organizacji polonijnych za granicą. Jestem po prostu za ich zreformowaniem i odświeżeniem, tak aby pomagały Polakom odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Nie chcę, aby moja wypowiedź została uznana za antypolską, gdyż nie przejawiam takich tendencji i mieszkając za granicą nie wstydzę się swojego pochodzenia. Dochodzę jednak do wniosku, że „polskie piekiełko” można z powodzeniem ominąć, a tylko dobrowolna integracja i chęć poznania mogą nam zagwarantować stworzenie drugiego domu na obczyźnie. „Polską zawiść” można przecież próbować obrócić w życzliwość albo przynajmniej w obojętność. Przede wszystkim jednak odradzam odcinanie się od korzeni, gdyż nasza patriotyczna postawa, zaprezentowana w umiarze i z klasą, może tylko poprawić reputację Polski za granicą.

Gitte Jensen
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.