Powieści i opowiadania

Zaskakujące przypadki nieplanowanego urlopu

January WitkowskiWbrew sobie, w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, zostałem wcielony na dwa lata do tzw. Ludowego Wojska Polskiego. Było ono podporządkowane armii sowieckiej. Za odmowę służby wojskowej groziło dwa lata więzienia lub praca na dole w kopalni.

A oto dziwaczny splot przypadków, które w tym szczególnym dniu niefrasobliwie sprowokowałem. Starszy szeregowy, mój bezpośredni przełożony na centrali, zameldował na dyżurce wyjście w rejon alarmowy, celem rutynowego sprawdzenia linii telefonicznej. Musiałem go bardzo długo namawiać do „odwiedzenia” knajpy o obiecującej nazwie „Strzelnica”, gdyż bał się „podpaść” przed wyjściem do cywila. Jednak się w końcu zgodził, lecz zastrzegł, że tylko chwilę tam zabawimy. Stojąc przy barze, nie zdążyliśmy jeszcze podnieść kufli, gdy podbiegł do nas starszy niepozorny człowiek, oświadczając, że kocha wojsko polskie i chce się z nami koniecznie napić. Kiedy nie wyraziliśmy sprzeciwu, ofuknął kelnerkę: No, na co jaszcze czekasz?! i już po chwili stały przed nami trzy setki wódki. Na zakąskę zamówił kotlety mielone podejrzanej świeżości oraz dobre wino na wynos, bo uważał, że nam się w jednostce nie przelewa, gdyż sam był w wojsku i wie, jak to jest. Ledwo wypiliśmy, a już stały następne trzy kieliszki. Mój kolega nie chciał wychylić kolejnego kielicha, ale ja wespół z hojnym kolejarzem, nie żałując argumentów, dopięliśmy swego i wypić musiał! Darczyńca chciał jeszcze stawiać, ale podziękowaliśmy, bojąc się całkiem zalać, ponieważ przed południem w sztabie (gdzie na samej górze mieściła się nasza centrala) kręciło się zbyt wielu oficerów, a tych, w naszym obecnym stanie, należało unikać jak ognia.

Wcale nieźle zawiani wróciliśmy do jednostki, żywiąc nadzieję, iż jakoś przemkniemy się na centralę. Niestety, tuż po wejściu do sztabu, z zakrętu schodów wyłonił się nasz kapitan wraz z groźnym szefem sztabu, który, gdy nas tylko zoczył, zaczął napominać naszego kapitana:

– No proszę, co ja widzę?! Pańscy ludzie chodzą sobie, gdzie chcą – samopas, a Pan, obywatelu kapitanie, oczywiście o tym nic nie wie i w ogóle się tym nie przejmuje?

Wbrew pozorom, szef sztabu był dziś w dobrym humorze, bo nagle do mnie rzekł:

– Skoczysz mi po papierosy?

– Tak jest, obywatelu majorze! – ochoczo wyraziłem gotowość, i na odległość, wyciągniętą ręką (by nic ode mnie nie poczuł) wziąłem pieniądze, po czym pobiegłem do kiosku.

Szybko wróciłem, gdyż czas działał na naszą niekorzyść. Podobnie jak wziąłem mamonę, tak wręczyłem majorowi papierosy. Nasz kapitan kończył strofować mojego współtowarzysza niedoli. Wreszcie odeszli nie zauważywszy, że jesteśmy nieźle zawiani. Na centrali uczciliśmy winem szczęśliwy finał niefortunnego spotkania. Znowu zaszumiało mi w głowie, czego efektem była nieprzemyślana decyzja zrealizowania zaległego urlopu. Udałem się do mojego drugiego przełożonego młodego porucznika. Nie podlegał on mojemu szefowi i był jego zagorzałym antagonistą. Ta ich trwająca od lat animozja była mi bardzo na rękę, bo jak nie od jednego to od drugiego dostawałem przepustkę. Kiedy i teraz podobnie skłamałem, że szef nie chce mi dać urlopu, powiedział:

– Skoro on ci nie dał, to ja ci dam!

Do dziś nie mogę uwierzyć, że będąc tak pijany, potrafiłem to wszystko pozałatwiać – musiał mi chyba sam Bachus w tym dyskretnie pomagać. A więc tego szalonego dnia, kiedy już ubrany w mundur wyjściowy z rozkazem wyjazdu w kieszeni, szedłem sobie beztrosko do wyjścia, wtem, jak na ironię, ukazał się w bramie, mój pryncypał. Kiedy do mnie podszedł, stanąłem na baczność, pilnie bacząc, żeby się nie zachwiać.

– Dokąd to się wybierasz bez mojej wiedzy? – spytał poirytowany.

– Jadę na zaległy urlop, obywatelu kapitanie! – zameldowałem.

– Jak to jedziesz, skoro ja nic o tym nie wiem i nie pytałeś mnie wcale o zgodę?!

– Zresztą mogę nie jechać! – odburknąłem ponuro.

– No, nie... skoro już się wybrałeś, to jedź, pozwalam ci. – rzekł wspaniałomyślnie.

– Tak jest, obywatelu kapitanie! – potwierdziłem jak debil, chcąc wreszcie zakończyć tę idiotyczną farsę.

Tuż po opuszczeniu jednostki postanowiłem ponownie zajrzeć do „Strzelnicy”, bo mi się jakoś jeszcze nie spieszyło do odjazdu. Jak tylko tam wszedłem, od razu radośnie przywitał mnie nasz poranny fundator, tym razem ubrany w mundur kolejarski. I wkrótce w wielkiej komitywie tęgo popijając, zaczęliśmy zawzięcie krytykować panujący reżim. Kiedyśmy opuścili knajpę, tego nie pamiętam, wiem tylko, że na pogrążonej w mroku ulicy starałem się iść prosto w kierunku dworca za swoim kompanem. Choć szedł całą szerokością chodnika, podążał szybciej ode mnie i nie mogłem za nim nadążyć.

– Zatrzymaj się szeregowy. – osadził mnie na miejscu dziwnie znajomy głos...

To był mój szef spotkany tegoż dnia już po raz trzeci... „Toż to prawdziwy pech!” – pomyślałem zdumiony.

– Popatrz Wysocki jak on się upił?! – zdumiony, zwrócił się do stojącego obok, znanego mi ze sztabu, kapitana.

– Powiedz mi tu zaraz, ile wypiłeś? – spytał mnie nagannym głosem.

– Melduję, że jedno piwo, obywatelu kapitanie! – zełgałem bezczelnie.

– Nie chodź za tą łachudrą! Idź w lewo. – radząc, nakazał po ojcowsku.

– Tak jest! – i ruszyłem w prawo w kierunku rogu, za którym zniknął mój kompan.

Już nie zatrzymywany skręciłem za węgieł, ale na pustej, dziwnie obcej ulicy, nie było nikogo – mój kolejarz zniknął. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko iść w stronę oświetlonego dworca. Gdy tam dotarłem, przez otwarte na oścież wierzeje, zobaczyłem na peronie gotowy do odjazdu pociąg. Sprawiał takie wrażenie, jakby tylko na mnie czekał, zatem niezwłocznie doń wsiadłem. Było mi wszystko jedno, w którą stronę jedzie. W tym przyjemnym alkoholowo-fatalistycznym nastroju uciąłem sobie drzemkę i odjechałem w nieznane.

Rankiem w przedziale otrzymałem od sprzątaczki pełną otuchy wiadomość: znalazłem się w Oświęcimiu, a więc wsiadłem do właściwego pociągu. Pełen pokory podziękowałem w duchu łaskawemu losowi i postanowiłem już nie kusić licha – czyli nie pić. Ale przekorny los chciał inaczej. Wystarczyło, że tylko usiadłem przy stoliku w restauracji kolejowej, a już zjawił się nieznajomy z prośbą (niczym czart kusiciel), czy bym się z nim nie napił piwa, bo sam nie lubi pić. Z początku odmawiałem, opowiadając mu w skrócie, jakie to miałem szczęście i co sobie przyrzekłem, lecz widząc, jaki jest niepocieszony, zgodziłem się w końcu, ale tylko na jedno małe piwo. Przyniósł oczywiście cztery duże. Okazało się, że obaj zmierzamy do Krakowa – on jechał do akademika do brata, a ja zamierzałem po drodze odwiedzić tam swoją ciotkę. Gdyśmy się już na dobre rozgadali, nagle zapowiedziano nasz pociąg i w tym całym pośpiechu, mój znajomek zapomniał aktówki z książką dla brata. Współczułem mu, na co odrzekł, że książka nie była aż tak ważna, a w Krakowie kupi taką samą aktówkę, żeby mu żona nie suszyła głowy.

Zaraz po przyjeździe zaciągnął mnie do lokalu blisko dworca i nim zdążyłem zaprotestować, szybko zamówił tacę „pięćdziesiątek”.

– Poprzestańmy na tym, bo jak tak dalej pójdzie, to wkrótce nie będziesz miał na powrót, a poza tym musisz jeszcze jechać do brata... – apelowałem mu do rozsądku.

– Nie przejmuj się, forsy mam jak lodu. Zamówię jeszcze po setce i pójdziemy na zakupy.

Wypiliśmy – to pewne, ale już nie wiem, jak po opuszczeniu lokalu dotarliśmy do Domu Towarowego. Natomiast dobrze zapamiętałem, co tam zaszło. Mój towarzysz nabył szarą aktówkę, białą koszulę oraz krawat, po czym na antresoli, bez jakiejkolwiek żenady zaczął się przebierać, z czego mieli wielką frajdę schodzący po schodach centusie. Gdyśmy ponownie wylądowali na ulicy, zaproponował mi opicie zakupów w narożnej piwiarni. Odniosłem takie wrażenie, jakby znał wszystkie krakowskie knajpy. Niezadługo potem wesoło raczyliśmy się „Żywcem” i trudno powiedzieć, po jakim to czasie, już na glinianych nogach, pożeglowaliśmy na postój taksówek. Stąd po serdecznym pożegnaniu, uproszony kierowca powiózł mego zawianego znajomka do akademika. Wstąpiłem jeszcze do kawiarni na dużą kawę, żeby trochę wytrzeźwieć. Wizyta u ciotki nie trwała długo, tak, że tego samego dnia wieczorem przyjechałem do domu. Pozostałe dni urlopu spędziłem bez kropli alkoholu, więc ich wcale nie pamiętam, no, bo i po co?

Jeśli ktoś chce często miewać liczne przygody, nie powinien stronić od ognistej wody.

January Witkowski
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.